Po Peru podróżowałyśmy przez kilka miesięcy we dwie. Jedną z najpiękniejszych przygód przeżyłyśmy w Amazonii, przemierzając selwę wielkimi rzekami na pokładzie barki.
Po tygodniowym trekkingu w Coldyriela Blanca, nadszedł czas na zmianę klimatu i atmosfery. Ruszyłyśmy więc na podbój peruwiańskiej dżungli. Chciałyśmy spłynąć barką rzeką Maranon do Iquitos, a następnie w górę Ukajali do Pucallpy, tak jak robią to miejscowi.
W Yurimaguas „zainstalowałyśmy się” na barce do Iquitos. Do przepłynięcia było około 750 km. Barka, wygląda jak niewielki prom, na którym oprócz ludzi musi pomieścić się także ładunek: samochody, motory, banany, czy krowy... Jednym słowem wszystko, co może się przydać mieszkańcom miast i wiosek położonych w dżungli. Każdy na takim promie pojawia się z własnym hamakiem i kilkoma wielkimi worami swojego bagażu. Oprócz rzeczy osobistych może to być pies, klatka z kurą, 2 małe kurczaki ciągle uciekające z pudełka, wąż w plastikowej butelce, czy wielka wytresowana papuga, którą właściciel chce sprzedać za 200 zł w Iquitos.
Nie odwiedziłyśmy dżungli z przewodnikiem, ani ZOO ze zwierzętami z selwy, ale jak widać nie było to koniecznie.
Hamaki są rozwieszone ciasno, jeden przy drugim. Na naszej barce było ponad dwustu pasażerów! Po raz kolejny przekonałyśmy się, że oszczędność nie zawsze popłaca. Nasze hamaki bardziej przypominały siatkę na ryby albo na ziemniaki. Z powodu wbijających się w ciało supełków i linek, nie dało się w nich spać i ostatecznie, (jako jedyne) wylądowałyśmy na karimatach. Na szczęście podróż rzeką Maranion z Yurimaguas do Iquitos trwała tylko 3 dni.
Na pokładzie znajdowały się tylko 4 toalety, które jednocześnie pełniły funkcję pryszniców. Był to kawałek rurki wystający z sufitu, a woda ściekała wprost do toalety. Oczywiście do mycia się czerpana była woda prosto z rzeki. Na takiej wodzie gotowane były również wszystkie posiłki dla pasażerów. Kolor Maranionu z czerwonego przechodzi w ciemno brązowy. Na ciele, po każdej takiej kąpieli pozostawał osad, który potem zasychał w słońcu. Ale i tak, taki prysznic stanowił nie lada ulgę w parnym klimacie.
Jeśli chodzi o kuchnię, to po tygodniu spędzonym na rzece, na myśl o kolejnym posiłku po ciele mogą przejść ciarki. Menu zawsze było takie samo; dwa razy dziennie mikro kawałek mięsa wołowego albo kury, miska suchego ryżu i banan. Czasem dodatkowo mogły pojawić się dwie fasolki lub groszek. Wspomniany banan, to zupełnie inny smak, niż ten, który znamy. Ten trzeba najpierw ugotować, bo inaczej są twarde i bez smaku. Na śniadanie zawsze witała nas owsianka, przygotowana oczywiście na wodzie rzecznej.
Każdy posiłek alarmowany był głośnym dzwonkiem, przypominający ten na przerwę w szkole podstawowej. W mig do kuchni ustawiała się długa kolejka. Każdy przychodził z jakimś naczyniem, za które mogło posłużyć wszystko, do czego można nałożyć jedzenie. Na przykład obcięta butelka plastikowa po wodzie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że śniadanie serwowane było o 6 rano! Rzadko kiedy udawało się na nie dotrzeć.
W każdej wiosce i porcie po drodze barka zatrzymywała się na kilkanaście minut. W jednej chwili pokład opanowywały dziesiątki Indianek sprzedających dosłownie wszystko. Z kulinarnych ciekawostek można wymienić grillowanego kajmana, wędzonego żółwia, ryby, czy najbardziej wyszukane owoce. Starałyśmy się spróbować wszystkiego. Miałam problem jedynie z szaszłykiem z suri, czyli z tłustych białych larw. Dla dzieci był to wielki smakołyk, za który były gotowe oddać wiele.
Czas na barce upływa wolno, ale ciekawie. Trochę na zasadzie wegetacji, której sprzyja kołysanie hamaków, szum wiatru i wysoka temperatura. Najlepiej jest się nie poruszać. Nawet mruganie, czy przewracanie kartek w książce sprzyja nadmiernemu poceniu się. Pod nogami pełzały niemowlęta albo biegały kurczaki...
Czas bardzo sprzyjał obcowaniu z lokalną ludnością. Indianie w dżungli wyglądają zupełnie inaczej, niż mieszkańcy gór. Mają wielkie oczy, piękne zdrowe zęby i lśniące włosy.
Najbardziej niezapomniane były chwile spędzone na dachu podczas zachodów słońca. Wokół roztaczała się dżungla, ramiona muskał delikatny wiatr. Czasami nad taflą pojawiała się sylwetka delfina. Najtrudniej było spotkać delfina różowego, tzw. bufeo. Podobno przynoszą szczęście. Udało się nam go zobaczyć ostatniego dnia.
Brak komentarzy. |