Prawie nigdy nie myślimy o tym jak bardzo rozpieszcza nas życie w Europie. Dawno przestaliśmy zwracać uwagę na luksusowe szczegóły dookoła, ponieważ stały się oczywiste i nieodzowne. Dlatego, im częściej dobytek sprowadza się do kilkukilogramowego plecaka, tym szersze staje się postrzeganie świata.
Jednym z krajów jaki otwiera oczy na problemy, które dla nas nie istnieją, jest właśnie Maroko. Mimo, że jedynie cieśnina Gibraltarska dzieli je od Europy to jest już zupełnie innym światem, jedną z bajek tysiąca i jednej nocy. Na pierwszy rzut oka kolorowe, wesołe i odurzające zapachem przypraw. Jednak gdy czar wabiący turystów zaczyna pryskać na pierwszy plan wysuwa się bieda i codzienna walka o przetrwanie.
Tylko koty nie muszą się tu o nic martwić. Mogą bezkarnie wygrzewać się w słońcu i nie zwracać uwagi na wszechobecne myszy. Dokarmiają je turyści i miejscowi. Muzułmanie wierzą, że w trakcie ucieczki Mahometa z Meki do Medyny pomagały mu różne zwierzęta- gołąb uwił gniazdo, a pająk uplótł pajęczynę by zasłonić wejście do jaskini gdzie prorok się ukrywał. Innym razem, gdy Mahomet wypoczywał w cieniu drzewa na jego płaszczu zasnął kot. Aby go nie obudzić prorok odciął kawał płaszcza i ruszył w dalszą drogę. Tym uczynkiem zapewnił kotom nietykalność i dobrobyt wśród czczących Allacha.
Czas to pieniądz
Mówi się, że w Maroku czas się zatrzymał, że płynie wolniej i bez pośpiechu. Dlatego centrum Marrakeszu zachwyca starą częścią mieszkalną- mediną w kolorze ochry, gdzie mieszkańcy noszą tradycyjne stroje, arabscy rzemieślnicy pracują w swoich warsztatach, sprzedawcy soku z pomarańczy nawołują turystów, a Berberowie prowadzą gdzieś objuczone osły. Dopiero z bliska widać, że młody chłopak wyciska pomarańczowy sok przez kilkanaście godzin dziennie, stary jubiler zastygł pochylając się od lat nad swoim warsztatem, a dobytkiem życia wielu jest kramik rozłożony na prześcieradle na placu Dżema el-Fna. Poza przerwą na modlitwę nie istnieje pojęcie wolnego czasu. Pracuje się od rana do wieczora, od wczesnego dzieciństwa do późnej starości. Podczas gdy europejskie maluchy wybrzydzają między obozem konnym a tanecznym, czarnooka pięciolatka próbuje nam sprzedać paczkę chusteczek. Wzbudziła litość, ale szybko zniknęła w płynącym tłumie. Po kilku minutach w mniej tłocznym miejscu dołącza do nas jej kolega z branży, w podobnym wieku. Jego strategia jest inna, idzie obok popisując się znajomością produktu w kilku językach, wyciąga brudną rączkę z chusteczkami i sam z sobą negocjuje cenę. Gubimy go dopiero wchodząc w jedną z uliczek wokół placu i widocznie opuszczając jego rewir. Udało się, maluchy nie wmówiły nam swoich produktów. Co innego bardziej doświadczeni handlowcy. Nie trzeba być głodnym, aby dać się wciągnąć na ucztę pod gołym niebem która odbywa się na Dżema-el- Fna po zachodzie słońca. Wszystkie stragany wyglądają identycznie: gar-kuchnia okryta ceratą, miska do zmywania, wystawa potraw nakładanych przez kobietę w chuście i długie stoły pokryte papierem zastępującym obrusy. Walka o klienta trwa bezustannie. Naganiacze mówią wieloma językami, dysponują milionami argumentów, jakby sami przeczytali przewodnik kulinarno-sanitarny po Maroku, zachodzą drogę, ciągną za ręce. Szybko zgadują, że jesteśmy Polkami, ale zamiast standardowego Jak się masz? słyszymy Zaprasza Robert Makłowicz, albo Poleca Magdę Gesler, do łez rozbawia mnie chłopak krzyczący Bardzo dobra zupa z bobra... jeszcze lepsza z wwwieszpcza. Poddajemy się, w końcu pamiętali, że przechodziłyśmy tędy też dzień wcześniej nic nie kupując. Siadamy w naturalnie klimatyzowanej przez wiatr i brak ścian restauracji. Do rachunku automatycznie doliczany jest chleb, który już leżał na stole czekając na swojego zjadacza, do tego obowiązkowy sos i wmuszona herbatka, plus oczywiście nasze zamówienie. Transakcja doskonała, bo jedna strona zarabia, a druga wychodzi zadowolona mimo przekroczonego budżetu. W cuda marokańskiej kuchni naprawdę warto zainwestować.
