Kenia to najlepszy wybór na pierwsze spotkanie z Afryką. Przepiękne parki narodowe, piaszczyste plaże, egzotyczne plemiona i tanio, naprawdę tanio.
Tak, to jest to miejsce. Poznaję żelazną kratę przed wejściem i wąskie zapylone schody. Kiedyś biegłem nimi w środku nocy, uciekając przed jakąś grupką bezdomnych. Ale to było dawno, bo minęło już dziesięć lat od czasu, gdy po raz pierwszy zatrzymałem się w New Kenya Lodge w Narobi.
Może to złudzenie, ale wydaje mi się, że rozpoznaję teraz hinduskiego recepcjonistę pochylonego nad biurkiem. Nie zauważył mnie, kiedy wszedłem. Ukrył się za ogromną płachtą „Daily Nation”.
Zerkam na korkową tablicę przy wejściu. Wciąż wiszą na niej zdjęcia. Lwy, żyrafy, słonie, pożółkły pejzaż Masai Mara i zadowoleni turyści, obściskujący się z Masajami. Może to są te same fotografie? Może jest jeszcze zdjęcie Yoshiko? Poznałem ją i Kfira w Etiopii. Ona była Japonką, on Żydem. Połączyła ich podróż, zakochali się w sobie. Pamiętam, że Yoshiko pojechała do Chin, stamtąd do Indii, Pakistanu, a potem przez Turcję do Europy. Na początku roku znalazła się w Afryce. Samotnie przejechała Egipt, Sudan i dotarła do Addis Abeby. Tam w jednym z hotelików spotkała Kfira. Jego fascynowała Etiopia. Postanowił spędzić w tym kraju cały rok. Podróżowałem z nimi tylko przez kilka dni i trafiłem akurat na ich rozstanie. Gdy Yoshiko wyjechała, siedzieliśmy w jakieś restauracji i rozmawialiśmy o życiu. Pytałem go, dlaczego z nią nie pojechał. Popatrzył na mnie i powiedział: „Mamy różne pomysły na podróż. Yoshiko chce okrążyć świat nie używając samolotu. Ja zobaczyć Etiopię. Musielibyśmy zrezygnować ze swoich marzeń”. Dociekałem, czy nie mogą podróżować tak, aby każde było zadowolone. Odparł: „Nie bądź niemądry, w życiu liczą się tylko spełnione marzenia”.
Yoshiko spotkałem miesiąc później w New Kenya Lodge. Przyczepiała na tablicy korkowej do niego list i swoją fotografię. Czekała dwa tygodnie licząc, że Kfirowi nie przedłużą etiopskiej wizy i do niej przyjedzie. Nie przyjechał.
New Kenya Lodge przez dziesięć lat podupadło, zestarzało się. Narobi też się zmieniło, ale na lepsze. To nie jest już to miasto dzieci ulicy. Były ich dziesiątki. Spały zwinięte w kłębek pod drzwiami hotelu. Przykrywały się tekturą jak kocami. Cała River Road była pełna maluchów odurzonych klejem. To nie znaczy, że dzieci ulicy nie ma, bo to wciąż poważny kenijski problem, ale dziś w centrum miasta jest bezpieczniej. Zazieleniło się. Są lepsze samochody, modne kawiarnie, banki. Może za następne dziesięć lat straci wreszcie swój przydomek Nairobbery.
Somalijska surowość
Każda część Kenii jest inna. To kraj pełen podziałów, ale dla kogoś, kto szuka różnorodności, to wymarzone miejsce na podróż. Daleko od Nairobi leży jezioro Turkana. Publicznym transportem to około trzech dni podróży. Jednak to bez wątpienia jedno z najbardziej fascynujących miejsc nie tylko w Kenii, ale w całej Afryce. Znajdziemy tu obrazki prawie jak z osiemnastego wieku. Na wsiach nie dostrzeżemy żadnych T-shirtów, tenisówek, dżinsów. Kobiety chodzą w tradycyjnych strojach. Charakterystycznym elementem są grube sznury korali zawieszone na szyi. Cały rok jest tu sucho i upalnie, ale to dobre miejsce dla szukających przygód.
Ja jednak tym razem jadę do Garisy, aby poczuć surowość i smutek Somalii. Po dziesięciu minutach jazdy autobusem od centrum znajduję się w Eastleigh, dzielnicy nazywanej Małym Mogadiszem. Tu odnajduję już tę biedną Kenię z końca lat 90. Na ulicy wybucha somalijski rozgardiasz. Istne szaleństwo sprzedających i kupujących mirrę (miejscowy narkotyk).
Siedzę cierpliwie wraz z innymi pasażerami na drewnianych ławeczkach i czekamy na autobus firmy Jamil Coach. Otacza nas typowy afrykański chaos - domy zbudowane: z desek, styropianu, szmat, pudeł. Podjeżdżają i odjeżdżają zniszczone autobusy.
