Ta część - IV i ostatnia moich lankijskich opowieści będzie czymś w rodzaju „summary-resume ” – czyli małym podsumowaniem moich lankijskich opowieści jak również postaram się zawrzeć tu wrażenia z kilku ostatnich dni pobytu na wypoczynku po objeździe.
W zasadzie część objazdowa wycieczki skończyła się na Parku Yala, choć nie tak do końca, bo ostatni punkt programowy przypadł już na dzień transferów do wybranych hoteli; zanim więc dojedziemy do swoich hoteli nad oceanem, po drodze mamy na ten dzień, a konkretnie na pół dnia - zaplanowane jeszcze zwiedzanie kolonialnego Galle (czyt: Gol) – będące urokliwym, niewielkim miasteczkiem z kogutem w herbie, założonym przez Portugalczyków na południu wyspy.
Zanim jednak dotarliśmy do Galle musieliśmy przejechać całe południowe wybrzeże od miejsca ostatniego noclegu w Hambantota, zatrzymując się w kilku miejscach po drodze, co dało nam możliwość przyjrzenia się jak wygląda nadmorskie życie pasa wybrzeża w tej części wyspy.
Jak wygląda ta część wyspy? …urokliwe plaże, malowniczy ocean, rajskie widoczki pochylonych palm, przedziwne odgłosy egzotycznych ptaków, biegające wszędzie małpy, warany, paseczniki palmowe, kameleony i wszędobylskie gekony, nigdzie niespieszący się barwni ludzie: kobiety w sari, mężczyźni w sarongach, tłumy dzieciaków w białych mundurkach podążających do szkoły, które wesoło machają rękami pozdrawiając turystów, tony dosłownie walających się wszędzie na ziemi kokosów i ananasów, takie same tony zwisających zewsząd kolorowych bananów i innych owoców i setki straganów ze świeżo złowionymi rybami, a między tym wszystkim lawirują szybko tysiące trąbiacych, dzwoniących i gwiżdżących kolorowych tuk-tuków - tak pobieżnie można by opisać charakterystyczny widok, który rzuca się w oczy na południu Lanki; ale jest tu jeszcze coś – poniekąd jeden z głównych symboli wyspy – to słynni „rybacy na palach” siedzący na żerdziach wbitych w dno oceanu, pojawiający się od czasu do czasu pomiędzy mijanymi miejscowościami.
Pisałam wam już o tych pseudo-rybakach nieco więcej pod koniec części III Relacji , więc tutaj tylko krótko powtórzę: że to potworna komercha! – coś, o czym marzyłam i co zawsze chciałam zobaczyć – a okazało się to żenującym obrazkiem, zagranym dla turystów teatrzykiem i to przez kiepskich aktorów, za to z wykłócaniem się o kasę za zdjęcia! naprawdę do tej pory czuję niesmak, jak sobie przypomnę cały ten cyrk.
Zobaczymy tu też od czasu do czasu mijane smutne widoki porzuconych domostw po tsunami. To właśnie tutaj, w południowo-zachodniej części Lanki – tsunami poczyniło największe spustoszenie; to tutaj fala uderzeniowa uderzyła w wyspę z największą siłą powodując śmierć 38 tysięcy ludzi a jeszcze kolejne 23 tysiące do dzisiaj nie odnalezionych - uważa się również za ofiary; liczba ofiar na samej Sri Lance ponad 60,000 ludzi i ok. 20,000 rannych z tak małej wyspy uzmysławia nam skalę tej katastrofy, ale naprawdę patrząc dziś na te piękne, rajskie plaże trudno sobie wyobrazić ogrom tego strasznego zdarzenia.
Jadąc przez cały czas nadmorską trasą przyglądamy się w skupieniu temu wszystkiemu , a towarzyszą nam na zmianę widoki ładnych plaż, małych, lokalnych porcików rybackich wypełnionych charakterystycznymi łódkami; zatrzymujemy się w bardzo fajnym miejscu przy pięknej plaży w okolicach Merissy, gdzie mamy czas na pokontemplowanie okolicy, na porozkoszowanie się plażą czy spokojne wypicie kawki i piwka; stąd ruszamy już prosto do Galle - miasta z kogutem w nazwie.
