W czasie wakacji 2011, podczas najzwyklejszego dyżuru rezydenckiego, jedna z turystek podeszła do mojego stolika i rozpoczęła dramatyczne opowiadanie o klientach pewnego polskiego biura podróży, które zbankrutowało. Grzecznie wysłuchałam monologu, po czym skwitowałam, że historia rzeczywiście robi wrażenie, ale raczej nie może być prawdziwa.
Wyrzucanie turystów z pokoi hotelowych, koczowanie na lotnisku i tego typu pomysły potraktowałam jak wiele innych wyssanych z palca historyjek, którymi turyści kochają raczyć swoich rezydentów. Jeszcze parę dni wcześniej rozmawiałam na lotnisku z przedstawicielką tego biura i nic nie zapowiadało takiego obrotu spraw. Kiedy jednak włączyłam komputer okazało się, że w internecie upadek touroperatora jest tematem numer jeden. Nie mogłam uwierzyć w zaistniałą sytuację i szczerze współczułam zarówno turystom, jak i rezydentom tego biura. Bankructwo pracodawcy podczas pobytu na destynacji wydawało mi się wtedy największą z możliwych katastrof.
Współczułam, ale absolutnie nie przyszło mi do głowy, że podobna sytuacja może również mi się przydarzyć. Zawsze dbałam o siebie i swoją sytuacje zawodową. Byłam usatysfakcjonowana, że pracuję dla jednego z najbardziej znanych touroperatorów w naszym kraju. Cieszyłam się z jego wysokich not w ogólnopolskich rankingach, które dawały mi poczucie spokoju i zadowolenia. Nie obawiałam się nawet wtedy, gdy zaczęły docierać pierwsze głosy o pogorszeniu się kondycji finansowej. Duża firma da sobie radę, a jeśli nawet kiedyś upadnie to na pewno po sezonie letnim (który to jest okresem solidnego zarobku dla branży turystycznej). Moje spojrzenie na tę sprawę niestety okazało się być mylne. Mój wspaniały pracodawca zbankrutował i to w momencie najgorszym z możliwych.
Każdego tygodnia po ciężkiej pracy piloci oraz rezydenci mojej destynacji spotykali się na obiedzie z pysznym deserem w jednej ze znanych w mieście restauracji. Ten posiłek kończył jeden turnus i zrazem rozpoczynał kolejny. Taką mieliśmy tradycję! Nasz rytuał był cały czas przerywany telefonami od turystów, kontrahenta i szefowej. Nikt więc specjalnie się nie zdziwił, gdy tuż po otrzymaniu menu coś zaczęło wibrować w torebce. Spojrzałam na telefon z uśmiechem, bo tym razem była to moja mama (największe wsparcie na świecie). Tym razem jej głos był mało optymistyczny, bo właśnie przeczytała na jednym z portali internetowych o bankructwie naszego biura podróży. Całą grupą mieliśmy niezły ubaw. Czego to ci dziennikarze nie wymyślą, żeby przyciągnąć uwagę!
Ledwie zdążyliśmy złożyć zamówienie, a tu telefon od szefowej, która prosi o włączenie opcji głośnomówiącej. Opanowanym tonem przemówiła: „Kochani jest mi bardzo przykro, że muszę Wam przekazać tę informację. Niestety ze względu na utratę płynności finansowej nasze biuro upadło. Musimy teraz zmobilizować siły, aby sprowadzić wszystkich turystów do kraju. Nie mam pojęcia kiedy i jakimi samolotami będziemy robić tę ewakuację, jakimi autokarami dowieziemy wszystkich na lotnisko, z jakim kontrahentem będziemy współpracować, czy będziemy wyrzucani z hoteli, czy hotelarze dadzą turystom jeść i pić, czy Wy będziecie brani pod uwagę w kwestii wylotu. Będę informować Was na bieżąco. Musicie załatwić kwestie formalne w biurze i powywieszać na tablicach hotelowych oświadczenie o upadłości. Bądźcie przygotowani, że za chwilę rozpocznie się fala telefonów, krzyków i pretensji. Dacie radę!!! Buziaki!”.
