Gdy firma wysyła rezydenta na destynację, musi mu znaleźć jakieś lokum. Kiedy obowiązki zawodowe zawiodły mnie do Tajlandii, zamieszkałam w małym pensjonacie na typowo tajskiej ulicy. Pierwsze wrażenie nie było dobre. Welcome to the Jomtien jungle, girl!
Tubylcy Betonu
„Brzydko i syf. Nie było innych miejsc do zamieszkania?” - pomyślałam o jednej z ulic Jomtien, dzielnicy Pattayi. Zaczynała się budynkiem hotelu Sarita, który, położony przy głównej drodze i morzu, zadbany i elegancki, jawił się jak ostatnia ostoja nowoczesności. Dalej była już tylko betonowa głębia i chyba klęłam, że muszę zamieszkać na jej końcu.
Ulica, na której znajdowało się moje nowe lokum, nie sprawiała najlepszego wrażenia. Betonowe bloki 500-metrowej długości dawały poczucie, że wchodzi się do tunelu, a nie w ulicę. W dodatku betonowe było wszystko; stoliki przed domami, osłony na kwiaty, nawet zamiast asfaltu był beton. Obdrapane tynki, mroczne przejścia, śmieci, snujące się psy i koty, jakieś zagubione krzaki wyrastające z dachów - to była gotowa scenografia dla kontynuacji tajskiego horroru „Widmo”. Posadzone gdzieniegdzie pięknie pachnące frangipani wydawały się jakimś kuriozum w tych betonach, gdzie wszystkie rośliny wyglądały na pół-martwe lub martwe zupełnie.
Swoistą przeciwwagą dla smutnych bloków były auta ich mieszkańców. Raczej nowe, lśniące, czyste, zadbane, z ozdobami wokół tablic rejestracyjnych. Najchętniej używano ozdób z Hello Kitty lub bajkowej panoramy Bangkoku. Chyba to samochody, a nie domy i mieszkania, były oznaką statusu w Tajlandii.
Tak więc zamiast w egzotycznej tajskiej dżungli firma kazała mi zamieszkać w betonowej miejskiej dżungli. A jednak w ciągu kilku dni szkaradna ulica skradła moje serce i nie nazywałam jej inaczej, jak „moją ulicą”. Poza tym pokój w pensjonacie okazał się czysty, klimatyzowany, przestronny i z balkonem. Stanowił dobrą bazę wypadową i bazę wielu obserwacji tajskiego życia.
Garkuchnia
„Idziemy na pyszne jedzenie. Sprawdziłam kilka knajp w okolicy i ta jest najlepsza. Tylko się nie zdziw, tam jest ohydnie” - koleżanka uprzedziła, że to nie będzie wieczór wizualnych wrażeń. Przyzwyczaiłam się już, że tajskie garkuchnie są świątyniami smaku, a nie designu, ale tu było naprawdę brzydko i odrażająco. Ktoś chyba próbował ratować sytuację, bo gości witała mała fontanna z rybkami i kwiatki. Kwiatki były jednak rachityczne i bardziej straszyły, niż zdobiły, zaś fontanna została poidełkiem dla kotów.
Dla gości były przeznaczone 3 stoliki z czegoś, co wyglądało jak lastriko na nagrobki. Urok stołu podkreślały bukiety plastikowych kwiatów. Pod ścianą stały 2 marnie wyglądające lodówki. Była też mała lada, przy której przygotowywano posiłki. W brudnej oszklonej witrynce poupychano bezładnie różne produkty żywnościowe - szalotka oplatała limonkę zahaczając przy okazji o butelkę sosu rybnego i torebki z rosołkiem.
Na betonowym podłożu stały 2 duże plastikowe michy. Był to zmywak. Mycie i pierwsze płukanie było w miskach, dopiero na koniec płukano gary pod bieżącą wodą. Wśród naczyń królował tandetny plastik. Plastikowe było też wiadro z przykrywką, a w nim ogólnie dostępna woda do picia. Obok stały kubeczki, każdy klient mógł nabrać sobie wody prosto z kubła. Dla domowników i obsługi był wspólny metalowy kubeczek na przykrywce.
Najważniejszą rolę odgrywały wok i moździerz - były duszą jadłodajni. W woku powstawały wszystkie potrawy, więc bardziej adekwatną nazwą byłaby wok-kuchnia, a nie garkuchnia. W moździerzu ubijano pyszne mieszanki przypraw.
