Kambodżańskie miasto Siem Reap to idealna baza wypadowa do zwiedzania kompleksu świątyń Angkor Wat. Drogę do miasta pokonałam najpopularniejszą drogą, przekraczając tajlandzko-kambodżańską granicę lądową Aranyaprathet - Poipet.
Granica między Tajlandią a Kambodżą to boski wspaniały świat, gdzie Europejczyk znajdzie wiele pretekstów do ciekawych obserwacji. Po tajskiej stronie rozciąga się Targ Przyjaźni. Ktoś, kto niejeden azjatycki bazar już widział, pewnie będzie znudzony straganami z dziadostwem. Ale ja wypatrzyłam coś, co po 2 tygodniach podróży po Tajlandii wydało mi się szalenie cenne. Otóż można tam było kupić bułę. Wspaniałą, pszenną bułę, stworzoną do towarzystwa z masełkiem. Nie twierdzę, że w całej Tajlandii nie było pieczywa, ale to, które namierzyłam, było drogie i raczej smętne. Mieszkałam w hotelach serwujących azjatyckie bezbułkowe śniadania i zwyczajnie stęskniłam się za zwyczajną bułką z masłem. I tu buła była. Po prostu skarb za 5 bahtów (ok. 50 groszy). Od razu poczułam większą przyjaźń do Bazaru Przyjaźni. Wytłumaczono mi, że pieczywo sprzedaje się tu za względu na Khmerów, którzy bułeczkowe zwyczaje przejęli od francuskich kolonizatorów.
Podróżowaliśmy jako grupa zorganizowana, dzięki czemu akcja „pogranicze” była nadzorowana przez człowieka z biura podróży. Nasz tajski autokar nie jechał do Kambodży, dzięki czemu mogliśmy podziwiać kolejny popis azjatyckiej organizacji. Czekali już na nas tragarze z dużymi ręcznymi drewnianymi dwukółkami. Bagaże całej grupy zostały załadowane na wózki i mieliśmy je odebrać dopiero przy autokarze kambodżańskim. Bez zbędnego obciążenia mogliśmy przekroczyć długawą granicę, a po drugiej stronie zapłacić tragarzom po dolarze za sztukę dostarczonego bagażu.
O ile granicę tajską przekroczyliśmy bez problemu, pochrupując dla urozmaicenia życia owe czarne robaki, tak na kambodżańskiej była kolejka gigant. Ewidentnie czekało nas kilka godzin stania. Po chwili jednak pojawił się uczynny, sympatyczny pogranicznik i przypomniał nam, że wszystkim w Azji da się zahandlować. A szczególnie w skorumpowanym kraju. Zaproponował, że za 5 USD od łebka załatwi za nas wszystkie formalności. Grupa się zgodziła, pan mundurowy zebrał paszporty, przeprowadził nas wzdłuż długiej kolejki na drugą stronę granicy i kazał czekać. Po pół godzinie było po wszystkim. Wsiedliśmy do shuttle busa, który zawiózł nas do docelowego autokaru. Tragarze rozpoznali nas bez problemu. Siła doświadczenia. Opłaciliśmy jednodolarową dolę za bagaże i ruszyliśmy w 2-godzinna drogę do Siem Reap.
Drogami poruszały się pojazdy raczej stare i bardzo urozmaicone. Było dużo skuterów wożących martwe świniaki, bezgłowe kury (przywiązane za nogi do kijka, aby się więcej zmieściło) i niesamowite ilości sprytnie umocowanych kartonów.
Sklepiki sprzedawały mydło i powidło, reklamowały piwo Angkor, niektóre z nich były przy okazji „podręczną” stacją benzynową. Podręczną, bo paliwo było porozlewane do butelek i ustawione na prowizorycznych regałach. Dla skuterów - jak znalazł.
Na kierunkowskazach można było podziwiać piękny, ale skomplikowany khmerski alfabet.
W mało urozmaiconą paletę barw wkradały się intensywne kolory domków dla duchów. Składane w nich ofiary miały ułaskawić duchy, które były, są i będą wokół nas, a którym zabieramy przestrzeń narażając się na ich zły wpływ.
Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Siem Reap, był grudniowy wieczór. Zza szyb autokaru widziałam tylko neony z nazwami hoteli i połyskujące w ciemnościach świąteczne ozdoby. Full Christmas. Jakbym nigdy nie wyjeżdżała z Europy. Jakby nie było podpiekanych robaków na granicy, ludzi brodzących po pas w wodzie i domów na palach.
