.
W tej części Relacji skupię się tylko na pięknie cejlońskiej natury i podzielę się z Wami naszymi wrażeniami z przyrodniczego oblicza Sri Lanki, a wierzcie mi, że pod tym względem Matka Natura nie poskąpiła tej wyspie urody, bo tutejsza przyroda jest niesłychanie bujna i różnorodna i to ta: ożywiona i nieożywiona:) - jak lubi mawiać nasz Papuas:).
Generalnie nie tylko na Sri Lance, ale wszędzie w strefie równikowej Ziemi - tropikalna przyroda - można powiedzieć, że ma tupet! - bo jest wręcz bezczelna, arogancka i zuchwała:), a bogactwo tysięcy kolorowych roślin o nieznanych kwiatach, liściach i owocach rozkładają przybyszów z innego świata wręcz na łopatki, szczególnie gdy przybędziemy tu wprost z zimowej Europy stęsknieni zieleni, słońca i ciepła i lądujemy wśród tej feerii kolorów; a tutaj poza fenomenalną, bezczelną roślinnością, „atakują” nas tu zewsząd egzotyczne gatunki wszędobylskich zwierząt, które są tu po prostu wszędzie! i: skaczą po drzewach, wyglądają zza krzaków, pełzają po ziemi i przelatują nam wprost nad głowami i nawet kradną nam drinki pozostawione przy hotelowych leżakach:) i wcale nie trzeba wybierać się specjalnie do rezerwatów, żeby je tu wszystkie zobaczyć:).
Wyjeżdżając już z Trójkąta Kulturalnego, zanim dotarliśmy do górzystego interioru wyspy, odwiedziliśmy jeszcze w pobliżu
Kandy wspaniałe miejsce jakim są Królewskie Ogrody Botaniczne w Peradeniya.
Ci z Was, którzy mnie od czasu do czasu „czytają” wiedzą już pewnie, że na równi z travelmaniactwem – mój drugi bzik to maniactwo ogrodowe:), dlatego zawsze podwójnie się cieszę jak mogę odwiedzać takie miejsca, a wierzcie mi, że te Ogrody naprawdę warto zobaczyć.
Peradenija to dość rozległy teren, gdzie na 60 hektarach tuż przy meandrach rzeki Mahaweli, leżą Ogrody – w których zgromadzono blisko 7 tysięcy przeróżnych roślin ze wszystkich regionów stref międzyzwrotnikowych naszej planety.
Początki tych pięknych ogrodów sięgają czasów dość odległych, bo aż XIV wieku, kiedy to pewien syngaleski król założył tu zespół pałacowy będący początkiem obecnych Ogrodów, które rozkwitły jednak na dobre nieco później - za czasów królestwa Kandy.
Już na wstępie Wam napiszę, że o ile nie przepadam za ogrodami zoologicznymi, ani za wszelkimi takimi miejscami typu: ptaszarnie, delfinaria czy jakieś Afrykaria, itd, gdzie zwierzaki żyją w niewoli, o tyle miejsca takie jak właśnie ogrody botaniczne, dendrologiczne czy wszelkie arboreta fascynują mnie niezmiennie od zawsze i uważam je za doskonałe miejsca pozwalające poznać bogactwa florystyczne naszej Ziemi.
Może to dlatego, że mam świadomość, że rośliny nie cierpią, nawet jak rosną w „niewoli” :), natomiast zwierzaki w zoo – to temat na osobną dyskusję….
Przybyszów czaruje tu już od wejścia imponująca „Royal Palm Avenue”, czyli Aleja Palmowa, która liczy sobie 800 okazów wspaniałej, smukłej i strzelistej plamy królewskiej -czyli opatrznicy królewskiej - Roystonea regia , niezwykle dekoracyjnej palmy o biało wybarwionej kłodzinie; ale oprócz tych rosną tu też unikatowe na skalę światową palmy seszelskie – czyli rzadkie lodoicje z charakterystycznym owocem podobnym do podwójnego, jakby wrośniętych dwóch kokosów z wyraźnym „przedziałkiem”, coś jak gdyby kokos miał syjamskiego brata bliźniaka:), ale o tej porze roku owoce lodoicji były jeszcze niedojrzałe i miały dopiero tylko zarys słynnego ”dupnego przedziałka” :)). W każdym bądź razie - te Lodoicje są unikatowe w kolekcjach ogrodów botanicznych, a więc to wyjątkowo cenne okazy w tym ogrodzie.