Jedyną oznaką prawdziwej nowoczesności był elektryczny aparat do gotowania ryżu. Dzięki niemu ryż był zawsze gotowy i zawsze gorący.
Mimo upału, brudu i marnych lodówek potrawy zawsze były świeże i nikt się nie truł. Była to zasługa systemu dostaw. Kilka razy dziennie kursowały po mojej ulicy świeże produkty ukryte w wózkach-chłodniach przymocowanych do motorków. W środku były owoce morza, warzywa, mięso, przyprawy, oleje. Dzięki temu jedzenia i nie trzeba było długo przechowywać.
Mimo tych udogodnień wszystko razem i do kupy prezentowało się źle. Nasz Sanepid popełniłby samobójstwo. „Siadam tyłem, żeby nie widzieć tego syfu” - wtórowała Sanepidowi moja koleżanka. A jednak garkuchnia była niekwestionowaną królową mojej ulicy. Była blisko, była pyszna, była tania i bardzo tajska w klimacie.
Spajsi laj
Jedyne menu, jakim dysponował lokal, nosiło wiele śladów użytkowania - a dosłownie - brud wlazł już wszędzie, gdzie mógł. Zafoliowane karty, związane uświnioną tasiemką, rozłaziły się na brzegach gromadząc wszelki syf. Do całości można się było przykleić.
Każde z kilkunastu dań miało fotografię i krótki opis po tajsku i angielsku. Po pokazaniu palcem co by się chciało zjeść, padały pytania: „Spajsi, no spajsi?” (pikantne, łagodne?) i „laj? no laj?”. Tajowie mający problem z wypowiadaniem literki „r” w ten sposób sprawdzali, czy życzymy sobie dodatkową porcję ryżu (ang. rice). Bardzo się przydawał, gdy danie było jednak zbyt mocno przyprawione. Z czasem pojawił się jeszcze jeden fascynujący zwrot - „Biciabisinbileo?”. Wyczulony na tajski angielski mózg rozszyfrował, że zaproponowano nam aż 3 rodzaje piwa do wyboru. „Bi” to oczywiście beer. Cia to piwo Chang, Sin to piwo Singha, a Leo to piwo Leo.
Na jedzenie nie trzeba było czekać dłużej niż 10 minut. Cena za jedno danie nie przekraczała 100 bahtów, czyli ok. 10 zł. Tyle kosztowała legendarna zupa tom yum, pełna krewetek i wszelkiej zieleniny. Ekstra porcja „laj” kosztowała 10 bahtów (ok. 1 zł). Ryż z warzywami, kurczakiem i orzeszkami nerkowca - 50 bahtów, tyle samo ryż z krewetkami i zieleninką.
Na początku miałam problem z rozpoznaniem zielsk i ziółek dodawanych do potraw, ale i tu zagrała świetna azjatycka organizacja. Wyławiałam zielone z zupy lub ryżu, ktoś z obsługi przynosił tajsko - angielski słownik i pokazywał mi, co jem.
Kanał z robakiem
Wzdłuż całej ulicy ciągnął się kanałek głęboki na ok. 10 cm, mający ujście na wysokości każdej klatki schodowej. Nie był bardzo brudny, bo ludzie wylewali tam wodę z prania lub zmywania. Ale kanał, to kanał. Pewnego dnia po kanałku mojej jadłodajni wędrował wielgachny robal. Obsługujący nas chłopak obserwował robaka aż wreszcie palcem popchnął go do dziury odpływowej. Następnie poszedł po talerze i oczywiście bez mycia rąk podał nam ryż i inne zamówione dania. Zjadłam, nie zachorowałam. Odrobina brudu jeszcze nikomu nie zaszkodziła...
Garkuchnia prywatnie
Za częścią dla klientów znajdowała się część prywatna, gdzie w wolnych chwilach przesiadywali domownicy i obsługa garkuchni. Tam ucinano sobie drzemkę, bawiły się dzieci, oglądano telewizję, czytano gazety, grano w gry. Tam koncentrowało się życie rodziny.
Pewnego razu kelnerka robiła blond pasemka swojemu czarnowłosemu mężowi. Kiedy podeszłam przywitać się i podziwiać jej pracę uśmiechnęła się i pokazując palcem na moje jasne włosy powiedziała: like you! (jak ty!). Chyba po raz pierwszy stałam się inspiracją do fryzjerskich zmian w czyimś życiu.
