Gdybym miała jednym słowem opisać Republikę Południowej Afryki, którą pokochałam od pierwszego dnia pobytu w jej granicach, użyłabym wyrazu „różnorodność”. Bogata kultura i wciąż zmieniający się krajobraz zachwycają już podczas spaceru ulicami Kapsztadu, kiedy owiani oceaniczną bryzą podziwiamy majestatyczną Górę Stołową, a na swojej drodze spotykamy przedstawicieli różnych grup etnicznych. W RPA są trzy stolice (administracyjna Pretoria, Kapsztad, w którym obraduje parlament, oraz Bloemfontein z siedzibą władz sądowniczych) i obowiązuje aż 11 oficjalnych języków. „Choć tak różni, jesteśmy jednością. Jesteśmy ludem tęczy” - powiedział niegdyś o swoich rodakach laureat Pokojowej Nagrody Nobla Nelson Mandela.
Odwiedzałam Republikę Południowej Afryki już trzykrotnie - dwa razy gościłam w okolicach Kapsztadu (Cape Town) i raz w Parku Narodowym Krugera przy okazji wyprawy do sąsiedniego Mozambiku. W trakcie tych kilku wizyt zobaczyłam jednak tylko małą część tego, co oferuje podróżnikom ten fascynujący kraj. Podczas ostatniego pobytu w nim zatrzymałam się w bliskim mojemu sercu Kapsztadzie, stolicy Prowincji Przylądkowej Zachodniej, skąd rozciągają się zapierające dech w piersiach widoki i gdzie kolacja nad brzegiem oceanu należy do zwykłych przyjemności dnia. Jeśli ktoś natomiast ma ochotę na wypad poza granicę tej malowniczej metropolii, to zawsze może wyskoczyć do jednej ze znanych południowoafrykańskich winnic na zwiedzanie i degustację.
Podano do stołu
Moją wizytę w Kapsztadzie zaczęłam od wycieczki na Górę Stołową (Table Mountain). Dzień był pogodny, więc idealnie widocznego masywu górskiego nie zakrywały przypominające obrus chmury. W ostatnim plebiscycie szwajcarskiej fundacji New7Wonders ten słynny szczyt został wybrany 11 listopada 2011 r. jednym z nowych 7 cudów natury (New7Wonders of Nature). Taki werdykt nie zdziwił mnie ani trochę, ponieważ to bajeczne miejsce każdy powinien odwiedzić choć raz w życiu.
Góra Stołowa wznosi się na wysokość 1086 m n.p.m., a widać ją z oceanu z odległości 200 km. Po obu jej stronach znajdują się charakterystyczne wierzchołki: po wschodniej - Diabli Szczyt (Devil’s Peak - 1000 m n.p.m.), a po zachodniej - Głowa Lwa (Lion’s Head - 669 m n.p.m.). Jej najwyższe, spłaszczone partie tworzą obszar ok. 3 km2. Na górę można wjechać kolejką linową (Table Mountain Aerial Cableway, działającą od 1929 r.) lub wejść jednym z wielu szlaków. W czasie dość długiej pieszej wędrówki towarzyszą nam niesamowite widoki. Sama przejażdżka wagonikiem, który po modernizacji w 1997 r. zabiera na górę aż 65 osób i dodatkowo obraca się wokół własnej osi, jest już niemałą atrakcją. Ze szczytu rozpościera się wspaniała panorama Kapsztadu z Zatoką Stołową (Table Bay) i Robben Island (Robbeneiland). Niektórzy twierdzą też, że na linii horyzontu daje się dostrzec krzywiznę Ziemi.
Foki z Hout Bay
Gdy przemierzałam kapsztadzkie ulice autobusem Hop On - Hop Off, wysiadłam na przystani Mariner’s Wharf w pobliskim miasteczku Hout Bay nad zatoką o tej samej nazwie. To malownicze nabrzeże powstało dzięki przekazywanej z pokolenia na pokolenie rodzinnej pasji Stanleya Dormana i do dziś zachowało przyjazną atmosferę. Działa tu sympatyczne bistro, wyśmienita restauracja serwująca morskie specjały oraz sklep rybny. Usiadłam na tarasie, aby przez chwilę nacieszyć się widokiem portu i oceaniczną bryzą. Zamówiłam krewetki z awokado, które dostałam w ogromnej muszli, i oddałam się rozpuście. Zanim jednak kelner przyniósł danie, udało mi się wypatrzeć radośnie baraszkujące tuż przy brzegu foki! Po lunchu wyruszyłam w kierunku przedmieść Kapsztadu Camps Bay. Tutejsze plaże są centrum letnich rozrywek zarówno w dzień, jak i w nocy.