Na uwagę zasługują też: fragment lasu deszczowego; bardzo ciekawy jest ogród orchidei z mnóstwem pięknych gatunków storczyków; gigantyczne drzewa Agatis Robusta zwane Słoniowymi Nogami naprawdę robią wrażenie wielkością, oraz największy na świecie egzemplarz fikusa beniaminka, którego korona zajmuje podobno powierzchnię ponad 1000m2!!! – niewiarygodne ! ; fikus ten niedawno został nieco uszkodzony przez silne wichury, więc obecnie jest sporo mniejszy niż był, ale i tak nadal imponuje wielkością;
Ciekawym tłem dla tego beniaminka-giganta jest ”Pine Cook Avenue” -czyli aleja nieco ”pijanych”:) świerków Cook'a, utworzona tu w 1895 roku, w której skład wchodzi około 200 pomnikowych egzemplarzy igławy kolumnowej Araucaria columnaris - potocznie zwanej świerkem/czy sosną Cooka.
Niezwykle ciekawym i dość rzadko spotykanym w tej części świata drzewem jest też rosnąca tutaj przeciekawa czerpnia gujańska; to imponujące drzewo zwane z angielska cannon ball tree, posiada niezwykle piękne kwiaty, które często ofiarowywane są w świątyniach buddyjskich i ma też zaskakujące owoce wyglądające jak kule armatnie; my to drzewo spotkaliśmy tu na Sri Lance po raz pierwszy w trakcie naszych dotychczasowych podróży, bo nigdzie wcześniej takiego jeszcze nie widzieliśmy. Jego owoce są podobno jadalne, tylko bardzo nieprzyjemnie pachną, żeby nie powiedzieć, że wręcz śmierdzą:), ale zupełnie nie przejmują się tym zapaszkiem tutejsze dzikie świnie, które podobno uwielbiają te owoce.
Poza fenomenalną florą, licznie biegają tu wszędzie małpiszony rozczochrańce:) czyli lokalny gatunek makaka manga, zwany fachowo naprawdę makakiem rozczochranym i będący endemitem żyjącym tylko na Cejlonie; często spotkamy tu też nieco rzadziej występujące, ale też dość liczne - szarosiwe, o czarnych twarzach małpy - langury hulmany oraz wiszące wszędzie nietoperze rudawki, które wyglądają wprost kosmicznie jak tak wiszą w gromadzie na dosłownie oblepionych nimi drzewach; dla nas te nietoperze to totalna egzotyka, bo przecież ten zwierzak kojarzy się nam głównie z nocą, ciemnością, jaskiniami, itd., a te tutaj dyndają tak w świetle dnia i w pełnym słońcu:); - do tego nikt z lokalesów zupełnie nie zwraca tu na nie uwagi; patrzą za to na nas zdziwieni, po co my tak patrzymy ciągle tam w górę, zupełnie nie rozumiejąc czego tam szukamy:)? no cóż… dla nas to zupełnie inny świat…, u nas też przecież nikt nie zwraca specjalnej uwagi na gołębie-obsrańce czy wróble ani nie ugania się za nimi z aparatem fotograficznym, ale co innego takie latające lisy…:)
Generalnie zwierzęta spotyka się wszędzie na całej wyspie, a poza tymi żyjącymi w rezerwatach wszędzie hasają wiewiórki palmowe, wiewióry olbrzymie, warany, których jest tu dosłownie zatrzęsienie, mangusty, mnóstwo przeróżnego ptactwa a plaże wręcz całe ruszają się od krabów - od takich maleńkich jak paznokieć do okazów wielkości talerza:).
