Podczas pobytu na Teneryfie po prostu nie można nie odwiedzić La Gomery!!! Najlepiej oczywiście byłoby przyjechać tu osaobno na pobyt, chociaż na 1 tydzień, aby móc w pełni rozkoszowac sie pięknem tej niezwykle urokliwej wyspy, ale wybór ofert jest tu w zasadzie śmieszny ( propozycja Itaki- to tylko jeden i to dośc drogi hotel:))może w kolejnych latach ten kierunek nieco się rozwinie, więc może będzie wtedy większa okazja....
Oczywiście jak sie nie ma co się lubi to przynajmniej warto przyjechac tu na 1 dzień - bo ta malutka wysepka - to urzekający klejnot przyrody!, który zachwyca skalistymi szczytami, głębokimi wąwozami (barrancos) oraz tarasowymi zboczami porośniętymi lasami laurowymi i widokami... widokami... widokami...:)).
Rejs z Teneryfy na Gomerę to dość popularna i ciesząca się tu dużym powodzeniem lokalna wycieczka organizowana przez wszystkie tutejsze biura podróży, jak również dostępna u Rezydentów z polskich Biur Podróży organizujących te wycieczki w wersji polskojęzycznej.
Zastanawiam się, jak mam opisać Wam La Gomerę, aby w sposób wiarygodny oddać nieprawdopodobną urodę i specyficzny urok tej wyspy.
Nie wiem, czy potrafię opisać tę wyspę tak, jak ja ją widziałam, bo przecież każdy ma inny odbiór tego samego miejsca, inną wrażliwość i wreszcie inne gusta, ale dla kogoś, kto wcześniej czytał już moje Relacje z Madery - będzie dużym ułatwieniem stwierdzenie, że ta maleńka wysepka urzekła mnie równie głęboko jak jej niedaleka kuzynka.
Trzeba naprawdę mocno wysilić wyobraźnię, aby realnie opisać urodę krajobrazów tego miejsca. Można tu popaść w zadumę, można się zastanowić nad wieloma rzeczami; jedno jest pewne - ta ogarniająca nas wokół niezwykła przyroda powoduje że pokorniejemy, wyciszamy się, że uwalniają się w nas te wszystkie natrętne, trapiące nas myśli, że otwieramy się na naturalne piękno i chłoniemy to wszystko wokół i to chłoniemy jak tylko najdłużej się da.
Przede wszystkim La Gomera jest zupełnie inna niż Teneryfa; niby dzieli je odległość tylko 30 km, ale obie te wyspy są jakby „ulepione z innej gliny” (choć w zasadzie z tej samej:)). Obie są piękne, ale inaczej...
La Gomera - jest jedną z najmniejszych wysp archipelagu Wysp Kanaryjskich (mniejsza jest tylko El Hierro) położona pomiędzy Teneryfą, La Palmą i El Hierro. Jej wymiary to zaledwie 20 na 24 km! To mała, kameralna i przepełniona zielenią, ale i bardzo górzysta wyspa wulkanów. Nie ma tu jednak ani dużych ośrodków wypoczynkowych ani ogromnych hoteli, nie ma tłumów turystów, kurortowego gwaru, ani licznych night klubów, pubów i dyskotek, a zatem w zasadzie nie ma tu tłumnie występującej młodzieży. Oczywiście nie dosłownie, bo młodzi ludzie też chętnie tu przyjeżdżają, ale na pewno nie w takiej ilości jak na przykład na rozrywkową i zabawową Ibizę i na pewno w zupełnie innym celu.
Ta wyspa jest wręcz idealnym miejscem dla osób szukających spokoju, ciszy i możliwości wypoczynku z dala od masowych, turystycznych kurortów. Istniejąca tu baza hotelowa rozwinęła się głównie w stolicy wyspy - San Sebastian i jej okolicach oraz w kilku mniejszych miasteczkach na wyspie. W przeciwieństwie do Teneryfy z całym wybrzeżem usianym kurortami, tutaj nie ma ich aż tak wiele, a te które są, bywają raczej niewielkie, a zaprojektowane są jako małe, kameralne wioski, wkomponowane tarasowo na zboczach gór i urodziwą, egzotyczną zieleń. Poza stolicą jest bardzo spokojnie, a turyści nie wpadają tu na siebie; Turystów stacjonujących na Gomerze jest niewielu w porównaniu z innymi wyspami, są rozsiani po całej wyspie nie zawadzając sobie w żaden sposób. Większość zwiedzających, to oczywiście jednodniowi turyści przypływający tu na całodzienne wycieczki z Teneryfy.
