Podróż do Tajlandii zaplanowana została z półrocznym wyprzedzeniem. Zaczęło się od grzebania w internecie. Wraz z przyjaciółką czytałyśmy wszystko co tylko dało się znaleźć o tym kraju ale najbardziej przekonywujące i ekscytujące były relacje z wypraw osób, które podróżują a potem chętnie na Forum dzielą się przeżyciami i informacjami. Dziesiątki różnych relacji a z każdej z nich wynieść można coś dla siebie. Właśnie w taki sposób powstał plan zwiedzenia Tajlandii. Plan, który opierał się na doświadczeniach internautów. Postanowiłyśmy nie korzystać z żadnego z biur podróży, ponieważ według katalogów koszt dwutygodniowego pobytu wynosił ok. 2 tys. euro, a obejmował tylko kilkudniowy pobyt w Bangkoku, tydzień w Pattaya i kilka dni w Katalamburi.
Chciałyśmy urlop spędzić ciekawie i aktywnie a przy tym zwiedzić tak północną jak i południową część kraju. Dysponowałyśmy 3-tygodniowym urlopem 23.10-11.11.2010. W ostateczności zdecydowałyśmy się na Bangkok, Chiang Mai, Phuket i Krabi. Bilety lotnicze kupiłyśmy przez Internet z dużym wyprzedzeniem. Z Frankfurtu nad Menem bezpośredni lot do Bangkoku Tajskimi liniami w cenie 850 euro/osoba. Do tego 3 przeloty liniami Air-Asia: Bangkok - Chiang Mai; Chiang Mai - Phukiet oraz Krabi - Bangkok, które kosztowały 210 euro/osoba.
Z relacji innych wynika, że można kupić taniej, więc warto śledzić połączenia i oczekiwać okazji. Mając już bilety lotnicze rozpoczęło się szukanie hoteli. One również zostały bez problemów wybrane i kupione przez Internet. 3-4 gwiazdkowe hotele ze śniadaniem - ładne, czyste i wygodne kosztowały nas 260 euro/osoba. Ofert jest tak dużo, że każdy znajdzie coś dla siebie wg. oczekiwań i zasobu portfela. Miejsc noclegowych w Tajlandii nie brakuje, można je znaleźć będąc już na miejscu, ale my wolałyśmy jednak mieć z góry zapewniony dach nad głową. Dla Pań pod pięćdziesiątce z 20-to kilogramowymi plecakami poszukiwania mogłyby boleć.
Co do zawartości plecaków: starałyśmy się mocno ograniczyć, wziąć tylko najpotrzebniejsze, wygodne rzeczy, biorąc pod uwagę cenne podpowiedzi, że na miejscu można się nieźle obkupić za małe pieniądze. Zadbałyśmy też wcześniej o szczepienia przeciwko żółtaczce typu A i B i przeciw tężcowi (trochę kosztowne ale może warto tak na wszelki wypadek). Tak czy inaczej nie było to proste a ubrania, sandały, klapki, kosmetyki, leki, książki, przewodniki i tak swoje ważyły. I wreszcie przygotowane! W butach trekkingowych i polarach wyruszyłyśmy w podróż żądne atrakcji, przygód i niezapomnianych wrażeń.
Po całonocnym przelocie znalazłyśmy się w Bangkoku. Lotnisko Suvarnabhumi - ładne, nowoczesne, proste i czytelne. Skorzystałyśmy z TAXI, która zawiozła nas do hotelu odległego od lotniska o ok. 25km (400 BT). Nie ma problemu z wydostaniem się, kursują autobusy, busy, taksówki w bardzo rozsądnych cenach. Nie ma szukania, oczekiwania - propozycje podwiezienia są w zasięgu ręki.
Obie, niestety nie znamy języka angielskiego i miałyśmy obawy, w jaki sposób będziemy się tam komunikować, ale cóż?! trzeba sobie radzić, pojedyncze słowa, proste zwroty, trochę na migi, podręczny słowniczek i można się jakoś wzajemnie zrozumieć. Poza tym pomocnym było stałe posiadanie przy sobie długopisu i karteczki, by ułatwić sobie wzajemny kontakt.