Wracając jeszcze na chwilę do ogrodów Peradeniya - można natknąć się tutaj też na miejsca, gdzie znani ludzie posadzili swoje drzewka opatrzone tabliczkami z ich imieniem; jest tu również polski akcent pod postacią asoki posadzonej ponad 50 lat temu przez naszego komunistycznego premiera Józia Cyrankiewicza:).
Same ogrody to oczywiście bardzo rozległe, przepięknie utrzymane sektory z najróżniejszymi gatunkami, w które z przyjemnością się zanurzyłam i ogromnie żałuję, że byliśmy tu tak krótko, chociaż łącznie w sumie ze 3,5 godziny, ale ja chętnie spędziłabym tu nawet cały dzień, tym bardziej, że historia tego miejsca i zgromadzone, wspaniałe roślinne egzemplarze stawiają ten ogród w rzędzie najlepszych ogrodów botanicznych świata.
Z Peradenija ruszamy dalej na południe w kierunku Centralnej części wyspy, do tzw: Hill Country i od razu odczuwalna jest zmiana temperatury z tej wściekle gorącej na taką coraz przyjemniejszą dla człowieka; czyli wjeżdżamy coraz wyżej i wyżej; nawet w tropikach na pewnych wysokościach można w końcu z ulgą pooddychać bez ósmych potów:). Bardzo się cieszymy, że zostaniemy tu 2 dni…., przynajmniej odpoczniemy trochę od tych upałów, a nasza przewodniczka śmieje się, że tutaj poznamy specyficzny „lankijsko-arktyczny klimat”:).
Pięknym przystankiem na naszej trasie jest urokliwa Ella Gap – to malownicza górska rozpadlina, z położoną na jej końcu sielankową wioseczką Ella, otoczoną potężnymi górami, niedaleko której podziwiamy wspaniały spektakl natury pod postacią malowniczego wodospadu Ravana, który mierzy nieco ponad 100 metrów wysokości.
No i w końcu doczekaliśmy się tego, na co i ja i pewnie większość osób przybywających na Sri Lankę czeka najbardziej: dziś będziemy podziwiać wreszcie słynne lankijskie wzgórza herbaciane, będziemy przechadzać się po plantacjach herbaty wśród zbieraczek herbacianych listków, którymi są tu wyłącznie tamilskie kobiety i odwiedzimy jedną z licznych fabryk herbaty.
Znajdujemy się już w rejonie zwanym tu „Mała Anglia” – Little England, czyli w odmianie syngaleskiej Nuwara Eliya (zmieniona nazwa na Nowa Anglia od New England), którą lokalesi wymawiają jako: „Nułarelja”, zapytacie pewnie: dlaczego mała Anglia?
- podobno ze względu na występującą tu bardzo często deszczową aurę, która na tych wysokościach w górach nie jest niczym dziwnym; ponoć non-stop siąpi tu regularnie mżawka z przerwami …??? ponoć…., ale widocznie jednak nie non-stop, bo my tu deszczu nie widzieliśmy, świeciło nam cały czas pięknie słonko przy bardzo przyjemnej temperaturze; jednakże panuje tu dość specyficzny klimat niespotykany w innych miejscach wyspy. Z podobieństwem do Anglii mogą kojarzyć się: tutejsze pofałdowane góry, właśnie ta mżawka i dość chłodne (jak na Sri Lankę) wilgotne powietrze, które razem są doskonałymi warunkami do uprawy herbaty.
Jeżdżąc po tych terenach zauważamy wspaniały krajobraz: wszędzie jest niezwykle zielono w swej soczystej zieloności, a równo przystrzyżone herbaciane krzewy ukazują się naszym oczom dosłownie wszędzie; całą okolicę w zasięgu wzroku spowijają herbaciane plantacje, które na tym górzystym terenie wyglądają niezwykle malowniczo, powiedziałabym, że wprost nieziemsko!