Promenada nad oceanem
Uwielbiam spacerować, szczególnie kiedy odwiedzam nowe miejsca, to pozwala mi poczuć prawdziwą atmosferę nieznanych rejonów. Trasa na odcinku Camps Bay-Sea Point jest wyjątkowo urokliwa, a wyróżnia ją niewątpliwie deptak ciągnący się nad Atlantykiem. Gwarantuję, że ta wycieczka na długo pozostaje w pamięci.
Camps Bay to turystyczny hit RPA. Piękne piaszczyste plaże położone u stóp pasma górskiego Dwunastu Apostołów oraz w sąsiedztwie Góry Stołowej robią wrażenie zarówno na zagranicznych turystach, jak i lokalnych urlopowiczach, szukających chwili wytchnienia od codziennej pracy. Oprócz tego przedmieścia Kapsztadu przyciągają wyśmienitymi restauracjami, barami i modnymi klubami, gdzie życie nocne potrafi trwać całą dobę. Z centrum miasta dojedziemy tutaj zaledwie w 15 minut. Co niezmiernie ważne dla wybierających się do tego kraju, w Camps Bay można się czuć bezpiecznie o każdej porze dnia i nocy. Warto też wspomnieć, że to bardzo popularne miejsce na jogging. Zdecydowanie mogłabym mieć taką trasę do biegania obok domu!
Trochę rozmarzona perspektywą noclegu w bungalowie z oknami wychodzącymi na ocean, wciąż szłam przed siebie, a Camps Bay zmieniło się w gęsto zaludnione przedmieścia Sea Point, a następnie w Green Point i Mouille Point. W tym ostatnim przywitała mnie piękna latarnia morska, przy której zakończyłam swój spacer, ale nigdy nie zapomnę oszałamiających widoków, jakie podziwiałam po drodze. Zawsze kiedy w Polsce jest zimno, deszczowo i ponuro, przypominam sobie te wspaniałe domy na klifach, wracam w myślach na nadatlantycką promenadę i marzę o następnych przygodach.
Pingwiny w Afryce
Najpopularniejsze atrakcje do odwiedzenia w okolicach Kapsztadu to słynna plaża z pingwinami w Simon’s Town (Simonstad), Przylądek Dobrej Nadziei (Cape of Good Hope) i Cape Point. Do wszystkich można dotrzeć w ciągu jednego dnia, a że trzeba je koniecznie zobaczyć, to więcej niż pewne.
Nieopodal Simon’s Town (Simonstad) znajduje się Boulders Beach (Plaża Głazów), zamieszkiwana od 1982 r. przez kolonię przeuroczych pingwinów przylądkowych. Te nielotne ptaki zwane są też jackass penguins (z ang. jackass - „osioł”, „ktoś głupi”) ze względu na wydawany przez nie specyficzny dźwięk, kojarzący się z oślim rykiem. Charakterystycznie ubarwione czarno-białe stworzenia elegancko stąpają po nabrzeżnych kamieniach i zażywają kąpieli w oceanie. Obserwowanie ich choćby przez chwilę dostarcza bez wątpienia ogromnej radości, a patrzeć chce się na nie całymi godzinami. Jeśli jednak mamy w planach dostać się tego samego dnia na południowy kraniec Półwyspu Przylądkowego - Cape Peninsula (Kapsztad leży w północnej jego części), nie wolno nam spędzić zbyt dużo czasu z sympatycznymi pingwinami.