Wizytujemy wspólnie holenderski Kościół Reformowany z roku 1640 roku, przebudowany w 1755, aby potem zwiedzać sobie miasto już indywidualnie we własnym tempie; ścisłe stare centrum jest niewielkie, więc poruszanie się po najciekawszych zakamarkach Galle nie jest dzięki temu trudne.
Przybysza wita tu zewsząd widok solidnych murów starego fortu. W tym miejscu w 1505 roku swój pierwszy przyczółek założyli tu Portugalczycy, ale dopiero Holendrzy nadali miastu prawdziwy blask, bo za ich panowania powstał ten wspaniały, otoczony potężnymi murami fort.
Galle jest chyba najbardziej historycznym miastem
Sri Lanki, a tutejsze stare miasto to przykład udanego połączenia tradycji architektury europejskiej z syngaleską. Przez 2 stulecia Galle było największym portem Cejlonu i do tej pory jest największym miastem fortowym wzniesionym przez Europejczyków w Azji, a od 1986 roku, miasto jest wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Galle może nie powala urodą i nie skradło mojej duszy, ani nie zachwyciło jakoś nad wyraz , ale jest tu jednak naprawdę klimatycznie; bardzo ładnie góruje nad fortem charakterystyczna latarnia morska, ciekawie wygląda niska kolorowa zabudowa w otoczeniu tutejszej roślinności; pięknie prezentuje się nadmorska promenada, z której podziwiamy mury Fortu, aby w końcu przysiąść gdzieś na kawusię i piweczko i poobserwować barwnych ludzi w tym otoczeniu.
Wydajemy tu ostatnie rupie; kupujemy jakieś pamiątki, przyprawy, magnesiki, itd… trafiliśmy tu w końcu na bardzo ciekawe maski; przed zakupemm upewniłam się że to napewno te dobre:) i aż z zachwytu kupiłam dwie rózne i ruszamy już do naszych hoteli na kilka dni błogiego wypoczynku.
Generalnie zasada jaką kierujemy się na naszych wyjazdach podczas wyboru hoteli na pobyt jest z reguły jasna i prosta: lubimy raczej małe, klimatyczne hoteliki w dobrej lokalizacji w myśl zasady, że i tak taki hotel będzie tylko naszą bazą noclegową w zwiedzaniu okolicznych atrakcji, ale miło jest pomieszkiwać nawet tylko wieczorami w jakimś przyjemnym miejscu, dlatego te wszystkie hoteliki typu małe „dziuple” z rodzinną atmosferą cenimy sobie znacznie wyżej niż wszelkie modne i eleganckie sieciowe molochy; ale co innego jak hotel ma nam posłużyć przez kilka dni jako miejsce wypoczynku bez odległej szwędaczki po okolicy:); - wtedy te kryteria się nieco zmieniają.
Szukaliśmy przede wszystkim hotelu, który może być niewielki, ale za to jęsli mamy w nim spędzać całe dnie – to fajnie jak taki obiekt jest umiejscowiony na dużym terenie, z jakimś ogrodem, z miejscami do spacerowania, z ciekawą infrastrukturą, z fajnymi basenami itd. ; jednym słowem, taki:, żeby było w nim co robić i się nie nudzić:).
Tak już mamy, że nawet jak wybieramy się gdzieś na typowy wypoczynek, to w większości odwiedzanych miejsc nie umiemy odpoczywać w sposób typowy, czyli biernie, bo leżenie na leżaku czy przebywanie godzinami na plaży czy przy basenie to nie nasza bajka, ale odpoczywamy inaczej: wszystko dokładnie oglądamy, lubimy wsłuchiwać się w otoczenie, uwielbiam cykać fotki przyrodzie, nawet prostym, z pozoru zupełnie prozaicznym rzeczom jak np. niebo, które codziennie jest przecież inne, czy takim rzeczom jak piasek, woda, kamienie, nie mówiąc już o roślinkach czy ptaszkach, itd…., lubimy godzinami chodzić sobie spokojnie, bez pospiechu tak przed siebie, szczególnie po plażach w popołudniowo- wieczornych promieniach słońca, patrzeć na fale, czuć smaganie wiatru….