To są widoki z serii tych, które cieszą oczy, koją duszę, radują serca i rozpierają szczęściem….
A od pstrykania fotek w tym miejscu zaciął mi się aparat, który, - wiedział gadzina - kiedy ma odmówić posłuszeństwa :).
Podczas pobytu na herbacianych plantacjach można poprzyglądać się pracy tamilskich zbieraczek, gdzie wystarczy krótka chwila obserwacji, aby dojść do wniosku, że jest to najcięższa, najbardziej żmudna, nudna i bardzo źle płatna praca na świecie. J
Już w czasach kolonii – chytrzy i nienapasieni Brytyjczycy proponowali za pracę przy zbiorach herbaty tak niskie stawki syngaleskim kobietom, że te nie chciały pracować za tak nędzne grosze; - myślicie, że brytole poszli na ugodę i w ramach negocjacji zgodzili się podnieść stawki ? - a gdzie tam! – powiedzieli: - nie to nie; i bezpardonowo podziękowali syngaleskom, w zamian, sprowadzając do tej pracy strasznie biedną ludność tamilską z najniższej kasty z południowych Indii, która zgodziła się pracować za tak niskie stawki.
Lata minęły, kolonia upadła, a Brytyjczycy przyjeżdżają dziś na Sri Lankę już tylko jako turyści, ale dawne zaszłości pozostały…; dziś przy zbiorach herbaty pracują w zasadzie wyłącznie potomkinie tamtych tamilek (przy zbiorach pracują tylko kobiety) i to za stawkę podobną do tej jaką brytol płacił ich prababkom: - a muszą uzbierać średnią dzienną normę: 20 kg świeżych liści do koszy lub wielkich worków, które zbieraczki mają przytroczone do pleców, aby dostać dzienną zapłatę 3 USD! za nadwyżkę powyżej tej dziennej normy zbieraczki mają płacone dodatkowo za każdy kilogram jakieś grosze w rupiach, a rekordzistki potrafią wyskubać podobno nawet 40 kg herbacianych liści dziennie!
Niech więc nie dziwi nikogo, że te kobiety na widok nadjeżdżających turystów chętnie wychodzą z głębi herbacianych pól zbliżając się do drogi, gdzie mogą zarobić parę rupii za zdjęcie; są bardzo miłe, uśmiechnięte i chętne i każda chciałaby zdjęcie za te kilka groszy; oczywiście nie są ani napastliwe ani agresywne (jak pseudo-rybacy na palach, ale o tym będzie później), ani nikogo nie pobiją czy nie oplują jak im się nie zapłaci, ale wiedząc jak strasznie żmudna, ciężka i źle płatna jest to praca, człowiek sam chętniej sięga do portfela i z prawdziwą przyjemnością wręcza im tę dzienną dniówkę, bo tylko w ten sposób mogą sobie te drobne kobiecinki dorobić.
Mimo, że zbieraczki w barwnych ubiorach na tle zielonych krzewów herbaty wyglądają niezwykle pięknie i egzotycznie i są tu od zawsze chętnie fotografowane przez turystów, to prawda na miejscu jest jakby nie patrzeć strasznie smutna i nie mają one tu łatwego życia, bo pomijając ich niedostatek i po prostu biedę i dodając do tego jeszcze męczące pijawki i zmaganie się z jadowitymi wężami, które nękają je wśród wilgotnych, herbacianych krzewów.
Wszystkich, pobrytyjskich plantacji herbaty jest tu mnóstwo, a obecnie wszystkie te herbaciane biznesy łącznie z fabrykami herbaty są w rękach lokalnych, prywatnych plantatorów, którzy są (mimo, że płacą groszowe zarobki) - najlepszymi pracodawcami w regionie dla tych ubogich ludzi. Tamilowie to najbiedniejsi mieszkańcy tej wyspy; zbieraczki często mieszkają w tzw. linehousach, co przypominać może kontenerowe domy jak dla powodzian. Ich właścicielami są właśnie ci plantatorzy, którzy dożywotnio dzierżawią je swoim pracownikom.
