Ararat, mierzący 5137 metrów najwyższy szczyt Turcji znany jest już od czasów biblijnych. To tu miał zakończyć swój rejs Noe pozostawiając drewnianą Arkę na zboczu góry, która od wieków przyciąga rzesze poszukiwaczy skarbów, żądnych sensacji pseudonaukowców i wspinaczy z całego świata.
Przed wyjazdem
Przygotowania do wyprawy na Ararat trzeba zacząć już na kilka miesięcy przed planowanym wyjazdem. Niezbędne jest otrzymanie pozwolenia na przebywanie w przygranicznej strefie - góra znajduje się bowiem przy granicy z Iranem i Armenią oraz wynajęcie przewodnika, bez którego nie można wyruszyć na szlak. Warto też zadbać o odpowiednią kondycję fizyczną - pomimo że trasa nie jest technicznie wymagająca nie należy zapominać, że mimo wszystko szczyt mierzy ponad pięć tysięcy metrów. Dobrze byłoby też zorganizować przed główną trasą trekking aklimatyzacyjny pozwalający na oswojenie się z wysokością.
Dogubeyazit
Po przyjeździe do Dogubeyazit - niewielkiego przygranicznego miasta zajmowanego głównie przez wojsko robimy ostatnie zakupy przed rozpoczęciem trekkingu. Zrezygnowaliśmy z dodatkowego towarzystwa kucharza i tragarzy, tak więc całe zaopatrzenie na czterodniową trasę nosić będziemy na plecach. Problemem okazuje się zakup gazu - przyzwyczajeni do zachodnich standardów wzięliśmy ze sobą nakręcane na butle gazowe palniki, okazuje się jednak, że takich butli w Turcji już się nie produkuje - musimy dokupić duże i ciężkie palniki innego typu pasujące do dostępnego sprzętu, a i to nie jest łatwe. W większości sklepików sprzedawcy oferują nam jedynie pięciokilowe butle, a perspektywa wnoszenia ich ze sobą pod górę nie jest zbyt zachęcająca. W końcu znajdujemy poszukiwane palniki i robimy zapasy z zupek i sosów w proszku w pobliskim sklepie. Po południu korzystamy z okazji i zwiedzamy położony na pobliskim wzgórzu pałac Ishaka Pashy - perłę seldżuckiej architektury. Wieczorem na naszym campingu położonym poza miastem czeka nas niespodzianka - okazuje się, że właściciele miejsca organizują cyklicznie kurdyjskie wieczory i zapraszają nas na koncert połączony z tradycyjnymi tańcami.
Morze traw
Rankiem gdy pakujemy plecaki i zwijamy namioty pojawia się Mustafa - nasz przewodnik i zabiera nas do czekającego na parkingu busa. Ruszamy asfaltową drogą mijając wojskowe posterunki i po pół godzinie skręcamy na szutrową polną drogę. Przez kilkadziesiąt minut trzęsiemy się na wybojach osłaniając od wszędobylskiego kurzu, aż dojeżdżamy na miejsce. Przejezdna dla samochodów droga kończy się na wysokości 2200 m n.p.m. Otaczają nas wysuszone trawy rozległych łąk, a przed nami rysuje się potężna sylwetka Araratu. Turcy nazywają go Agri Dagi - Górą Bólu, a Kurdowie Górą Ognia. Nazwy te prawdopodobnie biorą się od geologicznego pochodzenia szczytu - uśpiony wulkan po raz ostatni dał o sobie znać w 1840 roku. Ararat jest też narodowym symbolem Ormian odzwierciedlonym w państwowym godle. Przepakowani zarzucamy na grzbiet plecaki i ruszamy przez morze żółto-brązowych traw wypalonych ostrym letnim słońcem. Piaszczysta ścieżka wznosi się łagodnie i kluczy przez łąki, upał wzmaga się i daje się we znaki - jest ponad 30°C. Robimy przerwy na smarowanie się filtrami słonecznymi, łyka wody i energetyczne batony. W ciągu czterech godzin marszu pokonujemy tysiąc metrów przewyższenia i docieramy do wyznaczonego na obozowisko miejsca. Na rozległej płaszczyźnie stoją już namioty innych ekip - głównie tureckich i irańskich. Jako jedyni nie mamy namiotu jadalnianego i pełnej obsługi. Nabieramy wody z pobliskiego potoku i wyciągamy menażki. Tragarze patrzą na nas ze zdziwieniem - taki widok nie jest chyba zbyt częsty, większość turystów wybiera opcję all inclusive zawierającą osobistych tragarzy i przygotowywane przez kucharzy posiłki. W końcu robi się chłodniej, rozbijamy namioty i odpoczywamy w cieniu. Po zmroku niebo rozświetla się milionem gwiazd.
