Odkąd pamiętam marzyła mi się podróż do Peru. Oprócz obcowania z ta niezwykłą kulturą, eksplorowania peruwiańskiej dżungli i gór, jednym z priorytetów było dla mnie zobaczenie słynnego Machu Picchu.
Bałam się konfrontacji z tym najbardziej rozpoznawalnym miejscem w kraju - zawsze staram się unikać popularnych atrakcji turystycznych, a do takich niewątpliwie należy Machu Picchu. Pomimo że bilety wstępu są bardzo drogie, a ludzi tłum, to wizyta w inkaskim mieście jest warta każdej sumy i powinna być obligatoryjnym punktem do odwiedzenia na naszej peruwiańskiej tropie.
Większość osób, które chcą dostać się do Machu Picchu decyduje się na przejazd pociągiem z Cuzco do Aguas Calientes - bazy wypadowej do inkaskiej twierdzy. Jest to pewnie najwygodniejszy, ale też najdroższy sposób. Najtańsza bowiem opcja pociągiem kosztuje 70 $. Nie ma żadnej możliwości, żeby do wagonów dostać się w inny sposób, np. wykorzystując kontakty z miejscowymi, jak to było kiedyś. Można również pokonać dystans, ok. 111 km busem wykupując wycieczkę w pakiecie.
Oczywiście wraz z przyjaciółmi postanowiliśmy dostać się do Aguas Calientes po partyzancku. Miejscowym transportem dostaliśmy się do Ollantalltambo, miasteczka położonego na szlaku słynnego Inka Trail, gdzie również podziwiać można pozostałości inkaskiej architektury. O świcie, po noclegu w przyjemnym hostelu i zwiedzeniu miejscowości, podjechaliśmy jeszcze kawałek busikiem do tzw. „82 km” na kolejowej trasie z Cuzco. Po torach do celu brakowało nam jeszcze 29 km. Ale przed nami był przecież cały dzień, piękna pogoda i prosta droga. Trzeba było uważać jedynie na często przejeżdżające pociągi, reprezentujące różne turystyczne firmy. Dopóki takowy nie pojawił się w czasie pokonywania tunelu, przeszkoda ta, nie stanowiła dla nas żadnego problemu.
Nasz sprytny plan nie był oczywiście żadną nowością. Fragmentami, wzdłuż torów biegła dobrze wydeptana ścieżka, dzięki czemu trasa przypominała czasem prawdziwy turystyczny szlak. I z pewnością pewnego dnia powinien być tam utworzony, żeby piesza wędrówka „skrótem po torach” była całkowicie legalna. Początkowe 10 km mijały dosyć szybko a spacer wydawał się bardzo przyjemny. Cały czas towarzyszyły nam piękne widoki; przez chmury przebijały się ponad trzytysięczne szczyty, a obok mknęła rwąca i niespokojna rzeka Urubamba. Krótkie przystanki na odpoczynek wśród porzuconych ruin były dodatkową atrakcją. Co jakiś czas mijał nas kolejny pociąg z turystami na pokładzie, którzy przez okno masowo nas fotografowali i radośnie machali.
Z każdym kilometrem, marsz po torach stawał się coraz bardziej uciążliwy. Jednak prawdziwy kryzys zaczął się na kilometrze „100”. Nogi powoli zaczęły odmawiać posłuszeństwa, odległość między kolejnymi tabliczkami informującymi o odległości wydawała się coraz większa, a myśl, że do końca wędrówki zostało jedyne 11 km, wcale nie była budująca. Po dziewięciogodzinnym marszu i kilku odciskach, w końcu udało doczłapać się do Aguas Calientes. Miejscowość to turystyczne zagłębie, dlatego też bardzo wygórowane ceny nie pozwalały zatrzymać się tam na dłużej, niż jedną noc. Kilka godzin snu musiało wystarczyć, żeby zregenerować siły przed poranną wędrówką do upragnionego Machu Picchu. A dlaczego tylko kilka godzin? Po kolei...
Na Machu Picchu prowadzą dwie drogi; można wjechać do góry autobusem albo wspiąć się stromymi kamiennymi schodami. Dopiero tam, na wysokości około 2500 m. n.p.m. znajdują się kasy i wejście na teren niezwykłego miasta. Od mniej więcej dwóch lat obowiązują dodatkowe restrykcje, jeśli chodzi o wejście na szczyt Wayna, jeden z dwóch górujących nad miastem. To z niego właśnie rozpościera się widok utrwalony na większości zdjęć. Schody na szczyt również są bardzo strome i wąskie, dlatego zbyt duża ilość osób stanowi nie lada gratkę i jest niebezpieczne. Dlatego też tylko 200 pierwszych osób ma pozwolenie w postaci pieczątki na bilecie, na wejście. Jest więc, o co powalczyć. Podróż autobusem trwa jakieś 30 min, a wspinaczka...to już się różnie kształtuje, w zależności od tempa. Najszybsi wdrapują się po ok. godzinie. Bramki na samym dole dla pieszych są otwierane o godz. 5 rano. Pierwszy autobus wyrusza pół godziny później. W ten sposób szanse na zdobycie pieczątki są wyrównane dla wszystkich. Ważne jest, by zająć odpowiednie miejsce na starcie. Nie wiedzieliśmy, ze tak właśnie to działa i zupełnie przez przypadek cały system powoli wychodził na jaw. O 4.30 byliśmy na dole przy bramkach początkowych. Już wtedy kolejka była długa. Okazało się, że na pieczątce zależy naprawdę wielu i dokładnie o 5.30 rozpoczął się prawdziwy wyścig. Na początku wszyscy wyrwali do przodu. Schody były jednak tak wąskie, że można było przemieszczać się tylko wężykiem. Ci, co narzucili sobie za szybkie i nierówne tempo, szybko zaczęli zostawać w tyle. Co jakiś czas, pod nogami leżały zmęczone osobniki, a za plecami słychać było dyszenie konkurentów. Za połową drogi sytuacja zaczęła się robić bardziej klarowna i raczej ciężko już było o zmiany w zwycięskiej czołówce. Kilka minut przed godziną 6, przy kasach pojawił się pierwszy autobus, a z zarośli wyłaniały się kolejni szczęśliwcy witani przez pozostałych brawami. Nam nie zależało na żadnej pieczątce, tym bardziej, że nad miastem góruje jeszcze jeden szczyt - Machu, na który mogą wchodzić wszyscy chętni. Zupełnie przypadkowo, dzięki wolnemu, ale równemu tempu udało się znaleźć w pierwszej dwusetce. Ba! Nawet w pierwszej szesnastce! :)
Wrażenia i widoki z pobytu w Machu Picchu są niezapomniane. Dla mnie, najważniejsza i najbardziej niezwykła okazała się jednak podróż do tej inkaskiej twierdzy. Okupiona potem i odciskami stała się niezapomnianą przygodą, już od samego momentu opuszczenia hostelu w Cuzco, aż pod kasy u bram Machu Picchu.
Brak komentarzy. |