Cz II. - Wyspa z piekła rodem i diabelskim rodowodem :).
W mojej poprzedniej lanzarockiej Relacji, opisałam raczej walory turystyczne wyspy, malownicze plaże i cudne miasteczka; w tej części skupię się już bardziej na wulkanicznym obliczu tej wyspy.
„Osoba przyjeżdżająca po raz pierwszy na Lanzarote, a w szczególności do Parku Narodowego Timanfaya może mieć wrażenie, że została przeniesiona w pra odległe czasy i bierze udział w narodzinach świata”.
Tak w zasadzie po krótce można by określić ognisty, wulkaniczny charakter wyspy.
A jaka Lanzarote jest naprawdę? Roztaczające się wokół dosłownie morza lawy, zaczarowane w zastygłej lawie groty, słupy dymu i pary wydobywające się z ziemi, niesamowite, wielobarwne skalne ściany, tajemnicze, piękne ale i przerażające wulkany i ich ziejące grozą kratery, wściekłe fale rozbijające się z hukiem o skaliste brzegi, tajemnicze laguny pojawiające się niespodziewanie między skałami, studnie powstałe w nieckach lawy, które przygarniają i chronią od złowrogich wiatrów kruchą winorośl, z której owoców otrzymuje się tu wyśmienitą Malvasję, złote plaże, turkusy i szmaragdy oceanu, krajobrazy jak z zupełnie innej planety... Taka jest właśnie Lanzarote.
Na tej wyspie żyją ludzie, którzy zmagają się od lat z tą rozgniewaną ziemią, próbując ujarzmić wszystko to, co może nieść zniszczenie, znajdując sposób na uprawę w wulkanicznej lawie i popiele i pamiętając karty historii i to co się tutaj wydarzyło niespełna 250 lat temu.
Aż trudno w to uwierzyć, ale fakty są niezbite, że Lanzarote do roku 1730 wyglądała zupełnie inaczej.
Zielona, pełna bujnych lasów i subtropikalnej roślinności, z wysokimi stożkami gór sięgających ponad 3,000 metrów wyspa przypominała rajskie widoki jakie znamy z folderowych obrazków, gdzie kwitnące egzotyczne kwiaty i tysiące palm wygrzewa się w ostrym słońcu na tle błękitnego oceanu.
Ten obrazek został jednak zburzony na zawsze pod koniec lata 1730 roku, kiedy to z wnętrza wtedy jeszcze zielono rajskiej, lanzarockiej ziemi rozpoczął się piekielny spektakl; spektakl trwający nieprzerwanie przez 6 długich lat.
Ziemia ta trzęsła się i bulgotała, zionęła ogniem i syczała, powstawały tu potworne erupcje siejące zniszczenie, pękały kratery, zapadały się stare wysokie wulkany, gorąca lawa tryskała wszędzie ogniem i tak przez 6 długich lat aby bezpowrotnie odmienić oblicze tej małej rajskiej wysepki w powojenny krajobraz grozy i spustoszenia. Ostatnia silna erupcja, która ukształtowała obecny krajobraz miała tu miejsce jeszcze później po tym 6-cio letnim katakliźmie, w roku 1824 i od tego momentu ziemia jest już spokojna, ale tylko pozornie, bo dosłownie kilka metrów pod jej powierzchnią cały czas wciąż rozgrywa się swoisty piekielny spektakl z diabłem w roli dyrygenta :).
Lawa stygnie powoli, ale upływające lata ostudziły w końcu tę rozgniewaną niegdyś ziemię, aby pozostawić na niej nieomalże marsjańskie krajobrazy. Kataklizm, który się tu wydarzył, pozostawił jednak po sobie niezwykłe miejsce, które znane jest na wyspie jako GÓRY OGNIA - Montanas del Fuego w utworzonym tu Parku Krajobrazowym TIMANFAYA.
Ale może zacznę od początku...
Żeby to wszystko zobaczyć na własne oczy mamy tu na wyspie dwie opcje do wyboru: można po prostu wynająć samochód na kolejny dzień który tu spędzimy i tak jest i najprościej i najprzyjemniej, albo można wykupić wycieczkę u lokalnego organizatora lub w naszym biurze podróży.
Nie za bardzo lubię takie wycieczki, bo na nich jest z reguły za dużo ludzi, za mało czasu, i zwykle organizator wozi niepotrzebnie turystów do róznych marketingowo-zakupowych miejsc.