- Ludzie z Garisy jedzą tylko wielbłądzie mleko i mięso. Będzie ci smakować - ironizował człowiek z plemienia Luo, które w Kenii zadziera nosa, bo to ich krew płynie w żyłach Baracka Obamy.
Zwróciłem uwagę na szczupłego Somalijczyka z żoną i córeczką. Dziewczynka miała około czterech lat i była szczelnie owinięta chustą. Kiedy podjechał spóźniony autobus, mężczyzna podniósł swoją walizkę. Na drugiej torbie leżała wytarta książka. Czekał, aż córka ją weźmie. Dziewczynka dotknęła książki obiema rękami i pocałowała z szacunkiem, a następnie trzymając przed sobą ruszyli razem do autobusu. Zerkałem na nich całą drogę. Inaczej niż większość dzieci na całym świecie nie ciągnęła ze sobą pluszowego misia, lalki. Ona miała na kolanach wytarty, zielonkawy Koran.
W Garisie zatrzymałem się w hotelu dla kierowców ciężarówek. Pół nocy żuli mirrę po pięćdziesiąt szylingów za paczkę. Patrzyli w bezbarwny sufit i mielili rytmicznie zielsko, aby nie zmrużyć oczu, aby nie myśleć o tym, co zostawia się za sobą. Ale i tak nad ranem zjawia się lęk, te gorzkie podniecenie przed bezmiarem. Bo teraz jest pustynia, drobno mielony pył, z którego nie leczy ani prysznic ani płukanie ust. Rzeka Tana to granica. Ruda, laterytowa ziemia przechodzi w białą i szklistą. Zaczyna się miasto - pustynia, ludzie - pustynie, czyli somalijska Kenia.
Wibrujący głos muezina reguluje czas. Słyszę jak zwlekają się z łóżek, wydmuchują nosy, wzuwają chińskie klapki i półprzytomni grzeją silniki ciężarówek, a dopiero potem ogłaszają swoją pokorę wobec Allaha. Jakby ważniejsze były ich okryte brezentem maszyny, a nie modlitwa. Nad zgarbionymi postaciami unoszą się przez chwilę torebki foliowe. Są niczym białe balony, mydlane bańki nad niewyrośniętymi drzewami. Inne turlają się po jasnej, szklistej ziemi jak czarne, wulkaniczne kamienie. Połyskują nad szaleństwem przyrody, nad tą absurdalną rozmodloną suchą ziemią.
Kierowcy ciężarówek, ci nomadowie współczesnej Afryki, wypluwają resztki mirry pod ogromnym baobabem. Na piasku pozostają po nich zielone kupy. Leżą jedna przy drugiej jakby nocowało stado roślinożernych zwierząt, a potem wspinają się do kabin swoich pojazdów i ruszają w drogę do Dadaab, Liboi albo dalej do krainy ciemności, afrykańskiego Erebu - Somalii. Hotel pustoszeje przed świtem, właściciel śpi.
Magia kamiennego miasta i oceanu
Jednak lepiej nie zapuszczać się z kierowcami na tereny nadgraniczne i wybrać się raczej na archipelag Lamu. Składa się z siedmiu wysp. Największe, oprócz Lamu, to Manda, Paté, Siyu, Kiwayu. Samo Lamu to również nazwa miasta. Aby tam dotrzeć, nie trzeba jednak jechać lądem. Wygodnie przetransportuje nas samolot z Nairobi. Kasy są naprzeciwko hali przylotów. Znajdziemy dwa lub trzy rejsy dziennie. Można skorzystać z tanich Fly540. Cena - około 150 dolarów. Wysłużony samolot może przyprawiać o drżenie serca, ale widoki są zachwycające. Leci się wzdłuż wybrzeża ponad godzinę, a nad oceanem co rusz pojawiają się pojedyncze rybackie żagle.
Miasto Lamu, do którego z lotniska dopływa się łodzią, istnieje od czternastego wieku, ale prawdopodobnie jakaś osada była tutaj dużo wcześniej. Miasto rozkwitło dzięki handlowi niewolnikami, kością słoniową i wszystkim innym, co ofiarował Czarny Ląd. Byli tu Portugalczycy i Arabowie. Ci ostatni dali mieszkańcom archipelagu nazwę „suahili”, czyli „ludzie z wybrzeża”.