Owoce
Tajowie jedzą często, ale mało, toteż tajska porcja jedzenia starczała mi przeciętnie na 2 godziny. Potem znowu byłam głodna i szukałam ratunku w przekąskach. Jedną z najwspanialszych były owoce. Stoisko na rogu mojej ulicy uruchamiano tylko wieczorem. Oferowało kokosy, mangostany, longany, rambutany, owoce drzewa bochenkowego, czyli żółciutkie jackfruity, mango, papaję, truskawki, banany i inne cuda. Niektóre były porcjowane i układane na tackach - dla wygody klienta. Na całodziennym stoisku kilka kroków dalej przygotowywano jeszcze koktajle z owoców, wody i cukru. W osobliwy sposób dbano nawet o zachowanie higieny. Do obierania i krojenia owocu pani zakładała plastikową rękawiczkę (taką, jak ze stacji benzynowej), po pracy ją zdejmowała, opłukiwała w wiaderku z wodą i odwieszała do przeschnięcia i ponownego użycia. I tak przez cały dzień: ta sama rękawica, to samo wiaderko, ta sama woda. Ale efekt został osiągnięty - kontaktu ciała z żywnością nie było.
Choć królem owoców nazywa się śmierdzącego duriana, dla mnie królem owoców w Tajlandii był kokos. Można go było dostać na każdym kroku i za 20 do 40 bahtów zaspokoić pragnienie oryginalnym napojem. Sprzedawca maczetą odłupywał część skorupy, dodawał rurkę i w kilkanaście sekund egzotyka lądowała w naszej dłoni.
Lód
Na mojej ulicy leżała przymocowana do podłoża duża płachta. Można było po niej chodzić, bawiły się na niej psy, koty ogryzały kostki. Znając praktyczne podejście Azjatów do życia, wiadomo było, że musi ona do czegoś służyć i wkrótce sprawa się wyjaśniła. Co kilka dni do wielkiej płachty podjeżdżały lśniące pick-upy: jeden z bryłą lodu na pace, drugi z maszyną - lodokruszarką. Bryłę zrzucano na ową płachtę - bez uprzedniego umycia czy choćby zamiecenia. A co tam. Odrobina brudu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Fragmenty lodowca odrąbywano, wkładano do maszyny-kruszarki, uruchamiano i po chwili chrzęszczenia w zbiorniku na dole pojawiały się małe kostki lodu. Za każdym razem, gdy zamawiałam w Tajlandii drina z lodem, miałam przed oczami tę brudną płachtę.
Mnisi
Codziennie o poranku, zwykle między 7:00 a 8:00 na moją ulicę przychodzili mnisi buddyjscy z pobliskiej świątyni. W swoich pomarańczowych strojach wyglądali jak jęzory ognia na tle szarego betonowego krajobrazu. Do mis żebraczych zbierali żywność, która miała im wystarczyć na cały dzień. Wyznawcy buddyzmu mają w obowiązku utrzymywanie klasztorów, toteż ci wierni, którzy chcieli wspomóc mnichów, przekazywali im jedzenie, pieniądze, lub to, co mogło się w klasztorze przydać.
Tatuaże
Tajowie kochają tatuaże, niektórym przypisywana jest głęboka moc. Przechodząc kiedyś moją ulicą zauważyłam, że dwaj tajscy kolesie wystawili stołeczki przed blok i jeden drugiemu robi tatuaż na plecach. Bez salonów, rękawic, prosto, po koleżeńsku i po azjatycku.
Jedna z dziewczyn w mojej jadłodajni miała tatuaż na palcu lewej ręki. Kiedy zaczęłam go podziwiać, z radością oświadczyła, wskazując na przemian palec i siebie: me! me! (ja!, ja!) Wyglądała na dumną i szczęśliwą, że to jej własne dzieło.
Psy
W słynnym tajskim filmie „Piękny bokser” (Beautiful Boxer) jest scena, w której kobieta robi na drutach sweterek dla psa. Kilkuletni synek pyta, dlaczego to pies dostanie sweterek, a nie on. Matka odpowiada, że psa kocha bardziej.
Kobieta mówi to oczywiście żartobliwie, ale sympatia do piesków w Tajlandii faktycznie jest duża. Zaskoczyło mnie, gdy zobaczyłam zwierzaki poubierane w kolorowe sweterki, noszone na rękach, przytulane, głaskane, spędzające mnóstwo czasu ze swoimi właścicielami. Mój sąsiad zamontował na pace pick-upa 2 psie miseczki - jedną na wodę, jedną na jedzenie. Przy wejściach do domów stały różne naczynia do wykarmiania rzeszy szczeniaków. Tajowie i Tajki okazywali swym zwierzakom mnóstwo czułości i troski. Nie widziałam, aby do swoich dzieci podchodzili z taką atencją, choć niewątpliwie też je kochają.
