Madera marzyła się nam od dawna, jednak wciąż odkładaliśmy ją na później, gdyż z powodu dłuuuuugiej listy wymarzonych miejsc, wciąż wybieraliśmy jakieś inne kierunki. Wreszcie powiedzieliśmy sobie: „teraz albo nigdy” i już w październiku zarezerwowaliśmy termin wyjazdu na czerwiec. Zwykle, gdy wyjeżdżamy na jakieś wyspy, wybieramy opcję pobytu, na miejscu wypożyczamy auto i zwiedzamy na własną rękę. Jednak po ubiegłorocznych doświadczeniach z Gran Canarii, gdzie z powodu pandemii coronawirusa duża część wypożyczalni samochodów została zamknięta i wypożyczenie auta graniczyło z cudem (tylko dzięki kontaktom rezydenta udało się nam dostać samochód na 3 ostatnie dni!), postanowiliśmy nie ryzykować i zdecydowaliśmy się na wycieczkę objazdową. W końcu pandemia się jeszcze nie skończyła (w momencie rezerwacji był dopiero październik ubiegłego roku) i pewności nie było, że na Maderze nie spotka nas taka sama sytuacja. Wycieczka objazdowa w naszym ulubionym biurze podróży wyglądała całkiem zachęcająco - wszystkie noclegi w jednym hotelu w Funchal (co zapewniało bliskość starego miasta), interesujący program podstawowy oraz możliwość uzupełnienia go wycieczkami fakultatywnymi… Pomyśleliśmy: niech nas zawiozą gdzie trzeba, pokażą co trzeba, zadbają o wszystko, a my nie będziemy się stresować. Wiemy z doświadczenia, że objazdówki generalnie mają wiele wad, ale przecież mają też swoje zalety. Na miejscu okazało się, że był to z różnych powodów świetny wybór. Poczuliśmy się wprawdzie nieco zawiedzeni, kiedy po przylocie okazało się, że kolejność zwiedzania została całkowicie zmieniona. Przez te miesiące oczekiwania zdążyliśmy już przywiązać się do programu katalogowego i poczynić pewne plany na czas obiecywany jako wolny, a tu dokładnie wszystko wywrócono „do góry nogami”. Wiedząc jednak, że tak czasem bywa na wycieczkach objazdowych, a biura podróży zawsze zastrzegają sobie prawo do tego typu zmian, nie przejmowaliśmy się tym zbytnio.
Pogoda w czasie naszej wycieczki była dosyć kapryśna, ale byliśmy na to przygotowani. Nawet chwilowy deszcz na tej przepięknej, zielonej wyspie miał swój urok i nie zepsuł nam humorów, ani też nie uniemożliwił realizacji programu. Fakt, że w końcu czerwca spodziewałam się trochę więcej słońca, ale co tam… 😆
Przylecieliśmy na wyspę we wtorek 21 czerwca, parę minut po godz. 15.00 lokalnego czasu. Bagaże zaczęły wyjeżdżać niemal natychmiast po naszym wejściu do hali przylotów (a tam samoloty podjeżdżają prawie pod wejście do budynku lotniska). Nie wiem, jak to się dzieje, że Maderczycy potrafią tak szybko rozładować samolot – obsługa Okęcia powinna się od nich uczyć (w Warszawie walizki zaczęły wyjeżdżać dopiero po godzinie od naszego pojawienia się przy taśmie!!!). Transfer do hotelu oraz przydział pokoi również przebiegł szybko i sprawnie, więc jeszcze przed kolacją mieliśmy spotkanie z pilotem, z możliwością dokupienia wycieczek fakultatywnych.
Po kolacji wybraliśmy się na pierwszy spacer po okolicy. Nasz hotel (nic szczególnego – jak to na objazdówkach) położony był w hotelowej dzielnicy Lido. Do starego miasta Funchal i portu był spory kawałek – ok. 40 min. spacerem lub kilkanaście przystanków autobusem miejskim. Natomiast bardzo blisko mieliśmy do przepięknej nadmorskiej promenady, kompleksu basenowego na brzegu oceanu, przyjemnego parku, przystanków autobusowych, sklepów, restauracji i udogodnień wszelakich.