Prawdą jest, że na każdym kroku trzeba się targować. Tak przy zakupach czy przy wsiadaniu do taksówki czy tuk-tuka, bo cena wyjściowa jest mocno zawyżona. Chwilami jest to nawet męczące ale chyba konieczne, jeśli ma się ograniczony budżet. Przeznaczyłyśmy 1000BT (w przeliczeniu ok. 100zl) dziennie na osobę, na jedzenie, dojazdy, bilety wstępu i wycieczki. Jeśli w jednym dniu przekroczyłyśmy limit, w drugim trzeba było oszczędzić. Była to wystarczająca kwota na pokrycie wszystkich kosztów pobytu pomijając zakupy, na które miałyśmy dodatkowo po 2 tys. zł. Nawiasem mówiąc ciężko było te pieniądze wydać. Dużo się naczytałam jak to się można dobrze obkupić, jaka jakość, jakie podróbki i jaka cena?!...no cóż?! - ja nie byłam oczarowana i wyborem i jakością, więc ograniczyłam się w zasadzie do zakupu pamiątek.
Na zwiedzenie Bangkoku przeznaczyłyśmy 2 dni. Kompleks Świątyń, Wielki Pałac, Królewski Klasztor a w nim Świątynia leżącego Buddy zrobiły na nas ogromne wrażenie. Wszystkie obiekty bogato zdobione złotem, niezliczona ilość figur i posągów, piękne alejki, czyste i zadbane. Bajkowo i kolorowo - trzeba to zobaczyć. Dobrze jest też pojeździć tuk-tukiem po mieście bo jest to niezły sposób na poznanie miasta i jego mieszkańców. Ogromny ruch, tłumy ludzi, liczne targowiska i wszechobecne uliczne jedzenie, które mnie - zapachem i widokiem nie kusiło (delikatnie się wyrażając). Nie należę do odważnych, widząc w jakich warunkach się je przechowuje, przygotowuje i serwuje. Wiem, że jestem chyba jedną z nielicznych, które w taki sposób się wypowiadają na temat ulicznego, tajskiego jedzenia, ale nie potrafię tego przemilczeć. Trudno.
Warto też pospacerować, pozaglądać w podwórka, by zobaczyć jak żyją zwykli ludzie. Wzdłuż torów kolejowych, pod mostami, nad brzegiem rzeki ciągną się zdawać by się mogło w nieskończoność domostwa, strasznie ubogie pozbijane, posklecane z byle czego. Ulice miasta zawieszone plątaniną kabli, okna czarne, na ogół zakratowane i widok takich budynków mieszkalnych robi przytłaczające wrażenie. Bieda, ubóstwo i brud widoczne są na każdym kroku a imponujące wieżowce, hotele i budowle nie przysłoniły mi obrazu podpatrzonego tam życia. Dla mnie nie jest to miasto, do którego się wraca. Warto to jednak wszystko zobaczyć ,poczuć ten zgiełk, ten obcy klimat ulicy, te inność i uświadomić sobie jak dobrze, czysto i schludnie żyjemy w naszym kraju.
Nie mogłyśmy tez pominąć Świątyni Tygrysiej (Tiger Temple) odległej od Bangkoku ok. 200km (40km za znaną miejscowością Kanchanaburi). Pojechałyśmy tam taksówką, którą wynajęłyśmy wcześniej uzgadniając cenę (1800BT) za dowóz, oczekiwanie i powrót. Można zdecydowanie taniej się tam dostać np. pociągiem, ale z powodu powodzi niestety był odwołany. Wstęp na teren rezerwatu przyrody 500BT(Uwaga na strój! - ze względu na przebywających tam Mnichów obowiązują zakryte ramiona jak przy wejściu do Świątyń). Ponieważ miałam koszulkę na ramiączkach przy kasie musiałam kupić T-shirt za 300BT. Byłyśmy bardzo podekscytowane, bardzo ciekawe tego miejsca i zwierząt, które mogłyśmy zobaczyć zwłaszcza tygrysów. I były! - w otoczeniu pracujących tam młodych ludzi i mnichów. Z zachowaniem dużej ostrożności można było bliżej podejść, robiąc sobie z nimi ciekawe zdjęcia. Był też krótki spacer z tygrysem na smyczy i kolejna sesja zdjęciowa - dla zainteresowanych. Jak tu nie skorzystać z okazji i nie zrobić sobie fotki z żywym wielkim łbem tygrysim na kolanach? Ta atrakcja kosztowała dodatkowo 1000BT. W atmosferze powagi, napięcia, fascynacji i oczekiwania, w końcu i świadomości przebywania tak blisko tych groźnych przecież dzikich zwierząt ani przez myśl mi wtedy nie przeszło, że dziwne jest to miejsce a tygrysy niepokojąco osowiałe, ledwo unoszące głowy. Dopiero w drodze powrotnej uświadomiłam sobie, że biedne, prawdopodobnie nafaszerowane prochami zwierzęta w taki sposób pracują na swoje i innych utrzymanie. Zdecydowanie nie polecam tego miejsca, pozostały po tym piękne, robiące wrażenie zdjęcia ale i spora dawka niesmaku i niepokoju o los tych zwierząt.