Kiedyś na wycieczce turyści zapytali tajskiego przewodnika, czy w Tajlandii zjada się psy. Popatrzył zdumiony i odpowiedział, że absolutnie nie. Przecież pies, to przyjaciel!
Tanie pranie
Na mojej ulicy było kilka pralni. Ich klientami byli i Tajowie i turyści z pensjonatów. Pralki, które wyglądały jak zwykłe pralki wirnikowe, spełniały też funkcje płukania i wyżymania. Azjatycka praktyczność. Przynosiło się brudy, wrzucało do pralki wraz z proszkiem, 20 bahtów wędrowało do automatu, a przycisk start rozpoczynał ponad godzinny proces prania. Prania nie trzeba było pilnować. Jeśli przegapiliśmy jego koniec, a pralka była potrzebna kolejnej osobie, obok stały miski, do których nowy klient lub ktoś z obsługi przekładał uprane łachy. Nigdy mi nic nie zginęło. Niektóre pralnie oferowały też miejsce do suszenia.
Tajski masaż
Tajski masaż to nie jest tylko masaż, to filozofia życia. Tajskie ulice pełne były małych i dużych salonów masażu. Było w czym wybierać, tyle, że niektóre wyglądały tak, jakbyśmy mieli się przykleić do materaca. Właśnie te były pełne Tajów, którzy zaglądali tam wieczorami, zapewne po pracy, aby odpocząć trochę po ciężkim dniu, zażyć choć kilku minut odprężenia.
Mały salon SPA w hotelu Sarita wyglądał na czysty i porządny. Przed wejściem, czyli de facto na ulicy, należało zostawić swoje buty. Za drzwiami witały nas ukłony czarnowłosych uśmiechniętych masażystek. Wszędzie porozstawiano naczynia z pływającymi w wodzie kwiatami frangipani. Do masażu tajskiego, który polega na w dużej mierze na rozciąganiu, należało mieć wygodne ubranie. Dlatego dawano nam się przebrać w szerokie niebieskie pantalonki „one size fits all”. Następnie czekały na nas materace w przyciemnionych salkach.
Ideę masażu tajskiego można by streścić słowami: „od stóp do głów”. Zaczyna się od rozciągania stóp, potem następuje stopniowe rozciąganie całego ciała, kończy się na lekkim masażu głowy. Potem chwila relaksu i zielona herbatka do rachunku. Za 150 - 200 bahtów (ok. 15-20 zł) otrzymywało się nie tylko wspaniały masaż, ale i wycinek tajskiej tradycji i kultury.
Domy duchów
W Tajlandii na każdym kroku widzimy domeczki jak kapliczki. Stoją przy domach, sklepach, hotelach, fabrykach i burdelach. Tajowie wierzą, że sprowadzając się na jakiś teren, zakłócają spokój duchów tam mieszkających. Duchy są dobre i złe, trzeba im wszystkim złożyć ofiarę, aby były sprzymierzeńcami, a nie wrogami. Domki na wyższej podstawie przeznacza się dla duchów o wyższej randze. Na nóżce niższej - dla niższych rangą. Darami są owoce, kwiaty, ryż, papierosy, kadzidła, napoje. Jeśli napoje są w butelce, butelkę stawia się otwartą i najlepiej ze słomką. W końcu jak inaczej duch ma się napić? Przecież sam sobie korka nie odkręci!
Na mojej ulicy ktoś zaadoptował na miejsce ofiar dla duchów betonową donicę z uschłą palmą. Może myślał, że palma odżyje i odrośnie?
Przyzwyczaiłam się do mojej tajskiej ulicy, a i ona przyzwyczaiła się do mnie. W wok-kuchni znano nasze ulubione potrawy. W pralni rezerwowano nam pralkę. Sąsiedzi, mimo iż znali nas tylko z widzenia, witali nas uśmiechem i słowem „hello”. Lubiłam na nich patrzeć, jak zbierają się wieczorami na ławkach przed klatkami schodowymi, wspólnie jedzą, rozmawiają. Tajscy, rodzinni blokersi. Otoczeni blokerskimi pieskami rozkoszowali się odpoczynkiem po ciężkim dniu pracy.
I taka była ta brzydka, szara, betonowa ulica. Moja ulica.
Brak komentarzy. |