W Lamu łatwo się zakochać. Wielu Europejczyków kupuje tu domy. Jest cicho, spokojnie i egzotycznie. Można zgubić się w wąskich uliczkach wśród starych budynków. Na schodach wygrzewają się koty. Bo oprócz ludzi to właśnie koty i osły są najliczniejszymi mieszkańcami wyspy. Osły są zresztą jedynym środkiem transportu, bo uliczki są tak wąskie, że nie opłaca się trzymać samochodów. Mają nawet swój szpital. Miasto jest wyjątkowo bezpieczne i bez obaw można włóczyć się w nocy. Można przysiąść razem z którymś z miejscowych sprzedawców i sącząc colę rozmawiać o niczym. To miejsce nadaje się idealnie, aby uciec od świata. Archipelag jest na tyle daleko od turystycznych szlaków, że można zatopić się w miejscowym klimacie, ale i na tyle blisko, że są już sklepy z pamiątkami.
Jedynym rozczarowaniem było miejsce do nurkowania, które wynalazł mi kapitan Bubu. Takich kapitanów oraz niezliczonych pośredników jest mnóstwo. Jeśli chcemy zorganizować rejs lub nurkowanie, najlepiej szukać bezpośrednio właścicieli łodzi. Bez trudu znajdziemy ich w porcie. Cena spada o połowę. W każdym razie ten nieszczęsny kawałek skały, który miał być rafą koralową, kapitan Bubu powetował mi dobrym obiadem, który sam przyrządził. Prawdziwą rafę koralową zobaczyłem w Morskim Parku Narodowym Watamu. Ma ona powierzchnię około 10 km2 i jest jedną z najpiękniejszych na wybrzeżu. Watamu - zarówno nad i pod wodą może śmiało konkurować Zanzibarem.
Jadąc na południe wzdłuż wybrzeża zatrzymałem się w Takaungu, niedaleko w Kilifi. To maleńka rybacka wioska. Nie ma tu hoteli, restauracji. Jest tylko jeden sklepik z podstawowymi towarami. Można wynająć pokój u mieszkańców wsi. To mały kenijski raj. Od wielu pokoleń tempo życia w Takaunga jest uzależnione od oceanu. Jego przypływy i odpływy regulują czas. Mężczyźni, którzy mają sieć i łodzie, wypływają wczesnym rankiem - dopóki zatoka wypełniona jest jeszcze wodą. W południe kobiety wychodzą na plażę. Biorą ze sobą miski, kubełki, siadają na piasku i wpatrują się w wodę. Kiedy maleńkie punkciki łodzi pojawiają się na horyzoncie oznacza to, że wracają rybacy. Wkrótce na brzegu lądują malutkie łódki zrobione z wydrążonych pni drzew. W canoe leżą ryby. Są różnokolorowe, małe i duże. Rybactwo to jedyne źródło utrzymania miejscowej ludności. Plaża jest malutka, ale dosyć ładna.
Za najpiękniejsze plaże kenijskie uważa się te na południe od Mombasy. Prawdziwą perłą wśród nich ma być Diani. Jednak cały urok tego miejsca odbierają luksusowe hotele i ochrona. To jedno z tych miejsc w Kenii, gdzie zderza się Europa z Afryką, bogactwo z biedą. Któregoś popołudnia siedziałem w restauracji i naprzeciwko mnie stała kobieta w wypłowiałym czerwonym kapeluszu z dużym rondem. Przypominała jaskrawy mak. Miała może sześćdziesiąt lat, może pięćdziesiąt. Nie wiem, bo bieda wypala i bardzo szybko niszczy. Stała i patrzyła mi w oczy. W rękach trzymała chustę. Wiatr wydymał materiał jak żagiel. To było barwne płótno z malunkami żyraf i słoni. Nie żebrała, sprzedawała milcząc. Nie wolno jej było podejść, bo wejścia pilnowała ochrona. Dzieliło nas więcej niż tylko rozpalony pasek piasku, niż wydma, niż te kilka metrów.
Wisienka na torcie, czyli safari
Trudno być w Kenii i nie wybrać się na safari. Organizując je dobrze jest przejść się po kilku biurach. Ceny nie różnią się bardzo, ale 10 proc. można wytargować. Często usłyszymy słynne hakuna matata (nie ma problemu), ale i tak trzeba zwrócić uwagę na to, co otrzymujemy. Jak choćby na to, czy opłaty za park są już wliczone. Dlaczego warto jechać? Powód jest jeden. Bo w ciągnącym się aż po horyzont płaskowyżu, umieszczonym wśród uskoków wielkiego ryftu, znajduje się jeden z najpiękniejszych cudów świata. Wewnątrz ryftowej doliny przykrytej kożuchem błękitnego nieba mieści się jedno z ostatnich miejsc niezmienionych przez cywilizację. W żółtych spalonych słońcem trawach, biegną tysiące antylop gnu. Zrywają się, cwałują gdzieś w przestrzeń. Za nimi podążają zebry, obserwowane przez bystre oczy drapieżników. W Kenii naprawdę trudno jest odróżnić to, co jest przygotowane specjalnie dla turystów, a co nie. I to jest w tym kraju cudowne.
Brak komentarzy. |