Historia herbaty na tej wyspie jest dość ciekawa: Kiedyś, bardzo dawno temu, za siedmioma górami i ośmioma morzami:) była sobie rajska wyspa, na którą miejscowy lud mówił Serendib; była spokojną, rajską krainą pełną zwierząt, o której znany nam świat nawet nie słyszał…, aż przyszły czasy wielkiej żeglugi, czasy odkryć i poszukiwań, czasy handlu i kupców i ludzie z różnych krajów dowiedzieli się, że istnieje taka rajska ziemia i zaczęli tu przybywać….., co znacząco wpłynęło na losy tej wyspy w drugim tysiącleciu n.e.
Ludność z Europy pojawiła się tu ok. 1500 roku, kiedy to na wyspę przybyli najpierw portugalczycy, 150 lat później pojawili się holendrzy, a wkrótce po nich brytyjczycy, którzy odebrali Cejlon holendrom, podbili istniejące wówczas królestwo Kandy i objęli władzę nad całą wyspą.
Rodzi się pytanie skąd taki boom i takie olbrzymie zainteresowanie kolonialistów taką malutką wyspą? a no jak zawsze: jak nie wiadomo o co chodzi, to najpewniej chodzi o pieniądze:);
- a w tamtych czasach najlepiej zarabiało się w świecie na przyprawach, które były złotą żyłą biznesu; a przecież specjalnością Sri Lanki od wieków była jedna z najwspanialszych przypraw świata: cynamon! - absolutny hicior tamtych czasów, który zwabił na Cejlon potęgi kolonialne a wraz z cynamonem potęgi te dorobiły się później prawdziwych fortun również na kardamonie, na wanilii, pieprzu, kokosach, perłach, na słynnych cejlońskich szafirach i kości słoniowej, ale wciąż było im mało i szukali kolejnego sposobu na szybki biznes i wpadli na pomysł, żeby masowo wykarczować tutejszą dżunglę i założyć plantacje.... kawy, która naturalnie rosła wyłącznie w Afryce, a na którą wówczas było olbrzymie zapotrzebowanie i na wyspie rozpoczął się prawdziwy okres boomu kawowego, a sama kawa stała się wręcz wizytówką Cejlonu!
-ale do czasu…, kiedy pewnego dnia przyszła wyjątkowo paskudna i silna zaraza i miliony kawowych krzewów Cejlonu umarło w ciągu jednego sezonu! i kawowi potentaci, rozpaczliwie poszukując rozwiązania - rozpoczęli sprowadzać z Chin i Indii sadzonki herbacianych bylin szukając ratunku przed bankructwem swych prawie upadłych biznesów i tak to się wszystko tutaj zaczęło……
Historia herbaty cejlońskiej sięga tu raptem 150 lat, a więc w dziejach tej wyspy to wcale nie tak długo, ale przez te półtora wieku zdążyła zyskać mega-sławę na całym świecie; oczywiście jest jeszcze całe mnóstwo ciekawych opowieści i ludziach związanych z herbacianym biznesem, takich jak np. ojciec cejlońskiej herbaty: James Taylor, którego słynne zalecenie odnośnie zbierania herbaty: „dwa listki i pączek” - wciąż się tu stosuje:); czy opowieści o wspaniałych plantacjach sir Tomasa Liptona zwanego na wyspie TeaTom:), itd…., ale te opowieści zajęłyby jednak zbyt wiele miejsca w tej Relacji….