Średniej wielkości hotel dostępny w ofercie Rainbow, który wybraliśmy- „Club Palm Bay” spełniał nasze oczekiwania właśnie głównie ze względu na ogromny teren na którym się ten hotel znajduje; a jak przeczytałam, że zlokalizowany jest na 15 hektarowym obszarze z ładnym parkiem w którym zlokalizowane są hotelowe domki typu bungalow i hotel posiada bezpośredni dostęp do lasu namorzynowego, z jeziorkami i rozlewiskami – położony pomiędzy nimi a plażą – to już wiedziałam, że to będzie na pewno ten hotel:). I zupełnie nie było istotne, że plaża jest tu dość wąska, i że nie słynie z jakiejś specjalnej urody, itd… bo od początku było dla nas jasne, że jak są mangrowce - to będzie sporo ptactwa i innej drobnej zwierzyny i będzie można poobserwować troszkę przyrody ożywionej rozkoszując się tego rodzaju widokami i błogim wypoczynkiem, co stawiamy zawsze wyżej niż zwykłe nicnieróbstwo:).
Nie zawiedliśmy się, bo poza bardzo ciekawymi mangrowcami (namorzynami), cała hotelowa infrastruktura, wspaniałe, ogromne baseny, ilość różnych gier i animacji w ciągu dnia, wspaniała, egzotyczna kuchnia w dodatku opcji all inclusive - jak zwykle nie do przejedzenia, wieczorne, codzienne występy, przemiła obsługa, salon ajurwedyjski, sklepiki na terenie hotelu, bardzo fajne i bardzo duże, wygodne domki, i wcale nie taka pozbawiona urody plaża – to wszystko razem pozwoliło nam naprawdę wspaniale i wygodnie odpocząć te kilka dni (5 noclegów) co było dla nas zwieńczeniem naszej lankijskiej przygody, bo cały urlop w ogólnym podsumowaniu oceniamy bardzo wysoko, jako jeden z bardziej udanych.
A „hotelowe” ptactwo spisało się naprawdę na medal:) - 4,5 dnia słuchania od świtu do nocy przedziwnych , egzotycznych odgłosów pukania, stukania, pohukiwania, jakieś przedziwne gwizdy, świsty, i niebiańskie wręcz śpiewy – to było istne lankijskie ptasie radio w wersji „very exotic” :) no i to codzienne karmienie rozkosznych wiewióreczek, które później już same przychodziły do nas nawet na leżak:) – to wrażenia same w sobie – należące do jednych z najprzyjemniejszych.
A sama Sri Lanka….. no cóż…. moje serce skradła na pewno…
Mam nadzieję, że we wszystkich czterech częściach moich lankijskich Relacji – zawarłam wszystko, o czym chciałam Wam napisać i udało mi się przelać na papier osobiste odczucia i wrażenia, które towarzyszyły nam podczas tej wspaniałej i bardzo ciekawej wyprawy.
Dziękuję tym, którzy chcieli sobie te wrażenia poczytać, bo z myślą o takich właśnie osobach powstają te wspomnienia.
oj, sporo tego było, choc zdaje sobie sprawę, że pewnie jeszcze drugie tyle zostało do zwiedzenia moze kiedys nastepnym razem; tutaj ograniczę się więc do miejsc w których byliśmy:
- Colombo;
- Uswetakeiyawa;
- Pinnawala;
- Mihintale;
- Sigiriya;
- Anuradhapura;
- Polonnaruwa;
- Matale;
- Dambulla;
- Kandy;
- Peredaniya;
- Ella Gap,
- Nuwara Eliya;
- Haputale;
- Równina Hortona;
- Park Narodowy Yala;
- Hambantota;
- Tangalle;
- Ahangama;
- Galle;
- Negombo;
- Maravila;