Pierwszy dzień zwiedzania to był objazd zachodniej części wyspy. Zaczęliśmy od Cabo Girao – jednego z najwyższych klifów w Europie. Widoki z tego miejsca są naprawdę spektakularne, a spojrzenie w dół przez przezroczysty taras ze świadomością, że pod nami jest 580-metrowa przepaść, rzeczywiście robi wrażenie. Żałowaliśmy tylko, że akurat nie było słońca, a nad nami wisiały czarne chmury. Po nacieszeniu się widokami wyruszyliśmy w dalszą drogę. Na chwilę zatrzymaliśmy się w przyjemnym miasteczku Ribeira Brava, gdzie niektórzy przysiedli na kawę, inni wybrali się na spacer, a pilot zebrał od chętnych pieniądze na lunch, który mieliśmy zjeść w restauracji w
Porto Moniz. Następnym przystankiem miał być płaskowyż Paul da Serra, czyli „maderska tundra”. Niestety przez całą drogę przez ten region padał duży deszcz, a krajobraz spowity był gęstą mgłą. Nie było sensu zatrzymywać się, bo i tak nic nie było widać 😕. Pogoda poprawiła się dopiero w okolicach Porto Moniz. Tam zatrzymaliśmy się najpierw na punkcie widokowym, by z góry spojrzeć na miasteczko, a następnie krętą drogą zjechaliśmy wprost do centrum miejscowości. Najpierw udaliśmy się do nadmorskiej restauracji na lunch, składający się z przystawki w postaci zupy warzywnej oraz dania głównego – tuńczyka, pieczonych ziemniaków i warzyw. Było też lokalne wino białe i czerwone. Najedzeni „po kokardkę” wyruszyliśmy na spacer. Obejrzeliśmy słynne naturalne baseny skalne, których są tu dwa kompleksy. Pierwszy z nich – powiedziałabym, że bardziej naturalny – jest bezpłatny. Tu można popływać wśród skał wulkanicznych, pomiędzy którymi jest wiele urokliwych zatoczek i zakamarków. Drugi kompleks – płatny – to wybetonowane baseny, jedynie urozmaicone wystającymi gdzieniegdzie z wody wulkanicznymi skałami. Do wody można wejść po betonowych schodach; czy jednak całe dno też jest wybetonowane – tego nie wiem. My nie skusiliśmy się na kąpiel po pierwsze dlatego, że osobiście nie przepadam za basenami, a po drugie – pogoda jednak do kąpieli nie zachęcała. Następnie pojechaliśmy wzdłuż północnego wybrzeża wyspy, by w okolicach miasteczka Seixal rzucić okiem na słynny wodospad zwany „Welonem panny młodej”. Sam wodospad nie zrobił na mnie zbyt dużego wrażenia – może dlatego, że ogląda się go jednak z dość dużej odległości. Ciekawostką jest jedynie to, że wpada wprost do oceanu. Warto jednak było się tam zatrzymać z uwagi na malownicze widoki w kierunku miasteczka oraz obecność kwitnących agaw gatunku attenuata, które - ze względu na kształt kwiatów - zwane są łabędzią szyją. Z tego miejsca, widokową trasą przez przełęcz Encumeada, wróciliśmy na południowe wybrzeże, by zakończyć dzień w urokliwym miasteczku Câmara de Lobos znanym z tego, że Winston Churchill malował tu swoje obrazy. Śliczna zatoka, port, klimatyczne wąskie uliczki, urzekające krajobrazy… Warto było spędzić tu trochę czasu.
Po powrocie do hotelu, krótkim odpoczynku (w zasadzie nie było po czym odpoczywać – wszędzie nas wozili) i zjedzeniu obiadokolacji wybraliśmy się jeszcze na spacer w kierunku centrum Funchal. Miał to być po prostu spacer dla samego spaceru, bo konkretne zwiedzanie stolicy wyspy przewidziane było na dzień następny. Doszliśmy jednak na główny deptak prowadzący do katedry, zahaczyliśmy o park Santa Catarina, a następnie nadmorską ulicą z widokiem na port wróciliśmy do hotelu.