Choć dzień obnażył bardziej azjatyckie oblicze Siem Reap, okazało się ono miastem o międzynarodowej atmosferze i duchu. Są takie miejsca, gdzie od razu czujemy się jak w domu. Nieznane, odwiedzane po raz pierwszy, a jednak od razu nasze. Dla mnie do takich miejsc należy Siem Reap. Obecność ludzi z całego świata, otwartość mieszkańców, amerykańska waluta i łatwość porozumiewania się nie pozwalały czuć się obco. Khmerowie mówili po angielsku lepiej niż nasz tajski przewodnik. Tłumaczyli, że khmerski język jest tak trudny, iż nauka banalnego angielskiego nie nastręcza im żadnych trudności.
Tajlandię nazywano kiedyś Syjamem. Siem Reap, na pamiątkę tajsko-khmerskich zwrotów historii, oznacza Syjam Pokonany. I faktycznie, atmosferą pokonuje miasta tajskie. A przynajmniej te, które poznałam.
Dusza miasta to oczywiście targi. Dzienny i nocny. Dzień to królestwo żywności i domowej codzienności. Sektor z mięskiem i kiełbaskami pachnie co najmniej niecodziennie. Nie ma co liczyć na lodówki, króluje pieniek i siekierka. Dalej kuszą zioła, przyprawy, warzywa, chipsy z taro i jackfruita, cukierki kokosowe i durianowe, kilka odmian wódki ryżówki, herbatki, kawki. Owoce mamią egzotycznymi nazwami: rambutany, mangostany, korombole, wszędobylskie kokosy. W dzień na zakupy przychodzą kambodżańskie gospodynie domowe, kupować ręczniki, koszyki, gary i inne wyposażenie domu.
Khmerzy kupują też hamaki. Hamak można zawiesić w tuk-tuku i odpocząć w oczekiwaniu na klienta. Można go umocować nad stoiskiem na targu i podrzemać, kiedy nic się nie dzieje. Praktyczna rzecz za grosze.
Targ nocny jest bardziej turystyczny. Biżuteria i kamienie połyskują w świetle latarni.
Wszędzie kramy pełne kram, rękodzieło, jedwabie, koszulki z widoczkiem Angkor Wat i inne szmatki. Galanteria z worków po tajskim cemencie. Można się targować o obrazki, kamienne rzeźby, piękne fajki opiumowe. Gdyby się mocniej zakręcić, samo opium też by się znalazło wśród pamiątkowych bambetli. Sprzedawcy zapraszają do swoich stoisk uśmiechem i bezpośrednim: „buy something from me” (Kup coś ode mnie). Opowiadają, że za miesiąc pracy na targu dostają ok. 50 USD.
Blisko targów kręci się reszta turystycznego życia. Fish spa, gdzie rybki mogą pogryźć do krwi albo pomóc pozbyć się opuchlizny ze stóp. Masaże, które odprężą porażonych wielkością Angkor-giganta. Restauracje, w których znajdziemy i pizzę i węża i tarantulę. Sklepy światowe i lokalne, kawiarenki internetowe, banki, świątynie, tuk tuki. Wreszcie bary na Bar Street, zwaną też Pub Street. Na czele z tym rozsławionym przez Angelinę Jolie - Red Piano. To tu powstał drink Tomb Raider, który wg jednych jest dziełem samej Angie, wg innych został tylko stworzony na jej cześć. To tu Martyna Wojciechowska przychodziła na zupę „tom yam” i „amok fish”, tu fotografowała Beata Pawlikowska, a i Jacek Pałkiewicz pewnie nie ominął tego miejsca.
Lubiłam szalone centrum. Fantastyczna atmosfera przyciągała tam jak magnes, maskując przy okazji przeciętną urodę Siem Reap. Ale lubiłam też pójść nad rzekę, kilka minut od targu, aby popatrzeć na skromne zagrody nad wodą, domki na palach, na wiejską odsłonę miasta. Lubiłam zaszyć się w Muzeum Narodowym Angkor, wśród posągów Buddów i wspaniałych historii o wielkiej przeszłości. Lubiłam pogapić się na subtelne i stylowe khmerskie tańce, pełne poczucia humoru i zapachu kwiatów frangipani, wpiętych w długie czarne włosy współczesnych apsar.
Tym, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o Kambodży, a są przywiązani do formy książkowej, polecam pewne tanie, ale raczej nie do końca legalne rozwiązanie. W Siem Reap można było kupić książki w atrakcyjnych cenach, ale nigdzie nie było tak tanio jak na terenie samego Angkoru. U stóp Phnom Bakheng młodociani sprzedawcy oferowali angielskojęzyczne opracowania o Angkor Wat, wspomnienia ofiar reżimu Czerwonych Khmerów, przewodniki Lonely Planet - wszystko za dolara. Tylko nie pytajcie mnie o autentyczność...
Brak komentarzy. |