Takiego newsa nikt z nas się nie spodziewał. Szok! Nie martwiliśmy się o ewentualne braki miejsc dla nas w samolocie, bo znaliśmy źródło najtańszych biletów charterowych. Poza tym większość rezydentów i pilotów jest bardzo mocno związana z miejscem pracy i tak naprawdę ono jest ich domem, więc powrót w ogóle nie wchodził w grę. Obawialiśmy się chaosu, który za chwile miał się pojawić. Wiedzieliśmy, że będą pytania na które nie znamy odpowiedzi, a także krzyki, groźby, ataki, jęki i lamenty. To normalne w tym zawodzie, ale tym razem kompletnie nie znaliśmy scenariusza. Biuro zbankrutowało, ale nie wiedzieliśmy na kiedy turyści będą musieli być spakowani. Nie mieliśmy pojęcia, czy to będzie za godzinę, czy za trzy dni. Nie mogliśmy obiecać, że lot powrotny do kraju będzie bezpośredni. Obawialiśmy się o to jak ułoży się współpraca z hotelarzami.
Tego dnia przyniesione przez kelnera wykwintne potrawy w ogóle nam nie smakowały. Zjedliśmy w pośpiechu i ruszyliśmy do biura, aby pozałatwiać sprawy administracyjne. Pisanie raportów, kończenie rozliczeń i zamknięcie spraw biurowych trwało do 23. Potem rozwieźliśmy po hotelach oświadczenia wydane przez centralę i każdy wrócił do swojego miejsca zakwaterowania. W tym czasie telefony zaczęły dawać się we znaki. Nasze odpowiedzi były krótkie, dyplomatyczne, ale bardzo szczere. Uspokajające dla turystów było to, że rezydenci są i nigdzie nie znikają.
Dwie godziny po północy przedstawiciel kontrahenta zaczął wydzwaniać chcąc odebrać mi samochód służbowy. Absolutnie nie mogłam się na to zgodzić, gdyż nie wiedziałam co mnie będzie czekać następnego dnia. Chwilę później recepcjonista hotelu w którym mieszkałam zadzwonił do mnie z informacją, że jeśli nie wyrażę zgody to moje auto nie wyjedzie poza obszar obiektu. Taka informacja w środku nocy? O co chodzi? Chodziło o to, że kontrahent przysłał przedstawiciela, który miał kluczyki do mojego samochodu. Chciał po prostu wejść na obszar hotelu, wsiąść do pojazdu i wyjechać. Hotelowa ochrona skojarzyła jednak, że tym samochodem jeżdżę ja i zawiadomiła recepcję. Recepcjonista chciał się upewnić jakie mam stanowisko w tej kwestii. Reakcja hotelu wręcz mnie wzruszyła, bo nie podejrzewałam pracowników o taki profesjonalizm. Oczywiście zgody na zabranie samochodu nie udzieliłam. No i zaczęły się groźby kontrahenta. Czym mnie straszono? Policją oraz tutejszym straszliwym więzieniem - urocze. Niestety rano samochodu nie było na parkingu, bo uzyskano zgodę głównego managera hotelu na zabranie pojazdu. Walkę o samochód i wszystkie moje osobiste drobiazgi (które w nim pozostawiłam) musiałam uznać za przegraną. Miałam jednak nadzieję, że następny dzień będzie miał nieco lepszy przebieg. Wiedziałam, że nie będzie lekko.