U brzegów nadziei
Przylądek Dobrej Nadziei (pierwotnie Przylądek Burz), który znajduje się na południu Półwyspu Przylądkowego, dzieli od Przylądka Igielnego ok. 150 km. Sam półwysep charakteryzuje się skalistym krajobrazem, zdominowanym przez Górę Stołową. Wchodzi on w skład chronionych obszarów Przylądkowego Regionu Florystycznego (Cape Floral Region) wpisanego w 2004 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Porasta go formacja roślinna fynbos (odpowiednik śródziemnomorskiej makii). Do lokalnej flory należy aż ponad 1300 gatunków roślin, w tym ok. 50 endemicznych lub zagrożonych. Spotkamy tu wiele odmian srebrnikowców (np. zachwycającą proteę królewską, stanowiącą jeden z elementów godła RPA), wrzośców i pelargonii.
W 1488 r. dotarł w te strony portugalski żeglarz Bartolomeu Dias (ok. 1450-1500) i ochrzcił to miejsce mianem Przylądka Burz ze względu na dużą aktywność wyładowań atmosferycznych w tym rejonie. Nazwa jednak się nie przyjęła i została zmieniona na Przylądek Dobrej Nadziei, bowiem odkrycie tego odległego południowego końca Afryki otworzyło morski szlak do Indii i na Daleki Wschód. Podczas mojej wizyty nie trafiłam na burzę, lecz na silny wiatr. To on dosłownie popychał mnie w stronę kolejnego niezwykłego punktu widokowego.
W blasku latarni
Skalisty cypel zwany Cape Point leży jakieś 2 km na wschód od Przylądka Dobrej Nadziei. Na końcu klifu stoją nowoczesna 87-metrowa latarnia morska i słup z drogowskazami do najbardziej znanych miast świata, opatrzonymi informacją o odległościach od nich. Latarnia ta wysyła najmocniejszy sygnał świetlny na całym południowoafrykańskim wybrzeżu. Ma on zasięg aż 101 km.
Na najwyższy szczyt dominujący nad Cape Point prowadzi bardzo łatwa ścieżka. Na jego wierzchołku wznosi się stara latarnia morska. Jeżeli ktoś woli jednak poruszać się jakimś środkiem komunikacji, może wjechać elektryczną kolejką linowo-terenową Flying Dutchman Funicular. Ja wybrałam wędrówkę pieszą i szczerze ją właśnie polecam. Na każdym kroku dostrzeżemy coś innego, wyjątkowego. Uważam, że tutejsze krajobrazy są najpiękniejsze na całej ziemi. Strome skaliste wybrzeże i ciche szmaragdowe zatoki to raj dla oka i dla obiektywu. Chętnie spędziłabym cały dzień, przechadzając się po okolicy lub wygrzewając się na piasku.
Na południowym krańcu kontynentu
Stanąć na najbardziej wysuniętym na południe przylądku Afryki, tam, gdzie łączą się dwa oceany - Indyjski i Atlantycki, planowałam już od dawna. Okazało się, że nie jest to miejsce bardzo oblegane przez turystów i znajduje się dość daleko od Kapsztadu. Zupełnie mnie ten fakt nie zniechęcił, a wręcz po części ucieszył. Pomyślałam, że będę miała szansę uciec na chwilę od tłumów żądnych atrakcji.
Przylądek Igielny położony jest ok. 170 km na południowy wschód od Kapsztadu. Wyprawa na niego zajmuje więc prawie cały dzień. W przeciwieństwie do bardziej znanego Przylądka Dobrej Nadziei i Cape Point, nie prezentuje się zbyt spektakularnie: jego granice wyznacza łagodnie zakrzywiona i kamienista linia brzegowa. Moim zdaniem posiada jednak wyjątkowy urok, który tworzą wyżłobione przez wodę i wiatr skały. Ich powyginane kształty przypominają o bardzo częstych zimowych sztormach niosących ze sobą olbrzymie fale, 30-metrowe potwory, zatapiające niekiedy nawet duże statki.
Spędziłam na Przylądku Igielnym dłuższą chwilę i przez cały ten czas towarzyszyła mi świadomość, że właśnie znalazłam się na południowym krańcu kontynentu afrykańskiego. Stałam tam, przyglądałam się skalistemu wybrzeżu oblewanemu przez dwa oceany i czułam się naprawdę niesamowicie.
Natura oswojona...