Na następny dzień – jak już wcześniej wspomniałam – zaplanowane było zwiedzanie stolicy wyspy. Pierwszym punktem programu był targ rolników Mercado dos Lavradores - znajdujący się w zabytkowym budynku najsłynniejszy targ Madery. Mogliśmy tam podziwiać przepiękne kwiaty, popróbować różnych dziwnych owoców (monstera, krzyżówka marakui z bananem, truskawką, ananasem, a nawet pomidorem) i zajrzeć na część z rybami, gdzie można było zobaczyć, jak wygląda pałasz czarny (espada) – słynna na Maderze ryba głębinowa. Uwielbiam targi ze świeżymi rybami, ten jednak nie dorównywał targowi, który odwiedziliśmy np. w Katanii na Sycylii. Może tak trafiliśmy, że wybór ryb nie był zbyt duży, a owoców morza nie było wcale. W sumie połowa stołów była pusta, a ani ilość, ani asortyment nie był imponujący. Z targu zawieziono nas do przepięknego ogrodu botanicznego – zwiedzanie go to czysta przyjemność i pełny relaks. Wspaniałe są też z tego miejsca widoki na miasto Funchal. Wizyta w winiarni sprowadziła się do degustacji i zakupów – bez zapowiadanej w programie możliwości zapoznania się ze sposobem produkcji znanego wina Madera (mało mnie to wprawdzie interesuje, ale po co zapowiadać coś, czego później nie będzie?). My, po wcześniejszym przeprowadzeniu rozpoznania wiedzieliśmy już, że w sklepach można kupić to samo tylko taniej, więc poprzestaliśmy na degustacji, a zakupy zostawiliśmy na koniec pobytu. Po wyjściu z winiarni przeszliśmy dość szybkim spacerem na przepiękny rynek miejski, rzuciliśmy okiem na kościół jezuitów (św. Jana Ewangelisty) i powędrowaliśmy pod katedrę. Tu dostaliśmy chwilę wolnego czasu i… ku naszemu zdziwieniu, był to koniec zwiedzania Funchal. Zapowiadanego w programie spaceru uliczkami starego miasta praktycznie nie było, nie licząc króciutkiego odcinka ul. św. Marii, który przemierzyliśmy szybkim krokiem udając się rano z parkingu do Mercado dos Lavradores. Wtedy nie zrobiłam nawet jednej fotki, bowiem naiwnie sądziłam, że tu jeszcze wrócimy na obiecany w programie spacer 😣. Na szczęście następnego dnia zaplanowany był dzień wolny, który i tak zamierzaliśmy spędzić na starym mieście w Funchal, więc mieliśmy możliwość nadrobienia tego braku.
Druga część tego dnia, to była wycieczka fakultatywna po okolicach Funchal. Najpierw wjechaliśmy kolejką linową na wzgórze Monte, podziwiając po drodze fantastyczne widoki na stolicę. Na górze odwiedziliśmy zabytkowy kościół Nossa Senhora do Monte, w którym znajduje się grobowiec cesarza Austrii Karola I. Kościół poświęcony jest Matce Bożej - patronce Madery. Główne święto obchodzone jest tu 15 sierpnia i przyciąga tysiące mieszkańców. Następnie była możliwość (dla chętnych) zjechania słynnymi, wiklinowymi saniami. Zjazd ten uważany jest za jedną z największych atrakcji Funchal i – wbrew pozorom – majątku nie kosztuje. Wychodziło 15 euro za osobę, ja jednak nie skorzystałabym z tej atrakcji nawet za darmo. Takie wariactwa jakoś mnie nie pociągają 😁 Chętnie natomiast odwiedziłabym Ogród Tropikalny, znajdujący się na Monte, jednak na to czasu nie było – musieliśmy zadowolić się odwiedzonym przed południem ogrodem botanicznym. Autokar czekał na nas na parkingu w pobliżu miejsca, gdzie kończą swój zjazd sanie i po zebraniu się całej grupy pojechaliśmy do Doliny Zakonnic. To rzeczywiście fascynujące miejsce. Wpadaliśmy w zachwyt pod wpływem widoków zarówno z dna doliny na otaczające góry, jak również z położonego wysoko nad doliną punktu widokowego.