Ale moim dziewczynom nie wystarczają niestety informacje z przewodnika ani moje namowy, chcą wiedzieć więcej, chcą, żeby im to ktoś dokładnie wszystko opowiedział, zawiózł, przywiózł, wszystko pokazał..., i niestety nie chcą tego słuchać w języku angielskim, dlatego wykupienie takiej opcji w znacznie tańszym, hiszpańskim biurze odpada,; wykupujemy w końcu taki tour po wulkanach w „Itace”. Jest drogo jak diabli, ale w końcu okazuje się, że poza małymi niedociągnięciami, było warto :).
Rozpoczynamy więc naszą Lanzarote Gran Tour, jedną z najbardziej popularnych wycieczek na wyspie. Już sama jazda w kierunku Parku Timanfaya i mijające krajobrazy dostarczała nam sporych emocji a roztaczające się przed nami widoki niosły zapowiedź niesamowitych wrażeń.
W drodze do Parku mijamy ciekawe miejsce, przy którym na krótką chwilkę się zatrzymujemy, to SALINAS DEL JANUBIO, położonej przy ogromnej słonej lagunie - coś w rodzaju solnego zagłębia. To niesamowity krajobraz stworzony przez człowieka. Przed nami roztacza się widok ogromnej, wielobarwnej szachownicy solnej, w której w słońcu mieni się sól w odcieniach bieli i różu soli, czerń lawy i błękit oceanu. Kiedyś Lanzarote słynęła z produkcji soli na bardzo szeroką skalę, dziś wydobywa się ją już tylko na potrzeby wyspy, głownie dla przetwórstwa rybnego.
Pierwsze kroki nasza wycieczka kieruje do miejsca zwanego LOS HERVIDEIROS, co dosłownie oznacza „Wrzące Wybrzeże”, które jest tu bardzo urwiste, skaliste, ostro wrzynające się w ocean powykręcanymi formami z głębokimi szczelinami, przez które z hukiem wdziera się woda przy każdej mocno uderzającej fali. Piana morska rozbija się tu regularnie z potężną siłą o torturowane uderzeniami skały lawy.
Znajduje się tu kilka olbrzymich jaskiń ulokowanych w tym urwistym brzegu, które są efektem zderzenia strumieni gorącej lawy z chłodną wodą oceanu podczas erupcji wulkanów.
Widok tych skał jest niesamowity, one jakby zioną grozą, są takie straszne, groźne, czarne ale i piękne zarazem. To pierwszy aż taki diabelski widok na wyspie:).
Tutaj szczęśliwcy mogą znaleźć oliwinę, dość rzadko występujący gdzie indziej, półszlachetny ładnie błyszczący kamień wulkaniczny o zielonkawo-oliwkowym zabarwieniu, który chowa się w czarnej wulkanicznej skorupce.
Stąd jest już bardzo blisko do słynnej, szmaragdowo-zielonej zatoczki EL GOLFO, do której ponownie zmierzamy; my już tam byłyśmy wcześniej, ale dla pozostałych uczestników wycieczki to nowość, którą ujrzą po raz pierwszy. Jest jeszcze rano, a ranki na Lanzarote bywają pochmurne i faktycznie widok tego niezwykłego, zielonego jeziorka w pochmurny dzień nie jest już taki spektakularny jak w pełnym słońcu, więc wszystkim tym, którym nie dane było zobaczyć tego miejsca naświetlonego promieniami słońca radzimy wybrać się tutaj ponownie w ładniejszy dzień, bo efekt będzie zupełnie inny).
Z El Golfo kierujemy się już prosto do Parku Narodowego TIMANFAYA, na najbardziej oczekiwaną chyba przez wszystkich część wycieczki.
Park Timanfaya powstał w 1974 roku i jest naprawdę niezwykły, i to na tyle niezwykły, że UNESCO uznało ten obszar za Rezerwat Biosfery w 1993 roku.
Po parku nie wolno jeździć samochodami, ani chodzić pieszo; żeby zobaczyć tego istnego Marsa na Ziemi, trzeba albo wykupić przejażdżkę na wielbłądzie, albo zapakować się do specjalnych autobusików jeżdżących po parku w których odtwarzana jest taśma czytana przez lektora w kilku różnych językach.
Te ograniczenia w indywidualnym przemieszczaniu się po Parku podyktowane są ochroną unikatowych porostów, które po upływie ponad dwóch setek jałowych lat tchnęły wreszcie formę odradzającego się tu życia w ten księżycowy krajobraz i pokrywają obecnie skały wulkaniczne na tym terenie i aby turyści tego nie zadeptali wprowadzono taki właśnie sposób ochrony, zakazując jakiegokolwiek indywidualnego ruchu po Parku.