W Kapsztadzie nie wolno ominąć słynnego Narodowego Ogrodu Botanicznego Kirstenbosch (Kirstenbosch National Botanical Garden) u stóp Góry Stołowej, założonego w 1913 r. Zajmuje on powierzchnię 36 ha i podobno najpiękniej wygląda w okresie od sierpnia do października, kiedy zakwita najwięcej roślin. Ja odwiedziłam go w maju i również byłam pod jego ogromnym wrażeniem. Znajdziemy tutaj ponad 7 tys. gatunków flory, w tym odmiany typowe dla tego regionu Afryki, takie jak wspomniana już protea królewska czy też wrzośce. Podczas przechadzki urokliwymi alejkami, położonymi między oczkami wodnymi, możemy podziwiać pobliskie góry i wsłuchiwać się w śpiewy ptaków - bardzo licznych mieszkańców ogrodu.
Idealnym dopełnieniem spaceru w otoczeniu wspaniałych okazów afrykańskiej roślinności będzie obiad w którejś z knajpek nad oceanem. Ja zdecydowałam się pojechać w kierunku Nabrzeża Wiktorii i Alfreda (Victoria & Alfred Waterfront), znanego ze świetnych lokali z wyśmienitymi daniami z owocami morza. Cieszy się ono dużą popularnością zarówno wśród zagranicznych turystów, jak i Południowoafrykańczyków. Działa tu kilka nowoczesnych hoteli oraz niezliczona liczba butików, sklepów i restauracji z widokiem na port i Górę Stołową. Stąd także wypływają statki w rejsy wycieczkowe po okolicy, a z przystani Nelson Mandela Gateway wybierzemy się na Robben Island, pobliską wyspę, wpisaną w 1999 r. na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Możemy również po prostu przejść się po nabrzeżu, zrobić zakupy, zjeść smaczną kolację lub przejechać się diabelskim młynem o wysokości 40 m.
...i ta całkiem dzika
Wizyta w RPA nie byłaby kompletna bez odwiedzin w Parku Narodowym Krugera. W 1898 r. założył go prezydent Republiki Południowoafrykańskiej (Transwalu) Paul Kruger (w 1926 r. oficjalnie nadano parkowi obecną nazwę). Ten obszar chroniony rozciąga się na powierzchni ok. 20 tys. km2 przy granicy z Mozambikiem. Temperatury na tym terenie wahają się od 23°C w zimie do 30°C (lub więcej) w lecie. Trzeba też liczyć się z opadami deszczu.
Na fotograficzne safari można udać się prywatnym samochodem lub dołączyć do jednej z wielu organizowanych wycieczek z przewodnikiem i tropicielem zwierząt. Jeśli skorzystamy z tego drugiego sposobu, szansę na spotkanie słynnej Wielkiej Piątki Afryki (lwa, lamparta, bawoła afrykańskiego, nosorożca czarnego i słonia) będziemy mieć całkiem duże. W parku żyją poza tym hipopotamy, gepardy, hieny cętkowane, likaony, różne gatunki antylop, żyrafy, nosorożce białe oraz zebry, strusie afrykańskie i inne zwierzęta. Dzika przyroda rządzi się tu swoimi prawami, a człowiekowi wolno być tylko obserwatorem.
Przy planowaniu wycieczki do Parku Narodowego Krugera trzeba pamiętać o zabraniu ze sobą nakrycia głowy, lornetki, aparatu fotograficznego i wody. Na jego terenie musimy także bezwzględnie przestrzegać zasad panujących w rezerwacie i nie opuszczać środka transportu, ponieważ przez nieodpowiedzialne zachowanie możemy narazić się na prawdziwe niebezpieczeństwo.
papuas | fotki chrisa są piękne, ale pisaćjakby nie lubił |
piea | oj tam, oj tam:) zaraz książkę.....; wystarczy porządna RELACJA :)), czekam więc nadal na Twoją mobilizację :)), tym bardziej, że jako pomysł na kolejną zimę RPA chodzi mi ostatnio coraz bardziej po głowie .... |
chris201 | Piea, wtedy musialbym napisac ksiazke, a to nie potrafie ;) |
piea | Chris, więc skoro widziałeś dużo więcej, Twój opis będzie zapewne jeszcze bardziej piękny; czekam z niecierpliwością...... |
chris201 | opis jest bardzo piekny, ale ja widzialem w RPA duzo duzo wiecej |