Kolejnym celem naszej podróży był lot do Chiang Mai. Bardzo chciałyśmy skorzystać z możliwości posmakowania dżungli i wędrowania po tym górzystym rejonie. Zaplanowałyśmy 3-dniowy trekking obejmujący odwiedzenie osad plemion górskich, plantacje orchidei, raffting, przejażdżkę na słoniu i spływ tratwą. Nie ma najmniejszego problemu ze zorganizowaniem takiej wycieczki. Zarówno biura podróży (jest ich niewiarygodna ilość na każdym kroku) jak i w samych hotelach można taką wycieczkę wykupić mając zapewniony transfer, noclegi i wyżywienie (ok. 2000 BT). Polecam tę wyprawę tym, którzy chcą oderwać się od cywilizacji, poobcować z przyrodą, z naturą, podziwiać piękne widoki i upajać się bezkresem zieleni. To było cudowne przeżycie - trochę męczący marsz, ciągle w górę, wąską, wydeptaną ścieżką wśród bujnej roślinności i wyrośniętych drzew bambusowych ale dawał przyjemność i sprawiał również niespodzianki przy przeprawianiu się przez liczne górskie strumienie.
Wodospady, widoki i prawdziwe ludzkie osady, położone wysoko w górach, prymitywne, pozbawione prądu. Ludzie bardzo przyjaźni, miło nastawieni do turystów. Przeuroczy wieczór w dużej chacie bambusowej na palach przy ognisku, wśród mieszkańców, przy gitarze. Miejscowe dzieciaczki ubrane w swoje regionalne stroje roześmiane i rozśpiewane w czasie wieczornego występu, który dla nas przygotowały. Dobrze, że wzięłyśmy ze sobą kilka drobnych zabaweczek bo milo było po występie je obdarować i widzieć radość i zaciekawienie w ich oczach.
Dobrą podpowiedzią internautow było też to, by zabrać ze sobą choćby cieniutką ale własną i czystą powłoczkę bo wiadomo-warunki sypialniane spartańskie, cienki, twardy materac i koce do przykrycia, ale bezpiecznie-każdy pod swoją moskieterą. Dobrze jest mieć też ze sobą latarkę, świeczki, papier toaletowy a już koniecznie ciepłą bluzę. Pomimo wysokiej temperatury w ciągu dnia, noce były chłodne.
Miłym, uroczym przeżyciem była też przejażdżka na słoniu, rafting - spływ rwącym strumieniem (wesoła frajda) i spływ bambusową tratwą (spokojnie i już bez tych emocji). Podziwiam organizatorów takich wypraw, naszych młodziutkich dwóch przewodników spisało się na medal. Pomocni, życzliwi, uśmiechnięci - sami przygotowywali większość posiłków. Wszystko było bez zastrzeżeń, na czas i zgodnie z planem. Na długo pozostaną wspomnienia z tamtych dni i wszystkim polecam przeżycie takiej przygody.
Będąc na północy Tajlandii nie odmówiłyśmy sobie również jednodniowej wycieczki do Chiang Rai i jeszcze dalej na pogranicze tajlandzko - birmańsko - laoskie. To teren tzw. złotego trójkąta. Wieloosobową łodzią popływałyśmy po Mekongu, rzuciłyśmy okiem na Birmę i stanęłyśmy też na Laoskiej ziemi. Bez wizy można się na chwile zatrzymać i zrobić pamiątkowe zakupy. Skorzystałam z okazji i za śmieszną cenę kupiłam znośne Marlboro za 200 BT sztanga.