Oferta wypoczynku na Gomerze adresowana jest raczej dla osób szukających wakacji z dala od innych i ze znacznie zasobniejszym portfelem, ponieważ baza dobrych hoteli na tej wyspie jest dość mocno ograniczona i stosunkowo droga, a główną atrakcją dla wypoczywających tu gości są pola golfowe zamiast night clubów :), oczywiście skromniejsze i znacznie tańsze hoteliki też tu można bez problemu znaleźć, więc jeśli ktoś chce - można zarezerwować sobie takie lokum na spokojne i zupełnie inne wakacje.
Z portu w San Sebastian de la Gomera udajemy się najpierw na krótkie zwiedzanie stolicy; oglądamy najstarszy zabytek miasta - gotycką Wieżę Hrabiego - Torre del Conde, która jest najstarszym zabytkiem na wyspie. Wieża została wzniesiona w 1447 roku przez pierwszego hiszpańskiego gubernatora La Gomery - Pedra del Very; jest równocześnie najlepiej zachowanym przykładem architektury wojskowej. Do tej wieży uciekła i czekała w niej na odsiecz żona Pedra del Very, zamordowanego w powstaniu Gunaczów w 1488 roku. Owa Beatrycze, zanim została żoną gubernatora, była ukochaną Krzysztofa Kolumba, który kilkakrotnie odwiedzał wyspę w czasie swoich wypraw do Nowego Świata przy okazji spotykając się z ukochaną. Dziś w Wieży znajduje się mała galeria poświęcona wyspie, a na jej ścianach rozwieszono stare, piękne, historyczne mapy La Gomery.
Przy okazji, przypomniała mi się krótka historia opowiedziana przez naszą pilotkę o wspomnianej wyżej Beatrycze. Ponoć królowa Izabela wysłała ją z dworu w Hiszpanii na Wyspy Kanaryjskie, bo osobiście zagrażała jej urodą i w ten sposób królowa pozbyła się urodziwej konkurentki, która bałamuciła w głowach nie tylko dworzanom :), Beatrycze była bowiem przepiękną kobietą, (choć podobno równie okrutną). Nic więc dziwnego, że Kolumb jak ją ujrzał na Gomerze to zakochał się w niej za zabój. Niestety czas między jego wyprawami i wizytami na zbyt oddalonej od Hiszpanii Gomerze, za bardzo dłużył się tej piękności, która nie chciała wciąż czekać na swego ukochanego - wyszła więc w końcu za mąż za innego, któremu zresztą nie pozostawała zbyt wierna :).
Istnieje tu taka legenda, że miała podobno 43 kochanków i do dziś na Gomerze produkuje się znany likier ze smoczej draceny o nazwie „43”, który bardzo polecany jest ponoć zbyt oziębłym kobietom jako specyfik mający im przywrócić namiętność :). Czy to prawda, czy nie... tego nikt tu nie wie, ale świetnie działa jako reklama owego trunku bardzo chętnie tu kupowanego.
Kolejnym ciekawym miejscem, który zobaczyliśmy w San Sebastian był niewielki, dość skromny kościół Matki Boskiej Wniebowzięcia - Inglesia de Nuestra Senora de la Asunción - zabytkowy kościół w którym Krzysztof Kolumb wraz ze swoją załogą modlił się przed każdą wyprawą do Nowego Świata. We wnętrzu kościoła znajdziemy piękny fresk przedstawiający wyprawę Kolumba. Kościół ten jest typowym przykładem tutejszego stylu architektonicznego zwanego - gotykiem atlantyckim, który jednak z naszym średniowiecznym gotykiem europejskim nie ma wiele wspólnego poza czasem w którym powstał; brak jest tu przede ogromnego i strzelistego rozmachu typowego dla sakralnej architektury gotyckiej w Europie.
Z kościoła udaliśmy się do malutkiego domu Krzysztofa Kolumba - Casa de Colon, w którym żeglarz zatrzymywał się podczas swoich postojów na Gomerze. Domek jest maleńki, z takim samym maciupińkim dziedzińcem typu patio, ale zachował się do naszych czasów i to nawet całkiem przyzwoicie. Dziś znajduje się tu małe muzeum, ale nie jest poświęcone Kolumbowi, tylko mieści się tu mała ekspozycja ceramiki pochodząca z czasów prekolumbijskich.
Stamtąd udajemy się jeszcze do Studni Kolumba, gdzie na małym dziedzińcu Casa de la Aquada - mieści się owa Studnia - to właśnie z niej Kolumb czerpał wodę, którą zabrał ze sobą na wyprawę i potem ochrzcił nią Nowy Świat - Amerykę!