Będąc w herbacianym królestwie obowiązkowo trzeba złożyć wizytę w jednej z wielu faktorii herbaty; My odwiedziliśmy fabrykę Blue Field na wzgórzach Mount Harrow, gdzie dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawych rzeczy na temat gatunków, ich zbierania, jak i gdzie rosną różne odmiany, zobaczyliśmy jak się transportuje i suszy liście, jak przebiega proces ich fermentacji, i w końcu degustowaliśmy różne rodzaje i gatunki herbat i kupowaliśmy je wg smaków, uznania i zasobnosci portfela:); ale wizyta w tym miejscu uświadomiła mi, że w sumie to na co dzień w domu pijamy po prostu jakieś świństwa a nie prawdziwą herbatę:), dlatego po powrocie do domu wywaliłam natychmiast wszystkie ekspresówki na smyczach łacznie z Sir Tomasem Liptonem na czele:)
A własnie!, jeszcze wtrącę małą ciekawostkę na temat herbat Liptona: najczęściej Europa pija tzw. kurz herbaciany (tea dust), czyli bardzo drobno zmieloną mieszankę herbat typu BOP i na ten temat krążą anegdoty: otóż widomo, że herbata Lipton tak naprawdę zawiera tylko ok 20% suszu ze Sri Lanki, reszta to różne mieszanki sprowadzane z zupełnie innych części świata. W fabryce, a konkretnie w suszarniach liści - wszędzie unosi się pył herbaciany, tony tego pyłu:) - który jest tu po prostu wszędzie, jak wióry w tartaku:); i po całym dniu pracy, segregowaniu , pakowaniu, itd, pracownicy sprzatają halę i na koniec dnia zamiatają podłogi, i to co z niej zgarną - pakują w wory i wysyłają do Europy ze stemplem Lipton's Tea:)), - może to tylko żarty - ale w kazdym razie nie życzę Wam: ”smacznego!” :))
Po południu, niestety zgodnie z planem udaliśmy się na słynne Równiny Hortona, a dlaczego niestety? Ponieważ w takich miejscach położonych w górach na wysokości ponad 2,000 m n.p.m. z wiadomą i przewidywalną pogodą- powinno jeździć się rano – a nie po południu, kiedy prawie zawsze wiszą tu chmury! ale programy wycieczek biur podróży rządzą się swoimi prawami i nie wiadomo zupełnie jak wytłumaczyć ten brak logiki, który w 90% kończy się zawsze gęsto zaciągniętymi chmurami nad najpiękniejszymi miejscami Horton Plains: nad Małym i Dużym Końcem Świata.
Trasa do przejścia po Hortonie jest dość długa i wcale nie taka łatwa (ok. 10 kilometrowa pętla); momentami jest kilka dość trudnych podejść pod górę po korzeniach i wertepach, potem jeszcze zejście do pięknych wodospadów Bakera (dla tych co mają jeszcze siły:), no i z powrotem ponowne wejście po schodach do góry:), ale całość tej atrakcji potraktowaliśmy jako fajną, przyrodniczą wycieczkę w pięknych plenerach, no może przesada z tym pięknem, ale na pewno plenery były bardzo ładne.
W każdym razie warto przejść całą trasę, chociaż z naszej grupy sporo osób zrezygnowało z tej atrakcji ze względów kondycyjnych, bo fakt, - nachodzić się tu po tych kamieniach i wertepach trochę trzeba:) - należy pamiętać o dobrym, wygodnym obuwiu na w miarę grubej podeszwie no i jednak trzeba mieć dość dobrą kondycję i przydadzą się sprawne stawy:);
Pogoda na Hortonie o tyle nam się udała, że nie padało, co też zdarza się tu rzadko, bo z reguły te okolice czesto są smagane deszczem i spowite mgłami; ale i o tyle się nie udała, że oba Końce Świata były zupełnie niewidoczne:(
Generalnie na Równinach Hortona taka pogoda to raczej normalka, a Ci którzy maszerują sobie tu w pełnym słońcu z klarownym powietrzem i doskonałą widocznością do zdjęć - mogą mówić o dużym szczęściu.
Równiny Hortona nie zachwyciły nas aż tak bardzo jak się spodziewaliśmy; owszem, widoki przyrody nieożywionej są tu przepiękne, a i ta ożywiona w postaci zamieszkującego te tereny licznego ptactwa i uroczego kuzyna jelenia - sambara, też jest piękna, ale główną atrakcją tego miejsca nie jest oczywiście zwierzyna, tylko otaczająca nas surowa, piękna sceneria.