Niewątpliwą atrakcją w drodze powrotnej było zwiedzenie Kompleksu Świątyń, którego widok był doprawdy piękny. Wszystko misternie rzeźbione i utrzymane w tonacji głębokiej bieli. Zajechaliśmy też do wioski, nazwy nie pamiętam, ale też życie tamtejszej ludności wywarło niemałe wrażenie. Ubita gliniana droga, prostota, drewniane chaty, domowe zwierzęta krzątające się po drodze i mieszkańcy, którzy na nasz widok natychmiast wylegli z chałupek i przystrojeni w swoje wyroby próbowali sprzedać nam co nieco.
Nasz hotel w Chiang Mai znajdował się bardzo blisko nocnego targu, tak więc wieczorami spacerowałyśmy wśród egzotycznie wyglądających stoisk oferujących m. innymi buty, galanterie, obrazy, pamiątki i różnorodne arcydzieła artystyczne. Ceny bardzo atrakcyjne, chyba najniższe w Tajlandii, ale jak w każdym miejscu należy się targować. Nieodzownym tego elementem zwłaszcza przy braku znajomości języka jest kalkulator. Na przemian sprzedający i kupujący nabijają swoją cenę aż dojdzie się do porozumienia. W większości przypadków wytargowana cena to 50% proponowanej - śmiechu i zabawy czasem nie ma końca, widać bawi to też sprzedawców.
Po 5-ciu dniach pobytu czas było ruszać dalej - na południe, na wyspę Phuket. Dotarłyśmy tam bez problemu samolotem wygodnie i szybko. Chciałyśmy tu na południu odpocząć i poleniuchować. Zwolnić tempo bo do tej pory atrakcji było co nie miara a nowy dzień jak się zaczynał tak szybko, w biegu się kończył. Osiedliłyśmy się na najbardziej chyba skomercjalizowanej plaży Patong, gdzie życie turystyczne faktycznie kwitło. Ogrom stoisk handlowych, ruch, tłok, niezliczona ilość knajpek i restauracji, namolni naganiacze, zaczepiający turystów i oczywiście wszechobecne wszędzie biura podróży.
Tajskie, młode dziewczęta dotrzymywały mocno towarzystwa dużo starszym panom, którzy samotnie w tym celu przybywają do Tajlandii. Widok dla mnie mało smaczny, ale cóż?! - życie. Niestety pogoda sprawiła nam figla i choć było gorąco nie mogłyśmy poleżeć na plaży i rozkoszować się słońcem. Ruszyłyśmy więc na zwiedzanie okolicznych miejscowości.
Poruszając się zwykłym, miejskim autobusem miałyśmy dużo okazji znów podpatrywać życie mieszkańców. Zwiedziłyśmy też okoliczne plaże, urzekające pięknem i turkusowym kolorem wody. Biura turystyczne tak dobrze organizują czas i tyle oferują atrakcji w przystępnej cenie, że kolejny raz korzystamy i udajemy się do zatoki Phang Nga a stamtąd łodzią motorową w szalonym tempie opływamy okoliczne, skaliste wysepki, których widok zapiera dech w piersiach. Zwiedzamy częściowo zatopione jaskinie, pływamy kajakiem, docieramy też na Ko Phing Kan tj. Wyspe Jamesa Bonda. Jesteśmy szczęśliwe, że możemy to wszystko z tak bliska oglądać, podziwiać piękno, które stworzyła natura.
Następnego dnia znów rejs dużym turystycznym statkiem na popularną wyspę Phi Phi, którą po prostu trzeba zobaczyć, poleniuchować na uroczej plaży, ponurkować i spałaszować pyszny obiad, składający się z różnorodnych potraw.
Na Krabi pojechałyśmy mikrobusem i był to ostatni cel naszej podróży. Piękna, malownicza zatoka, oszałamiające wapienne klify i urocze wysepki otoczone białymi plażami znów były obiektem naszych westchnień w czasie kolejnej wycieczki motorową łodzią. Na małej wyspie Ko Poda pobyt uatrakcyjniło nam stado małpek żyjących tam na wolności. Były urocze i chętnie przyjmowały jedzenie.
Południowa Tajlandia to zatoki i zatoczki, plaże, ciepłe, czyste szmaragdowe morze, to setki chyba wysp i wysepek, które tworzą tak naturalne piękno, że warto nacieszyć tym widokiem oczy i ukoić dusze. Miło, przyjemnie a co najważniejsze bezpiecznie podróżowało się po tym kraju, że aż żal było wracać.
Brak komentarzy. |