Oczywiście nie zabrakło też czasu wolnego na samodzielne pochodzenie sobie po stolicy. Główna Aleja miasteczka, to oczywiście Avenida de Colon; widać że Kolumb jest tu wciąż „żywy” :); dużo różnych miejsc w mieście, placów, ulic nazwanych jest jego nazwiskiem, zresztą cała La Gomera nazywana jest Wyspą Kolumba (la Isla Columbina).
Przechadzamy się więc po miasteczku, oglądamy ładne latarnie uliczne jakby zwieńczone koronami, urok miasta objawia się także w tutejszej architekturze. Większość kamieniczek została wybudowana w starym i pięknym kanaryjskim stylu, a szczególnego uroku nadają im pięknie ukwiecone patia i drewniane los balcones, znane nam już z Teneryfy.
Dochodzimy do głównego placu miasta - Plaza de las Amiericas z gigantycznymi drzewami wawrzynowymi, gdzie toczy się całe towarzyskie życie miasta; w oczy rzuca się tu piękny, zabytkowy ratusz z imponującymi arkadami, wieżą zegarową i drewnianymi balkonami. Stąd widać już marinę i spory port, gdzie czeka na nas nasz prom (Fred Olsen) regularnie kursujący między wyspami.
Wyruszamy dalej, udając się w głąb wyspy; wspinamy się serpentynami cały czas pod górę, widoki są tu nieziemskie, mimo, że pustynne. Południe wyspy jest podobnie jak na Teneryfie suche, gorące, pustynne i pozbawione naturalnej roślinności.
Wjeżdżamy wysoko na punkt widokowy z którego roztacza się cudowna panorama kolorowych domków San Sebastian i port leżące teraz nisko w dole; a kołyszące się statki i jachty na tle granatowego Atlantyku wyglądają jak zabawki z klocków; sięgając wzrokiem tuż powyżej San Sebastian roztacza się przed nami pięknie widoczny stożek wulkanu El Teide na Teneryfie skąpany do połowy chmurami. Widok stąd jest obłędny!
Kierowca małego autokaru, którym poruszamy się po wyspie wprawnie manewruje po tych jak wstążki zakręconych serpentynach - wjeżdżając coraz to wyżej i wyżej, a my z nosami przyklejonymi do szyby chłoniemy te niezwykłe widoki i cykamy fotki jak szaleni :).
Następnym przystankiem na naszej trasie był kolejny punkt widokowy - Mirador de La Laja - Degollada de Peraza, to położony na wysokości 900 m n.p.m. taras widokowy z kolejnymi oszałamiającymi widokami. To miejsce zawdzięcza swoją nazwę hrabiemu Hermanowi Perazzie, który w 1488 roku w konsekwencji intrygi miłosnej padł tu ofiarą morderstwa.
Od tego miejsca zaczyna się coraz bardziej zmieniać oblicze wyspy. Robi się zielono, ale jesteśmy teraz na dużej wysokości, więc obłoki chmur mamy tuż nad głowami, a wierzchołków gór nie widać w tej gęstej, wszędobylskiej mgle. Przewodniczka tłumaczy nam, że taka aura w zasadzie utrzymuje się tu bardzo często. Środek wyspy i jej północna część z reguły spowita jest w chmurach i mgle z powodu dużej wilgotności powietrza, o czym będziemy się mieli okazję tego dnia przekonać jeszcze wielokrotnie.
Widzimy tu na własne oczy niesamowite zjawisko znane nam już z Parku Canadas na Teneryfie - a mianowicie ogromne masy gęstych, białych chmur napływających od strony północnej, to tzw - el mar de nubes - spektakularne widowisko przyrodnicze, które ścieli między wierzchołkami gór - morze utworzone z chmur!
Coś takiego widzieliśmy już na Maderze i naprawdę robi to ogromne wrażenie!
Za chwilę podziwiamy piękną skałę Roca De Agande 1230 m n.p.m, wyrastającą wprost przed nami; to wulkaniczny ostaniec jakich wiele jest tu na wyspie. Strasznie wieje tu silny wiatr i jest zimno; ciężko utrzymać aparat w ręku, a dekielek od obiektywu szarpie mi na sznurku jak szalony; robię tu kilka szybkich fotek i uciekam biegiem do autokaru :). Jedziemy dalej po tych pięknych górach, i dalej wspinamy się coraz wyżej w stronę niezwykłego parku narodowego.
Kolejnym punktem programu jest chyba najbardziej oczekiwana na wyspie wizyta - to właśnie Park Narodowy Garajonay, którego nazwa pochodzi od połączenia imion Gara i Jonay (odpowiednik szekspirowskiej pary : Romea i Julii) - Jonay pochodził ponoć z Teneryfy, a Gara była gomeryjką; istnieje tu legenda, że byli nieszczęśliwymi kochankami, którzy popełnili samobójstwo na najwyższym szczycie wyspy.