Sunąc dalej po placu, któremu UNESCO przyznało tytuł niematerialnego dziedzictwa kulturowego za atmosferę, napotykamy na kolejne cuda. Każdy próbuje zarobić jak tylko może. Są tu zaklinacze węży, małpki na sznurkach, sprzedawcy wody w tradycyjnych strojach, występy małych ulicznych teatrów a nawet facet z sokołem, gołębiem i ... jeżem. Biznes is biznes!
Uwagę przyciągają uliczni opowiadacze, wokół których zbiera się spore grono słuchaczy. Mówią po arabsku, opowiadają historie prawdziwe z domieszką własnej inwencji. Natychmiast na myśl przychodzą nasi poeci - bardowie, którzy w średniowieczu zabawiali niepiśmienną publikę. Zasada jest dokładnie ta sama bo aż 42% mieszkańców Maroka nadal nie potrafi czytać.
Sprzedaje się wszystko, wszędzie i każdemu. Dobór klienta jest niemal perfekcyjny, techniki sprzedaży wyrafinowane, a efekty niesamowite. Mimo, że marokańskie strategie marketingowe nie zostały opisane w uniwersyteckich wywodach to i tak każdy przyszły handlowiec powinien wybrać się tu na wycieczkę szkoleniową. W końcu praktyka czyni mistrza.
W przeciwną stronę
Marokańskie kurorty nad oceanem przyciągają coraz więcej turystów. Nam również polecano Agadir na południu. Raj dla serwerów i plażowiczów. Doszczętnie zniszczony przez trzęsienie ziemi w 1960 roku, ostatecznie odbudowany zaledwie 20 lat temu. Ale dla takich atrakcji nie pokonuje się 4 tyś kilometrów, ruszmy więc na północ, do Rabatu. Okazuje się, że afrykańskie pojęcie stolicy ma niewiele wspólnego z europejskim. Jedziemy zobaczyć twierdzę Udajów nad oceanem, starą biało- niebieską medinę i sułtańską nekropolię Szalla, w pełni przekonane, że zwiedzanie będzie miłe, łatwe i przyjemne.
Pociąg jest chyba najwygodniejszym sposobem podróżowania, ale niestety ogranicza się tylko do trzech linii kolejowych. Na szczęście jedna z nich łączy Marrakesz i Rabat prowadząc przez kultową Casablancę. Marrakesz żegna nas prawdziwymi pałacami należącymi do bogatej elity, które mimo wszystkich zdobień jakie posiadają kolorem nie odbiegają od kanonu czerwonego miasta. Następnie rozpoczyna się wciąż czerwona wyżyna porośnięta kaktusami, a na horyzoncie widać płaskie szczyty Atlasu Średniego.
Pociąg prawdzie niczym nie różni się od polskich wagonów drugiej klasy poza tym, że w marokańskim przedziale ludzie nie patrzą w okno, gazetę lub na zegarek. Tutaj toczy się życie towarzyskie. Dostajemy szczegółowe instrukcje dotyczące zwiedzania mimo, że całą drogę trzymam przewodnik w ręku i robię notatki. Każdy coś poleca, inni uzupełniają, spierają się między sobą co do odległości i rangi, ale wszystko dla dobra naszych wrażeń. Kiedy zapada zmrok następuje moment którego trochę się obawiałam. Nadeszła pora kolacji dla tradycyjnie ubranej rodziny, która właśnie się dosiadła. W ruch idą szklanki, termosy i dziwnie pachnące pakunki. Bez możliwości sprzeciwu dostajemy po małym chlebku i łyku herbaty ze wspólnej dla całego przedziału szklanki. Kobieta w różowej chuście palcami odrywa kawałki mięsa i podaje każdej z nas. Panuje półmrok, ale jej mąż gestami wyjaśnia, że to jagnięcina. Szybko naginam prawdę twierdząc, że nie jadam mięsa, co okazuje się dobrym posunięciem, bo po chwili moje towarzyszki zostały uraczone krowim móżdżkiem i uśmiechem śledzącym czy aby smakuje...
