Bangkok można pokochać lub znienawidzić. Osoby, które stykają się z Bangkokiem, nie mając doświadczenia z innymi azjatyckimi metropoliami mogą czuć się zagubione widząc ten gwar, tysiące skuterów i samochodów, a to wszystko okraszone zapachami z przydrożnych garkuchni serwujących nieznane nam dania...
Czerwony żetonik Państwowych Kolei Tajskich, kupiony za 45 bahtów (ok. 5 zł) w czytelnie oznaczonym automacie, otwiera mi drogę z lotniska Suvarnabhumi do centrum. Czeka na mnie Bangkok, BKK, Miasto Aniołów. Miasto jedyne w swoim rodzaju.
Witaj, Bangkoku!
Tory kolejki z lotniska do centrum Bangkoku poprowadzono wysoko nad przedmieściami, tworząc jakby ruchomą platformę widokową. Zanim dotrę do majaczących w oddali wieżowców, patrzę na domki ładne i te sklecone z różnych materiałów, zaparkowane obok nich lśniące pick-upy, na kanały z przerzuconymi mostkami, jakąś zajezdnię z zabytkową ciuchcią, waty (kompleksy świątyń buddyjskich ) i meczety, zatopione w wodzie rośliny, małe prywatne uprawy sąsiadujące z nowoczesnymi blokami. Wyglądają jak osiedla postawione w ogródkach działkowych.
Zanim opuszczę peron, muszę otworzyć sobie bramkę czerwonym żetonikiem, wrzucam go więc do paszczy czytnika. Nie ma pamiątki, ale za to jest rozwiązanie ekologiczne. I praktyczne - jak to w Azji.
Przesiadam się na Niebiański Pociąg, czyli SkyTrain, którego tory oparte są na potężnych pylonach. Fajnie, bo na ulicy czuję się jak mała mrówka, a z wysokości peronów łapię trochę perspektywy. W czytelnie oznaczonym automacie kupuję bilet - tym razem papierkowy. Ale i on jest wielorazowego użytku. Aby opuścić peron, muszę go oddać czeluściom bramki.
Porządek musi być.
Kiedy po raz pierwszy przychodzę na peron SkyTraina, są godziny szczytu. Patrzę, że ludzie stoją w rządkach, ustawienie prostopadle do torów. Rządek, przerwa, rządek, przerwa - i tak przez całą długość peronu. Staję więc na końcu wybranego ogonka i czekam, co się dalej stanie. Gdy podjechała kolejka i otworzyły się drzwi, wysiadający korzystali z przerw między rzędami czekających. Dopiero gdy wszyscy zainteresowani wysiedli, ludzie z peronowych rządków zaczęli wsiadać do pociągu. Gdy już zabrakło miejsca, drzwi się zamknęły, wagoniki odjechały, a pozostali pasażerowie czekali na następny pociąg. Bez przepychania, chaosu. Nie do osiągnięcia nad Wisłą.
Stuk puk, jedzie tuk-tuk.
Pierwsze zderzenie z ulicami Bangkoku okazuje się trochę kłopotliwe - jest mało angielskojęzycznych oznaczeń. Pierwszą osobą, która oferuje mi pomoc we wskazaniu drogi, jest jeden z tysięcy tajskich krawców. Przy okazji napomyka, że u niego jest najtaniej i uszycie ubrania będzie mi się bardzo opłacało.
W wielkim mieście muszę się wspomóc lokalnym transportem. Metro i wściekłych kolorów taksówki nie wydają się zbyt egzotyczne. Decyduję się na cudowne, warkoczące moto riksze, czyli tuk-tuki. Każdy z nich, ozdobiony wedle upodobań właściciela, jest jakby odrębnym motoryzacyjnym dziełem sztuki. Szkoda tylko, że czasem ciężko znaleźć uczciwego kierowcę. Widząc europejską naiwną buzię oferują, że kurs będzie tańszy, ale najpierw zabierze nas na zakupy do biżuterii, krawców, na dziewczynki itp. Uczciwego trzeba szukać cierpliwie i do skutku.
Czekam na tramwaj wodny.
Uwielbiam transport wodny. Gdy przychodzę na przystań-przystanek i jestem sama, wiem, że będzie adrenalinka. Pełna gotowość i mobilizacja. Gdy łódź podpłynie do nadbrzeża muszę w ułamku sekundy znaleźć się w środku, bo inaczej mi ucieknie. Gdyby na tramwaj czekał ktoś jeszcze, miałabym o jeden ułamek sekundy więcej do dyspozycji. Zasiadam na drewnianej ławce, a zamaskowana obsługa - poruszając się po szerokiej burcie łodzi, sprzedaje mi bilet za kilkanaście bahtów (ok. 1,5-2 zł). Potem ktoś z pasażerów podciąga do góry brezentową zasłonę, która chroni przed ochlapaniem, szczególnie przez łodzie płynące w drugą stronę. Ale i tak brudne i śmierdzące krople chlapią mi na twarz, kiedy znad brezentowych zasłon próbuję podglądać widoki na Bangkok. Gdzieś przy Chao Phraya albo khlongu Thonburi natykam się często na wielką jaszczurkę. Może należy do któregoś w watów? Lubię sobie wyobrażać, że ona też czeka na tramwaj wodny.