Trzeci dzień pobytu był dniem wolnym, który zaplanowaliśmy sobie spędzić na starym mieście w Funchal. Ulica św. Marii i przyległe do niej uliczki z pięknie malowanymi drzwiami starych domów, zabytkowa twierdza Sao Tiago, kościół Najświętszej Marii Panny i znajdujący się przed nim punkt widokowy… to był przeuroczy spacer. Stare miasto Funchal jest niezwykle klimatyczne i nie rozumiem jak można je było pominąć w programie zwiedzania. To wielki minus dla biura podróży 😒 Później udaliśmy się jeszcze w miejsca, które tak pośpiesznie odwiedziliśmy z grupą poprzedniego dnia: na miejski rynek, do kościoła jezuitów, do katedry… Tym razem był to spacer bez pośpiechu. Pogoda była tego dnia słoneczna, więc z przyjemnością spędziliśmy też trochę czasu w Parku Miejskim i Parku Santa Catarina.
To były ostatnie tak relaksacyjne chwile tej wycieczki. Następny dzień miał być najtrudniejszy. Długo zastanawialiśmy się, czy wykupić trekking po najwyższych szczytach Madery. Naczytałam się wcześniej, że trasa jest trudna. Również pilot przestrzegał grupę, że wprawdzie różnica wysokości do pokonania nie jest duża (z poziomu 1818 do 1861m), to jednak po drodze jest wiele schodów w górę i w dół, co stwarza poważną trudność zwłaszcza dla osób cierpiących na bóle kolan. Ostrzegano również, że nie powinny wyruszać na ten szlak osoby cierpiące na lęk przestrzeni, zaburzenia równowagi oraz osoby nie zaprawione w długich wędrówkach. Analizując wszystkie argumenty „za” i „przeciw” doszliśmy z mężem do wniosku, że nie możemy sobie darować tej atrakcji. W końcu nie jesteśmy coraz młodsi – jeśli nie pójdziemy teraz, nie pójdziemy już nigdy. Na tę wycieczkę zdecydowało się z naszej grupy kilkanaście osób – głównie młodzi, ale były też osoby mniej więcej w naszym wieku. Pod szczyt Pico do Arieiro (1818 m n.p.m.) zawieziono nas busem, ponieważ prowadzi tam asfaltowa droga z uwagi na zlokalizowaną na szczycie stację radarową sił powietrznych
Portugalii. Znajduje się tam duży parking, bar, toalety, a nawet sklep z pamiątkami. Aby „zdobyć” szczyt Pico Arieiro wystarczy z poziomu parkingu wspiąć się zaledwie po dwudziestu czy trzydziestu schodkach, zatem wysiłek żaden. A widoki – miodzio. Dlatego niektórzy przyjeżdżają tu wypożyczonym autem tylko po to, by delektować się widokami. Dobre i to, jeśli nie możemy, lub nie chcemy pójść na szlak. My wyruszyliśmy w kierunku najwyższego szczytu - Pico Ruivo na początku z lekkim lękiem, ale fantastyczne widoki wkrótce pozwoliły nam o wszelkich obawach zapomnieć. Nie będę tu opisywać trasy, spróbuję raczej pokazać ją na zdjęciach. Widoki były obłędne, ale fakt, że trasa faktycznie lekka nie była. Tu organizatorom należy się wielka pochwała za to, że zejście było zaplanowane inną – dużo łatwiejszą i krótszą trasą, w kierunku Achada do Teixeira, gdzie na parkingu oczekiwał nasz bus. To było świetne rozwiązanie organizacyjne, bo powrót tym samym szlakiem na parking na Pico do Arieiro to byłaby masakra. Dla osób, które korzystają z wypożyczonych aut, do których muszą wrócić, polecałabym zdobycie Pico Ruivo właśnie od strony Achada do Teixeira. Widoki wprawdzie nie tak spektakularne, ale również przepiękne, a droga nieporównywalnie łatwiejsza i krótsza.