Od godziny dziewiątej rano hotele zaczynały domagać się wyprowadzek. Robiłam co mogłam, aby przedłużyć czas pobytu w pokojach, ale nie była to łatwa sprawa. Biuro nie zapłaciło kontrahentowi za zakwaterowanie, a kontrahent poinformował hotele, że mają się z jego strony nie domagać przelania kwot za następne doby hotelowe. Odnalezienie wszystkich turystów na plaży, w restauracjach, przy basenach itp. w celu przekazanie wiadomości, że hotele zagroziły domaganiem się opłat za pokoje jeżeli natychmiast nie zostaną opuszczone, było katorgą. Ciągle nie miałam dokładnych informacji o lotach powrotnych. Niektórych turystów w ogóle nie umiałam odnaleźć, bo akurat na ten dzień zaplanowali sobie wycieczki poza hotel. Turyści różnie reagowali, ale generalnie nie było przyjemnie.
Urząd Marszałkowski i konsul ciężko pracowali nad naszą destynacją, ale w obliczu stresu i wysokich temperatur bardzo trudno docenić wysiłek osób, których bezpośrednio się nie widzi. W końcu przesłano mi grafik wylotów ze wszystkimi nazwiskami. Niestety nie wszystkim wczasowiczom dane było wrócić na to lotnisko, gdzie planowali. Spotęgowało to nerwy. Cały czas ktoś narzekał, albo domagał się pisemnych potwierdzeń wszystkich niedogodności. Dodatkowo kontrahent dawał się we znaki. Jego zadaniem było przeprowadzenie transferów z hoteli na lotnisko. Na wszystkie zbiórki był spóźniony średnio o pół godziny, a w recepcji informował turystów o konieczności uiszczenia pokaźnych kwot za pobyt w hotelu oraz transfer. Twierdził, że biuro kompletnie nic nie wpłaciło za ich pobyt. Gwarantował też własnym słowem, iż wszystkie wpłacone pieniądze zostaną im zwrócone w Polsce przez ubezpieczyciela. W przypadku nie wpłacenia gotówki transfer miał zostać niezrealizowany. Taka przemowa zwaliła wszystkich z nóg. Nikt nie przypuszczał, że w takiej chwili będzie próbował coś jeszcze wyciągnąć od poszkodowanych. Interweniowałam, bo przecież UM już „dogadał się” z firmą kontrahenta, co do szczegółów transferu oraz sposobu wystawienia faktur za te usługi. Transfery były długie, nerwowe, ale na szczęście zakończyły się sukcesem. Wszyscy dotarli na lotnisko na czas. Niektórzy turyści podziękowali za opiekę i szczerze życzyli powodzenia. Niektórzy znaczy cztery pary na całą tę masę.
Sama zdecydowałam się zostać na obczyźnie. Musiałam odpocząć, zdystansować się i dopiero podjąć decyzję odnośnie tego co dalej. Bardzo lubiłam ten kraj, w którym mieszkałam od kilku lat. Kochałam pracę rezydenta i swoją firmę. Po jakimś czasie zorientowałam się, że upadek biura to dla rezydenta po prostu kolejne trudne wyzwanie z którym musi się zmierzyć. Cóż nie każdy ma szansę przeżyć taką próbę, ale mi widocznie było to pisane. Dzięki temu doświadczeniu wiem, że bankructwo pracodawcy to nie koniec świata. Mobilizacja sił to przecież coś naturalnego dla rezydenta. Dużo większym problemem jest bezczynność i nuda, która następuje po ustaniu emocji. Żeby nie zwariować szybko trzeba znaleźć sobie kolejne wyzwanie. Znalezienie pracy w turystyce w środku sezonu jest absolutnie niemożliwe, gdyż wszystkie wakaty są już obsadzone. Poszukiwanie zatrudnienia w Polsce to też kompletnie syzyfowa praca. Noooo, ale rezydent da radę!!!!!!! Zawsze daje radę, a co go nie zabije to tylko wzmocni!
tezeusz | Nie ma wesoło :/ Nawet ubezpieczenia nie pomagają. Dlatego warto czasem trochę dopłacić i poszukać zagranicą Niemcy, Holandia. Druga możliwość na własną rękę. |