One night in Bangkok
Siedzę w ciemnym zaułku, na plastikowym krzesełku, gdzieś w okolicach tętniącego życiem Silom. Zaułek skrywa jeden z „tych” klubów. Nie ma szyldu ani kolorowego neonu. Tylko otwierane/zamykane z dużą częstotliwością drzwi dają znak, że interes w spelunie się kręci. Mimo konspiracyjnego położenia co chwila podjeżdżają taksówki, tuk-tuki i auta prywatne ze spragnionymi wrażeń klientami. A przekrój klienteli duży - pojawiają się nawet faceci ze swoimi partnerkami - muzułmankami w chustach.
Wstęp to ledwie kilka dolarów, w ramach biletu jest też kupon na drinka lub piwo. Moja niewinna buzia zdradza od razu, że to nie jest moje naturalne środowisko. Jakiś facet przy barze ironicznie pyta co tu robię i czy często tu przychodzę. Odgryzam się, że jestem tu co tydzień, służbowo. Czasem i taka jest dola opiekuna grup turystycznych.
Na scenę wchodzi brzydka i koślawa artystka w bikini, kiwa się chwilę w takt Britney Spears, i chyba myśli „no dobra, czas zdjąć majtki”. Następnie prezentuje ile metrów taśmy z kwiatkami zdoła wyciągnąć ze swych intymnych wnętrzności. Taśma jest biała, więc świeci rozkosznie w świetle stroboskopów, kiedy pani owija ją wokół rur okalających scenę.
Kolejne artystki też są brzydkie, a w całej gamie może jedna była godna uwagi. Rozbierają się mechanicznie, a elementy bikini przywiązują sobie do ciała, aby się nie zgubiły lub nie pomieszały z bielizną innych artystek. To takie praktyczne... Widzowie dowiadują się, co jeszcze można schować w miejscach intymnych, nie wyłączając żyletek. Gwoździem programu jest seks na żywo w kilku żywych pozycjach. Dla większości populacji - nie do powtórzenia. No bo jak tu powtórzyć stosunek w pełnym szpagacie, stojąc jednocześnie na rękach?
Show trwa nieustannie, można wejść w dowolnym momencie. Po ok. 40 minutach „numery” zaczynają się powtarzać, a nieomylna obsługa klubu krąży z latarkami i namierza tych, co nie chcą wyjść. Business is business, więc za kolejną porcję tego samego show trzeba ponownie zapłacić.
Kilka kroków poza zaułkiem, na Patpongu, działają dziesiątki takich klubów, prawdziwa seks-fabryka. Z Patpongu wystarczy przejść na drugą stronę ul. Silom, aby znaleźć się na ul. Klasztornej (Convent). Grzech i odkupienie. Dwa w jednym.
We love Siam Square.
Kochamy Siam Square - głoszą reklamy miejskie i zastępy Tajek, dla których jest to ulubione miejsce spotkań. Tu umawiają się na zakupy, do kina i na pogaduszki. Ja też wyruszam na Plac Syjamski. Podziwiam współczesną architekturę. Podziwiam maluśkie sklepiki odzieżowe, w których kupuje się bez mierzenia, bo na mierzenie nie ma miejsca. Niektóre należą do młodych projektantów. Moda azjatycka ma swoją specyfikę. Dobrze, jak ubrania są trochę tiulowe, koronkowe, falbankowe. Ma być lekko, krótko, przezroczyście i powłóczyście. Zaglądam na stragany przy stacji SkyTrain. Zwykle są monotematyczne, np. ze spódnicami, kolorowymi paskami, albo torebkami. Kupuję coś do jedzenia, cokolwiek, rzadko wiem co się znajduje w garach. Ale prawie zawsze jest dobre.
Wszędzie mnóstwo młodzieży szkolnej, wyglądającej jak atak klonów. Białe koszule, ciemne spodnie lub spódnice, czarne włosy. Szkoła tajska reguluje wygląd swoich uczniów, decydując nawet o fryzurze swoich podopiecznych. Idąc do szkoły muszą zapomnieć o blond pasemkach czy krótkich pastelowych szmatkach.
Mistrzowie małej formy i wielkich przestrzeni.
Na każdym kroku podziwiam azjatycką umiejętność gospodarowania przestrzenią. Umiejętność zorganizowania się na mikroprzestrzeni. Mini grille, mini kuchnie, mini sklepy, mini stragany, uliczne mini bary. Urzekła mnie mini kawiarnia, gdzieś blisko Siam Square. W wózek wmontowane były 2 pojemniki: na gorącą wodę i na lód. Wokół stały esencje z różnymi kawami. Można było zamówić wszystko wedle marzeń. Wielki kubas mrożonej kawy kosztował 10 bahtów (ok. złotówkę). Starbucks był 10 razy droższy. Ulica wygrywała.