Dziś Park Garajonay - największy las wawrzynowy świata; to prastary, pierwotny, trzeciorzędowy las laurowy laurissilva, całkowicie objęty ochroną pod patronatem UNESCO. Podziwialiśmy już podobne lasy na Maderze, ale te gomeryjskie przeszły moje wszelkie wyobrażenie o takim lesie. Trzeba w nim być, poczuć ten zapach, tę wilgoć i posłuchać tej ciszy aby móc w pełni docenić jego urodę.
Naszą wizytę zaczynamy od kina, gdzie oglądamy krótki film dokumentalny o powstaniu na wyspie lasów laurowych. Potem idziemy z przewodnikiem po wytyczonych szlakach na teren Parku.
Najpierw dookoła przed nami roztacza się niezmieniony od wieków krajobraz - wielkie powalone drzewa zarośnięte mchem, z tych pni zwisa w strzępach zielony, mokry mech..., wszędzie leżą połamane konary i gałęzie, panuje tu niezwykła cisza, słychać kapanie wody. W tym zaczarowanym lesie mimo woli wstrzymuje się oddech, chodzi się tu powolutku, cicho i bardzo ostrożnie, starając się nie wywołać najmniejszego hałasu. Wszędzie wokół rosną te niezwykłe drzewa laurowe, łatwo sobie wyobrazić te wszystkie dinozaury, które biegały po tym lesie miliony lat temu :). Lasy Laurissilva w erze trzeciorzędu pokrywały całą Europę, ale ostatnie zlodowacenie niszczyło je bezpowrotnie. Obecnie w niezmienionym stanie przetrwały tylko na Gomerze, ale można je również znaleźć również na Maderze i Azorach, chociaż tam nie są aż tak imponujące.
Przechadzamy się po szlaku Laguna Grande; jest tu wprost niesamowicie, a wilgoć jest tu taka, że aż paruje wszystko wokół i cały czas kapie nam coś na głowę; to tzw. deszcz poziomy - bardzo ciekawe zjawisko przyrodnicze - zderzające się ze sobą masy powietrza powodują mgłę, która skrapla się na roślinach i spływa po nich na ziemię, stąd tak duża tu wilgotność. Można tu nawet spacerować mroczną ścieżką wytyczoną jeszcze przez Guanczów. Po obu stronach tej ścieżki mamy usiany, naturalny gęsty dywan leśnych kwiatów, mchów, porostów i paproci a powietrze jest tu wyjątkowo rześkie.
Oprócz drzew laurowych znajdziemy tu też cedry, kilkumetrowe wrzosy, olbrzymie jodłowce oraz całą masę innych gatunków drzew charakterystycznych dla szaty roślinnej lasu wrzosowego. Dziewicze piękno tego okrytego mgłą parku pozwolił nam przenieść się do nieomal bajkowego świata. To było niezapomniane spotkanie z nietkniętą, prehistoryczną przyrodą la Gomery, tylko szkoda ogromna, że byliśmy tu tak krótko.
Po emocjach związanych z pobytem w tym lesie udajemy się do malutkiej urokliwej wioski Las Rosas, schowanej w górskiej, ukwieconej dolinie na typowy kanaryjski obiad składający się z zupy, którą podano jako tutejszą odmianę gazpacho i dania głównego w postaci mięsa z rewelacyjnymi sosami mojo i oczywiście papas arrugadas - czyli malutkie miejscowe ziemniaczki gotowane w skórkach z taką ilością soli, ile ważą ziemniaki! do tego surówki, czerwone wino typowe vino tinto plus deser w postaci lodów.
Tu, po obiedzie mamy kolejną atrakcję wyspy - pokaz niezwykłego języka gwizdanego El Silbo.
Język ten, wymyślony jeszcze przez guanczów, służył kiedyś do prostej komunikacji między mieszkańcami trudno dostępnych dolin i wąwozów, gdzie dotarcie do nich zajmować mogło nawet kilka dni. Jest to swego rodzaju gwizd fonetyczny. Oczywiście obecnie na Gomerze gwiżdże się „po hiszpańsku”, ale podobno można też gwizdać w innych językach :).