Po zakończeniu trekkingu czekała na nas jeszcze niespodzianka. Chociaż program tego nie przewidywał, zajechaliśmy na chwilę do miejscowości Santana. Mieliśmy więc okazję zobaczenia trójkątnych, kolorowych maderskich domków, znanych z pocztówek i folderów.
Nie będę ukrywać, że wróciliśmy do hotelu naprawdę z olbrzymim bólem mięśni nóg. Byliśmy jednak bardzo zadowoleni, chociaż też trochę przerażeni, bo w pozostałych do końca dwóch dniach też czekały nas trekkingi. Postanowiliśmy więc dać nogom odpocząć i zrezygnowaliśmy z wieczornego spaceru. Zastosowane smarowidła przeciwbólowe i bardzo gorący prysznic na obolałe mięśnie dały nam nieco ulgi 😊
Rano wstaliśmy jeszcze obolali, ale już na śniadaniu zauważyliśmy, że również osoby od nas duuuuużo młodsze nie są w stanie ukryć bólu mięśni i chodzą nieco dziwnie 😆 Pomyśleliśmy więc, że nie jest z nami tak źle. Tego dnia w planie był spacerek lewadą „25 Źródeł” – piękny szlak, ale cóż to za wysiłek w porównaniu z dniem wczorajszym! Gdyby nie wciąż utrzymujący się ból mięśni, byłaby to bułka z masłem. Trochę ciężko było na odcinkach schodów, których na trasie na szczęście zbyt dużo nie ma. Tego dnia w tym rejonie wyspy było pochmurno i mglisto, ale muszę przyznać, że taka pogoda właściwie dodawała uroku tej trasie. Tajemniczy, wawrzynowy las we mgle stawał się tajemniczy jeszcze bardziej. Jedno mnie tylko zaskoczyło – nie spodziewałam się aż takich tłumów ludzi. Chwilami nie było nawet jak robić zdjęć, bo w polu widzenia były tylko cudze plecy 😮
Ostatniego dnia wycieczki zaplanowany był trekking na Półwyspie św. Wawrzyńca. Trochę mnie zdziwiło, że o tej porze roku (przecież to dopiero czerwiec), kiedy reszta wyspy tonie w bujnej zieleni i kwiatach, ten półwysep jest już tak wypalony słońcem, żółty. Więc zielony jest chyba tylko zimą? Ale i tak dziki krajobraz tego miejsca, piękne widoki na ocean, niezwykłe formacje skalne zachwyciły nas bardzo.
Na tym zakończyła się nasza przygoda na Maderze. To była wyjątkowo intensywna wycieczka w porównaniu z wieloma naszymi poprzednimi wyjazdami. Trzy ostatnie dni bardzo dały nam w kość. Ale było naprawdę przepięknie.
Podsumowując wrażenia z Madery: fascynujące góry, przepiękne szlaki trekkingowe, wspaniała przyroda i cudowne widoki. Natomiast miasta i miasteczka bardziej urokliwe i klimatyczne wydają mi się na Wyspach Kanaryjskich, zwłaszcza na Gran Canarii.
A teraz zapraszam do galerii. Zdjęć oczywiście jest masa, więc będę je zamieszczać partiami, zachowując opisaną tu kolejność zwiedzania.
P.S. Tworząc galerię do tego opisu postanowiłam - z uwagi na dużą liczbę zdjęć - wyłączyć do oddzielnej relacji trekking na Pico Ruivo, czyli wycieczkę w maderskie góry. Jestem zdania, że góry to największa atrakcja tej wyspy, a ”spacerek” na najwyższy szczyt to niezapomniane przeżycie. Maderskie góry zasługują, moim zdaniem, na oddzielną relację.
Pogoda na Maderze nigdy nie jest pewna, więc obowiązkowo trzeba mieć coś ciepłego i kurtkę przeciwdeszczową. Wskazane są dobre buty sportowe, jeśli zechcemy wybrać się w góry.