Taki trekking to bardzo fajna sprawa, którą obydwoje lubimy, bo wielokilometrowe marsze na świeżym powietrzu w zupełnie dzikim terenie to czysta przyjemność.
Tutejsze panoramy bardzo przypominają nasze bieszczadzkie połoniny, tyle że rośnie tu mnóstwo dzikich rododendronów, których w Bieszczadach raczej nie spotkamy, ale to nie był już ten rodzaj zachwytu widokowego, jaki przeżywaliśmy np. na maderyjskich lewadach; owszem, było fajnie i bardzo ładnie, ale bez specjalnego szału (po szał trzeba jechać jednak na Maderę:).
Noc w górach spędziliśmy w uroczo położonej miejscowości Haputale, gdzie naocznie mogliśmy się przekonać co tak naprawdę oznacza tutejszy „arktyczno-lankijski klimat”. W zasadzie już wieczorem wieją tu z reguły potworne wiatry; dosłownie wiało tak i hulało nieprzerwanie aż do rana jak podczas potężnej wichury; w nocy wszystko na zewnątrz dudniło, gwizdało i huczało, miałam wrażenie, że cały hotel się trzęsie a widoki z okien nad ranem - jak pęd i siła wiatru gnają chmury z niewiarygodną prędkością, były niesłychanie zaskakujące; wyjście na balkon skończyło się prawie wyłamaniem drzwi:) - na zewnątrz było po prostu bardzo zimno i trwał właśnie jakiś huragan - …nie ma co… - Witajcie w ciepłych krajach:)
Kolejna atrakcja wycieczki to safari w parku narodowym Yala, na którą się specjalnie nie nastawialiśmy po przeczytaniu wielu opinii o tym miejscu, że na obfitość zwierzaków raczej nie ma co tu liczyć, ale znając realia - co tu żyje i jak licznie występuje, nie oczekiwaliśmy powtórki z Kenii:), chociaż spotkaliśmy później w hotelu pewnego Pana, który twierdził, że w zeszłym roku widział tu lwa:) ; może Pan zapomniał, że był w północno-zachodnich Indiach, gdzie lwy azjatyckie występują w jednym z parków, ale na Cejlonie nie ma ich na pewno:); pilotka opowiadała nam, że co tam lew! - jedna grupa turystów, kiedyś jak zdrowo popiła, to nawet żyrafy tu widziała:).
Jakie było więc nasze zdziwienie, jak okazało się, że poza misiem wargaczem, wszystko co tu żyje jakby specjalnie wylazło z tych krzaków na spotkanie z nami:), bo zwierząt było naprawdę całe mnóstwo i poza lampartem, którego trzeba było trochę wyzoomować, bo odpoczywał sobie pod drzewkiem dość daleko, to wszystkie inne zwierzaki były w zasięgu naszych rąk.
Safari udało się więc znakomicie, a sama jazda jeepami po wertepach to niezapomniana przygoda; troszkę przypomniały nam się wrażenia z czarnej Afryki, choć oczywiście to tylko taka malutka namiastka, ale było bardzo fajnie; wytrzęsło nas tu niesamowicie i zakurzyło co niemiara.
Oczywiście takie półdniowe safari to zbyt krótka przygoda, aby móc poczuć ducha takiego miejsca, nie mówiąc już odgłosach nocy czy w ogóle noclegu, no ale
Sri Lanka to nie afrykańska sawanna, więc i możliwości są inne, zwierzyna tez nieco inna i liczebność gatunkowa znacznie mniejsza.
Osoby, które nie były nigdy wcześniej na takim safari w Afryce, były zachwycone, a te, które były też były bardzo zadowolone:), szczególnie, że udało nam się zobaczyć nawet lamparta, co nie zdarza tu się podobno zbyt często, bo lampart lubi bawić się tu z turystami w chowanego: kot się chowa, a turyści go wypatrują i nie widzą:), zresztą lampart to nie modelka na wybiegu i nie lubi się za bardzo afiszować:).