Swoistą opozycją do „mini” są wielkie centra handlowe. W tym takie, jakiego nie ma w Polsce - Siam Paragon. Pod jednym dachem Balenciaga, Boss Hugo Boss, Burberry, Chloe, Coach, Chanel, Dolce&Gabbana, Emilio Pucci, Emporio Armani, Ermenegildo Zegna, Fendi, Hermes, Loewe, Marc Jacobs, Mulberry, Louis Vuitton, Prada, Versace, Jimmy Choo, Salvatore Ferragamo, Tod’s, Yves Saint Laurent. Chopard, Bulgari, Cartier, Swarovski, Omega, Rolex, Patek Philippe. Lamborghini, Maserati, Aston Martin, Hummer. Telefony Vertu. Shiseido SPA. Na otarcie łez GAP, H&M, Zara. I McDonald’s, jak szara mysza wśród luksusowych restauracji.
Migawki z życia w Bangkoku.
W kompleksie świątynnym Złota Góra z komina wydobywa się dym. To znak, że właśnie trwa kremacja. W uliczce niedaleko Wielkiej Huśtawki trafiam na sklepy z wyposażeniem dla świątyń buddyjskich. Największą fascynację budzi sztuczny mnich. Wygląda jak żywy. Ciekawe, ile kosztuje? Trochę dalej uwijają się pracownicy w warsztacie z trumnami do kremacji. Przeważają modele biało-złote lub jasnobrązowe. Swoją drogą też ciekawe, ile kosztują. Nad którymś z kanałów rozłożył się warsztat wykonujący żebracze miseczki dla mnichów. Sprzedawane są nie tylko mnichom, cena dla turysty: 1000 bahtów za dużą michę (ok. 100 zł). Mnichom z michami przyglądam się na dworcu Hua Lamphong - czekają na pociąg, popalając przy okazji papierosy. W Wat Trai Mit, aby wejść do toalety, muszę zmienić buty na toaletowe klapki. Tak tam czysto!
W którymś z centrów handlowych natykam się na postać młodego chłopaka. Jest ubrany w białą koszulę, eleganckie czarne spodnie i buty, niesie teczkę. Ma piękne, długie lśniące czarne włosy ozdobione ogromną czerwoną różą. Twarz zdobi pełny makijaż z dominującą czerwoną szminką. Inny mężczyzna do garnituru i teczki założył piękne damskie baleriny. Kliniki chirurgii plastycznej obok odsysania tłuszczu, botoksu czy korekcji nosa reklamują operacje zmiany płci. Jeśli spotkam tych chłopaków za kilka lat, może będą już kobietami?
Słyszę dzwoniący telefon. Dziewczyna siedząca naprzeciwko mnie wyciąga z torby ogromną słuchawkę przypiętą do nowoczesnego smartfona. Zakochuję się w tym gadżecie natychmiast i znajduję go na bazarze w China Town. Cena - ok. 80 zł bez targowania. Wybieram wśród bogactwa wzorów, kolorów: zeberka, panterka, żółcie, róże, błękity. A potem czas na coś czerwonego. Gdzieś nad rzeką Chao Phraya natykam się na bazarek z pięknymi suszonymi czerwonymi rybami. Nie szkodzi, że łażą po nich muchy i jakby pszczółki. Pytam, jak się je przyrządza. „Wrzucamy do gorącego oleju. Gorący olej zabija wszystkie bakterie”. Smacznego!
Wieczorem przemykam uliczkami w pobliże Baiyoke II, wśród zamykanych już sklepów z ciuchami, drobiazgami. Wszyscy zajęci pracą, uwijają się jak mróweczki. Jakaś garkuchnia sprzedaje czysty rosołek za 5 bahtów. To zaledwie 50 groszy. Regularna zupa kosztuje 30 bahtów (3zł) i jest jak zwykle pyszna. A potem wjeżdżam oszkloną windą na najwyższy budynek w mieście - hotel Baiyoke Sky ma 309 m wysokości. Spoglądam w dół i wszystko jest u moich stóp, jakbym panowała nad innymi wieżowcami, drogami, targowiskami i tym, czego nawet w mroku nie widać. Ale i tak wiem, że nadal cię nie znam i nadal nie ogarniam, mój Bangkoku.
Pożegnanie.
Czerwony żetonik Państwowych Kolei Tajskich otwiera mi drogę z centrum Bangkoku na lotnisko Suvarnabhumi. Hali odlotów strzegą demony. A może i mnie będą strzegły, gdy już wrócę do Europy? Czy moc tych ogromnych, kolorowych postaci dotrze aż do Polski?
Będę za tobą tęsknić, Bangkoku, ponieważ nie ma takich miast takich jak ty.
Brak komentarzy. |