Było to zabawne widowisko. Nasza grupa miała wymyślić sobie jakieś dwa słowa, które kelner „wygwiżdże” kelnerce, stojącej w innym pomieszczeniu. Przykładowo, aby przyniosła okulary słoneczne klientowi, które on schował przy innym stoliku i wygwizdał jej dokładnie gdzie one są wskazując jej gwiżdżąc który to rząd stolików i który klient :), dziewczyna znalazła okulary bezbłędnie :). Było to zabawne, ale i jednocześnie bardzo ciekawe. Dziś język gwizdany El Silbo wciąż żyje i jest obowiązkowym przedmiotem nauczania w gomeryjskich szkołach.
Niestety, pyszny, kanaryjski obiad i gwizdy się skończyły i trzeba było opuścić piękna dolinę Las Rosas i jechać dalej. „Wygwizdani” więc dziękujemy gomeryjczykom za obiad i te gwizdy i udajemy się do naszego autokaru aby jechać dalej...
Na północnym wybrzeżu wyspy leży prawdopodobnie najpiękniejsza ze wszystkich wiejskich osad La Gomery - malutkie, urokliwe - Agulo. Urok tego miejsca to przede wszystkim kolonialne budynki i kręte, wąskie uliczki. W Agulo można poczuć się jakbyśmy przenieśli się w czasie. Tutejsi mieszkańcy wciąż utrzymują się z połowu ryb oraz uprawy bananów, a krajobraz okolic całkowicie zdominowały tarasy rolne i strome, czerwone ściany skalne tutejszych klifów.
Następnie jedziemy przez niezwykle zielone doliny Vallehermosso na północnym zachodzie wyspy, nad którym na wysokości 400 metrów góruje monumentalny krater wulkanu Roque Cano. Okolice Vallehermoso słyną z kolorowych ogrodów owocowych, a także z plantacji bananów, górskich winorośli i pomidorowo ziemniaczanych pól.
W końcu przejeżdżamy przez najbardziej soczyste i zielone tereny; to piękna i niezwykła Dolina Hermigua. Tu górują nad okolicą dwie bliźniacze skały będące wizytówką La Gomery - tzw. Wrota Św. Piotra - Rogues de San Pedro. Hermigua to zielone gaje palmowe, piękne tarasowo ułożone na stromym zboczu gór - małe poletka uprawne, rosną tu papaje, migdały i specjalny gatunek palm z których wytwarza się sztandarowy produkt La Gomery, z którego słynie wyspa - miód palmowy - miel de palma.
Takich bardzo wysokich palm, z potężną koroną dużych liści, rośnie na la Gomerze ok. 160 tys. sztuk. Są własnością prywatną, od kilku lat będąc pod ścisłą ochroną - za nieuzasadnione ścięcie takiej palmy grozi kara nawet 6 tys. euro. Gomeryjczycy wspinają się na ich wysokie pnie, nacinają wierzchołek, zawieszają wysoko wiadra, do których spływa nektarowy sok, który po obróbce termicznej staje się miodem palmowym, typowym produktem z la Gomery. Palma jest więc tu prawdziwym skarbem - a poza tym miodem, z ich liści i pnia wyrabia się tu również kosze, meble i inne drobne rzeczy.
Po pełnym emocji dniu, wracamy już z powrotem na gorące i słoneczne południe do San Sebastian; udajemy się do portu, gdzie czeka już na nas nasz prom, którym wrócimy na Teneryfę.
Panuje tu opinia, że żadna inna z Wysp Kanaryjskich nie urzeka tak bardzo bogactwem przyrody jak właśnie La Gomera. Wyjątkowe piękno krajobrazu wyspy to zasługa monumentalnych masywów skalnych, wiecznie zielonych, mglistych, prastarych lasów z paprociami sięgającymi do 2 metrów, żyznych dolin z plantacjami bananów, pełnych szczelin, głębokich wąwozów, lasów wawrzynowych, stromych klifów, olbrzymich wrzośców oraz małych zatoczek nad lazurowo-granatowym oceanem. La Gomera zawdzięcza swój szczególny urok także starym, malowniczym wioskom położonym pośród barwnych, kaskadowych tarasów rolnych oraz klimatycznym osadom rybackim, w których odnosi się wrażenie, jakby czas się zatrzymał.
Mnie trudno jednoznacznie zgodzić się z tą opinią, ponieważ nie byłam na innych wyspach kanaryjskich, (gdzie mam jednak zamiar dotrzeć jeszcze kiedyś w nieokreślonej przyszłości), ale na podstawie tego co tu widziałam - mogę z całą stanowczością stwierdzić, że La Gomera jest absolutnym przyrodniczym klejnotem!
I niezmiernie się cieszę, że mogłam tę wyspę zobaczyć na własne oczy, czego oczywiście i Wam szczerze życzę, bo właśnie dla takich chwil warto podróżować.
Brak komentarzy. |