Wyjeżdżając z PN Yala w stronę południowego wybrzeża mijaliśmy kilka miejscowości wypoczynkowych, które bardzo ucierpiały podczas tsunami w 2004 roku; w kilku miejscach wciąż widoczne są jeszcze ślady tego kataklizmu, a słowo: tsunami - wciąż wywołuje strach w oczach na twarzach Lankijczyków.
Ostatnią noc na objeździe spędziliśmy w miejscowości Hambantota nad oceanem, skąd wyruszyliśmy rankiem trasą wzdłuż linii oceanu; zatrzymaliśmy się w małej miejscowości Ahangama, gdzie mogliśmy ujrzeć słynnych rybaków na palach. To widok, który zawsze kojarzył mi się ze Sri Lanką i zawsze chciałam to zobaczyć na własne oczy; wypatrywałam więc tych rybaków na wybrzeżu z nadzieją…, ale nigdzie nie mogłam ich dojrzeć; już coś wtedy zadzwoniło mi w głowie, że coś jest nie tak..., skoro symbolu wyspy – nie ma na wyspie. ???.
Otóż są i to dokładnie widomo gdzie; spotkamy ich tylko na pasie wybrzeża pomiędzy mieścinkami Weligama a
Koggala, gdzie mają porozstawiane swoje „stanowiska pracy”. Nigdzie indziej na wyspie ich po prostu nie ma. Zatrzymujemy się i zaczyna się ”teatrzyk”, czyli zbiórka kasy na zdjęcia!, bo te mają tu już ustaloną swoją cenę! ;
Panowie (wróć: w większości to wyrośnięte dzieciaki) poprzebierani za rybaków siedzą na kijach w oceanie i udają, że łowią…., a na ulicy tuż przy plaży- baczną straż trzymają ich wynajęci „menadżerowie”, (całe, zorganizowane grupy), którzy bystrym okiem widzą kto, komu i ile robi zdjęć i natychmiast inkasują należność wykłócając się przy tym ostro; widok jest żałosny…. komercha taka, że aż boli patrzeć…..;
Nikt już na Sri Lance nie łowi ryb w ten sposób; starzy rybacy powymierali, a młodym się nie chce; po co całe dnie siedzieć i niewygodnie łowić, jak za udawane zdjęcia dostają 10 x tyle co za te złowione ryby? ; ale starej tradycji nie porzucono, tylko zamieniono ją błyskawicznie w bardzo intratny biznes.
Na fotkach Ci rybacy wyglądają tak prawdziwie… i tak egzotycznie…, ale cała prawda na miejscu jest niestety żałosna…….. .
Na szczęście w wielu innych miejscach Sri Lanki nie spotkaliśmy takiej „szopki” jak z rybakami; ludzie są tu z reguły nad wyraz mili i uprzejmi; chętnie wdają się w rozmowy jeśli cokolwiek potrafią powiedzieć nie tylko po lankijsku; są ciekawi innego świata, wypytują jak wygląda życie w Europie? chętnie się fotografują, uważając że to wielkie szczęście, bo ich zdjęcie pojedzie do dalekiego, obcego im świata; wielokrotnie spotkaliśmy się tu z prawdziwą życzliwością.
Sri Lanka, to dla nas białasów - wciąż jeszcze gigantyczna porcja egzotyki; wyspa pod wieloma względami jest po prostu czarująca; posiada również ten duży plus, że jest tutaj znacznie mniej turystów niż np. w Tajlandii i gołym okiem widać, że jest jeszcze dużo mniej skomercjalizowana niż bardziej popularne turystycznie azjatyckie kraje.
Naprawdę warto odwiedzić tą wspaniałą wyspę zanim i tutaj dotrze kiedyś turystyczna „zaraza” i nawet zwykły uśmiech biednej tamilskiej zbieraczki herbaty będzie miał swą stałą pozycję w lokalnym cenniku : one dollar.
(zapraszam jeszcze wkrótce na krótkie podsumowanie do części IV i ostatniej)