W górę po kamieniach
Kolejny dzień rozpoczynamy wcześnie. Po długim śnie szybko przygotowujemy śniadanie i ruszamy na szlak, żeby uchronić się od nieznośnego upału rozpalającego ziemię po południu. Okolica zmienia się, ścieżka zaczyna piąć się ostro do góry, zamiast traw zbocze pokryte jest czarnymi bazaltowymi skałami. Za nami rozciągają się niesamowite widoki na rozległe półpustynne niezamieszkane tereny ciągnące się aż po horyzont. Po aklimatyzacji w górach Kackar, w których spędziliśmy kilka poprzednich dni nie mamy póki co problemów z wysokością, pomimo ciążących plecaków i męczącego upału sprawnie pniemy się do góry. Po ponad trzech godzinach wędrówki docieramy do drugiego obozu położonego na wysokości 4200 metrów. Zbocze pokrywa piarg, najbardziej dogodne platformy pod namioty zajęli tragarze zorganizowanych grup. Musimy więc sami przygotować teren odgarniając kamienie na niewielkich połaciach w miarę równego terenu. Trzeba też przygotować sobie zawczasu zapasy wody, strumień z wytopionej ze śniegu wody wieczorem zamarza. Pogoda psuje się, zapominamy o panującym wcześniej upale i zakładamy na siebie polary i kurtki. Szybko przygotowujemy obiad i chroniąc się przed wiatrem większość dnia spędzamy w namiotach. Wieczorem wiatr jeszcze bardziej się wzmaga i zaczyna padać śnieg, który po chwili przemienia się w grad. Pogoda psuje humory - atak szczytowy w takiej pogodzie nie będzie przyjemny...
Droga na szczyt
Aura okazuje się jednak łaskawa, upiorny wiatr i grad ustają. O 3.30 nad ranem wychodzimy z namiotów i ubrani na cebulę jesteśmy gotowi do ataku. Temperatura spadła grubo poniżej zera, w ciemności przed nami widać na szlaku rozświetlone punkty - czołówki Irańczyków wspinających się ostrym trawersem. Czas i na nas, na szlaku dołączamy do grupy Turków i posuwamy się żółwim tempem stawiając nogę za nogą. O ile takie tempo wyznaczane przez przewodników jest odpowiednie dla amatorów i daje im większe szanse na zdobycie szczytu dla bardziej doświadczonych turystów jest męczące i nie pozwala na rozgrzanie organizmu w panującym mrozie. Po trzech godzinach wychodzi słońce, pod nami rysuje się wyraźnie trójkątny cień Araratu, jednak niewielu ma ochotę na zdjęcie grubych rękawiczek i manewrowanie aparatem fotograficznym. Po kilku przerwach na gorącą herbatę z termosów docieramy do wiecznie zmrożonego śnieżnego pola pod szczytem. Zostawiamy za sobą kamienisty trawers na eksponowanym zboczu i zakładamy raki. Jesteśmy na wysokości 4800 metrów, przed nami ostatni, łagodniejszy odcinek po zmarzniętym puchu. Po niecałej godzinie meldujemy się na szczycie. Pod nami 5137 metrów, a wokół morze chmur i widoczny w dole szczyt Małego Araratu mierzący 3896 metrów. Irańczycy padają na kolana i składają hołd Allahowi. My wpisujemy się do księgi pamiątkowej pozostawionej w metalowej skrzynce z podobizną Ataturka i podziwiamy widoki. Ararat zdobyliśmy w idealnym momencie - po chwili spędzonej na szczycie z dołu zaczęły napływać chmury przesłaniające okolicę więc przemarznięci i zadowoleni, mimo że nie odnaleźliśmy biblijnej Arki wracamy do obozu.
Droga powrotna
Zejście do drugiego obozu jest bardzo uciążliwe, kamienie usuwają się spod nóg, trzeba ostrożnie pokonywać wysokie skalne stopnie walcząc ze zmęczeniem - to już 6 godzina na nogach. W obozowisku robimy chwilę przerwy, pijemy ciepłe napoje i ucinamy krótką drzemkę w namiotach. Ociągamy się przed dalszym marszem i powoli zwijamy obozowisko po czym po 2 godzinach docieramy do pierwszego obozu, gdzie cieszymy się ze znienawidzonego wcześniej słońca i wypoczywamy na rozłożonych na łące karimatach. Resztę dnia spędzamy leniwie na grze w karty i przygotowywaniu posiłków, po czym układamy się do zasłużonego snu. Następnego dnia wcześnie rano ruszamy w dół i po kolejnych trzech godzinach dochodzimy do drogi, gdzie czeka na nas umówiony bus. Żegnamy się z Mustafą, oglądamy po raz ostatni ośnieżony szczyt Araratu i kierujemy się w stronę Dogubeyazit, gdzie czeka nas upragniony prysznic i kolejne przygody.
Brak komentarzy. |