Była to moja juz druga wyprawa do Grecji. I znowu na kontynent. Tym razem miał to być Półwysep Chalkidiki, pierwszy palec - Kasandra. Po dwudniowej jeździe autokarem (wcale nie takiej strasznej) dotarliśmy w końcu do miejscowości Nea Skioni.
Miała to być mała wypoczynkowa miejscowość. Tak. Była bardzo mała. Zbyt mała i bardzo, bardzo senna. Co prawda była już połowa września, wyjątkowo tego roku pogoda była mało grecka - prawie codziennie padał deszcz ale to Greków nie tłumaczy. Jedna ulica z dwoma rachitycznymi marketami, bulwar z opustoszałymi i częściowo zamkniętymi kawiarniami. Ani jednego sklepu z pamiątkami.
Ale - mieszkałyśmy w prześlicznej tawernie, tonącej w kwiatach, tuż przy plaży. Nasi gospodarze, bracia smutny i wesoły bardzo dbali o nasze wyżywienie, całą rodziną i gromadką psów pilnowali abyśmy były zadowolone. I tak było. Jednak spragnionym rozrywki stanowczo odradzam Nea Skioni. Brak możliwości wypożyczenia samochodu uziemił nas trochę.
Udało się jednak zwiedzić Saloniki, czego nie miałam okazji zrobić przy poprzednim pobycie. To bardzo stare miasto o bogatej historii, przechodzące z rąk do rąk, aby wreszcie od 1430 roku stać się częścią Imperium Ottomańskiego. Tutaj urodził się „ojciec narodu tureckiego” Kemal Ataturk. Do Grecji należy dopiero od 1912r. Bardzo ładne miasto. Czułam tam rozmach i wiatry historii. Nowoczesność i tchnienie Orientu.
10 dni spokoju, muzyki greckiej i dobrego jedzenia Cóż chcieć więcej!
Brak komentarzy. |