Rabat powitał nas atmosferą ostatniego wysiłku przed zamknięciem kramów. Zdążyłyśmy napić się soku z bananów i spróbować ślimaków serwowanych z wózka na kółkach. Wysłużone, gliniane miseczki nie zachęcają do wypicia wywaru jaki pozostał po bezkręgowcach.
Czas poszukać noclegu. Stać nas jedynie na tani hotelik w medinie, gdzie okazuje się że prysznic jest usługą luksusową. Ciężko będzie zapomnieć zdziwienie w oczach recepcjonisty, gdy po uregulowaniu rachunku pytamy gdzie można się wykąpać. Wykorzystując czas zaoszczędzony na toalecie ruszamy pokręcić się jeszcze po medinie.
Długie spodnie i chusty na ramionach nie załatwiają sprawy. Od wyjścia z pociągu nie spotkałyśmy żadnego turysty. Nic dziwnego, Rabat nocą nie jest przyjazny nawet dla tubylców.
Warowna kasaba broniąca wejścia do miasta rzeką Wadi Rakrak jest pięknie podświetlona. Jednak do wycofania się zmusza nas ostra bójka w jej głównej bramie, gdzie w ruch idą metalowe rurki i inne podręczne sprzęty. To znak, żeby zawrócić. Droga którą przyszłyśmy nie jest już oświetlona, a przed powrotem tamtędy ostrzega nas młoda para również spiesząca do domu. Szukamy oświetlonych bulwarów, aby czym prędzej znaleźć się znowu w medinie i naszym hoteliku. Ktoś wskazuje nam drogę, dodając, że w nocy jest bardzo niebezpiecznie. Staramy się wyglądać na pewne siebie i nie zwracać uwagi na grupkę mężczyzn sikających z krawężnika prosto na ulicę. Po drugiej stronie, w wyrwie muru, przy małym ognisku jakaś postać układa się do snu. Gasną latarnie, zwalnia samochód pełen ludzi, z którego wychyla się dziewczyna krzycząc coś w naszą stronę. W końcu zatrzymuje się kilka metrów przed nami, wysiada postawny kierowca i proponuje przejażdżkę. Ostatecznie wpadamy do jedynej w okolicy taksówki. Kierowca błądzi jakby pierwszy raz był w Rabacie. Docieramy do hotelu, chyba nie do końca świadome tego jak mógł się skończyć wieczorny spacer po stolicy. Zdenerwowany recepcjonista jest kolejna osobą, która stanowczo odradza wychylanie nosa poza bramę. Chwilę potem, zaalarmowany piskiem po śmierci pierwszego karalucha, wchodzi do naszego pokoju i bez najmniejszej emocji na twarzy kopie go w stronę recepcji.
Wysoko w Atlasie
Marokańskie miasta potrafią zmęczyć nawet najwytrwalszego turystę. Postanawiamy więc zakończyć wyprawę wizytą w górach Atlasu Wysokiego, które oddalone są tylko 40 km na południe od Marrakeszu. Dolina Warika znana jest z wiosek berberskich i możliwości wynajęcia przewodnika górskiego. Oczywiście kierowca autobusu nie omija żadnego punktu widokowego, gdzie panoramę przesłania ręka sprzedawcy obwieszonego biżuterią na sprzedaż, lub garb wielbłąda na którym można się odpłatnie przejechać. Szybkie rozliczenie na boku i możemy jechać dalej. Dolina zabiera nas w czasy, gdzie kobiety piorą w rzece, mąkę mieli domowy młyn wodny, a do chatek prowadzą rozchwiane, linowe mostki. Spotykamy naszego przewodnika w mocno wysłużonych butach przed kostkę, co napawa nas optymizmem. Szlak nie może być trudny, skoro obuwie jest spacerowe. Halil prowadzi grupę na tyły jednej z restauracyjek, gdzie rozpoczyna się wspinaczka. O oznaczeniach szlaków nikt tu jeszcze nie słyszał, albo słyszeć nie chciał. Znają je tylko miejscowi, żyją z tego, że codziennie prowadzą nimi turystów.
Wspinamy się po skałach, ale początek jest całkiem do przyjęcia. Dopiero bliżej wodospadów kamienie robią się mokre i śliskie. W Polsce takie miejsca uzbrojone są w łańcuchy, wymaga się kasków i profesjonalnego sprzętu, ale to przecież marokański Atlas. Biegające po skałach makaki śmieją się z naszej, ludzkiej nieudolności, podczas gdy Halil, niewiele mniej zwinny, przemyka między grupą sprawdzając czy wszystko u nas w porządku. Ze szczytu bezimiennej góry pokazuje nam swoją rodzinną berberską wioskę i pokryty śniegiem Tubkal. Najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego i całego Maroka, który liczy sobie 4167 m n.p.m.
Góry Atlas są rezerwuarem wody dla pobliskich wsi, a także całego Marrakeszu. Systemy melioracyjne w postaci kamiennych rynien zbierają wodę z wyższych partii, aby bardziej nowoczesnymi metodami doprowadzić ją do milionowego miasta.
Kończąc wyprawę odwiedzamy jeszcze dom tradycyjnej berberskiej rodziny. Gliniane, czerwone ściany okalają kuchnię i pomieszczenia mieszkalne. Kobiety przygotowują posiłek, dzieci bawią się w ogrodzie, nie robiąc sobie nic z fotografujących wszystko zwiedzających.
Zapach ciężkiej pracy
Ostatniego dnia wstajemy bardzo wcześnie, aby odwiedzić manufakturę skór w dzielnicy garbarzy. Mieści się ona we wschodniej części mediny Marrakeszu. Na miejsce pomaga nam dotrzeć spotkany po drodze Berber i ... węch. W trakcie spaceru nasz przewodnik tłumaczy nam najważniejszą różnicę między dwoma narodowościami jakie zamieszkują Maroko. Arabowie mają oczy ciemno brązowe, a Berberzy brązowo- zielone. Chłopak odkrywa przede mną tajemnicę koloru mojej własnej tęczówki- berberski, ot co.
Po garbarni oprowadza nas jeden z pracowników. Wyjaśnia kolejne etapy obróbki skóry. Od moczenia jej w amoniaku i gołębich odchodach, przez pozbywanie się przykrego zapachu, po ostateczną obróbkę i nadanie koloru. Tłumaczy, że praca zaczyna się o 5.00 rano, po porannej modlitwie i trwa do wieczora, a przygotowanie skóry zajmuje cały miesiąc.
Wszędzie są różnokolorowe kadzie z cuchnącymi roztworami, w których moczą się skóry. Zapach jest trudny do zniesienia, ale jeszcze gorszy wydaje się widok . Kawałki sierści i resztki mięsa, bezdomne psy szukające czegoś do jedzenia i dwa konie czekające na swoją kolej. Groteskowości temu krajobrazowi nadają uśmiechnięci robotnicy w długich kaloszach i gumowych rękawicach, którym mały chłopiec podaje chlebki na drugie śniadanie. Taki pejzaż wymusza wewnętrzną obietnicę - Nigdy nie powiem, że moja praca jest ciężka!
Marokańska psychologia
Kilkudniowa wyprawa po kraju czerwonej ziemi skłania do głębokich przemyśleń. Maroko zachwyca i szokuje, jest piękne, ale też smutne, pełne kontrastów. Siedząc w samolocie zmierzającym do portugalskiego Porto doceniam wartość swojego wolnego czasu, ciepłą wodę pod prysznicem i beztroskie dzieciństwo jakie miałam. Jestem wdzięczna, że mogłam poznać ten niesamowity kraj, dzięki któremu jeszcze wyraźniej widzę walory własnego.
roman_gor | Maroko to kraj kontrastów, ale warto go zwiedzić, polecam. Można zachwycić się zabytkami cesarskich miast i wspaniałym, magicznym południem. Pobyt w tym kraju pozostanie na zawsze w pamięci. Życzę udanego zwiedzania :-) |