14-kilometrowy obszar parku Timanfaya, w którym miały miejsce główne erupcje, został dziś przystosowany do zwiedzania i nazwany „Ruta de los volcanes”. Szlak ten zaprojektowali w 1968 r. César Manrique i Jesús Soto. Odwiedzający podziwiają krajobraz parku z autokaru zaopatrzonego w nagrania w różnych językach, które objaśniają mijane zjawiska (my jesteśmy z „Itaką” i mamy przygotowana wersję polskojęzyczną). Jedzie się tędy dość powoli przez pola lawy, która przykryła istniejące tam kiedyś wioski i miasteczka. Siedzimy wszyscy urzeczeni z przyklejonymi do szyby nosami; jest absolutna cisza ; wszyscy chłoną ten nieprawdopodobny krajobraz; mamy wrażenie, że naprawdę wylądowałyśmy na Czerwonej Planecie :).
Ta podróż jest niesamowita. Wąska droga wije się po pustkowiu i między przedziwnymi skałami i innymi formacjami, które z tak bliska wyglądają fascynująco. Z okien roztaczają się niezapomniane widoki - stoki i kratery wulkanów, w które dosłownie możemy zajrzeć; wszędzie wokół pola zastygłej i lawy, wielobarwne skały i wulkaniczne piaski; nie miałam dotąd pojęcia, że lawa może mieć tyle różnych odcieni.
Autobus zatrzymuje się co jakiś czas i wówczas z taśmy odtwarzany jest właśnie komentarz z niesamowitym, diabelskim podkładem muzycznym, który tylko wzmaga jeszcze nastrój grozy :).
Po emocjach związanych z przejażdżką po Parku, zawieziono nas na tzw. Wysepkę Hilarego, gdzie odbywają się pokazy geotermalne dla turystów aby naocznie można było sprawdzić jak niespokojna wciąż jest tutaj ta ziemia.
Pierwszą taką próbą jest dotkniecie żwirku lawy nabranej na szuflę z głębokości dosłownie 20 cm. Pracownik Parku nabiera na łopatę trochę czarnego żwirku i wsypuje nam po trochu w dłonie. Niesamowite! Nie da się tych kamyczków utrzymać w ręku dłużej niż 2 sekundy!, przesypujemy je więc z ręki do ręki, bo stygną bardzo powoli. Kamyczki mają ok 140 °C, a więc naprawdę parzą :).
Przewodnik informuje nas, że znacznie niżej, bo 13 metrów pod powierzchnią ziemi znajduje się już magma, która potrafi osiągać tu temperaturę 610 °C. Stoimy więc tuż nad samym Piekłem! :).
Kolejny pokaz polega na wrzuceniu do zagłębienia w ziemi suchego chrustu, który natychmiast zaczyna płonąć żywym ogniem.
Następny pokaz to wlanie wody do zakopanych w ziemi specjalnych stalowych rur kilkumetrowej długości. Ten pokaz jest bardzo widowiskowy; 3 sekundy później słyszymy huk i oglądamy wysoki słup pary wodnej wyrzucony w górę z potężną siłą:)), pracownik Parku demonstruje nam to efektowne widowisko kilkakrotnie, bo te gejzery budzą największe zainteresowanie.
Kolejna atrakcja czeka na nas w niezwykłej restauracji - Restaurante del Diablo - zaprojektowanej - a jakże by inaczej - przez wszędobylskiego na wyspie Cezara Manrigue:), który jest też autorem logo całego Parku - diabełka z widłami - symbolizującego górę Timanfaya, co można przetłumaczyć jako - Ogniste Zło.
Niezwykłość tej restauracji polega na jej architekturze i umiejętnym wkomponowaniu bryły całego budynku w istniejący, wulkaniczny krajobraz w taki sposób, że nie wadzi, nie wyróżnią się, jest jakby częścią tej góry na której stoi, budynek jest czarny, jak lawa, która jest jego fundamentem; nam przypomina płaską jak spodek stację kosmiczną :).
W tej restauracji znajduje się prawdziwy diabelski, wulkaniczny grill. Wydrążony we wnętrzu ziemi, głęboki tunel przykryty jest olbrzymim rusztem na którym smażą się dosłownie na wulkanie kurczaki, ryby i inne mięsiwa:), czyli, że jest to knajpa z diabłem w roli szefa kuchni :).
Zaledwie dziesięć centymetrów pod powierzchnią zastygłej lawy temperatura sięga tu 140 stopni, a sześć metrów niżej, bo tyle ma głębokości grillowy tunel - 400 stopni. Fenomen ten wciąż pozostaje niewyjaśniony. Niektórzy wulkanolodzy twierdzą, że część rozgrzanej lawy zatrzymała się w górnej warstwie skalnej podczas ostatnich erupcji, a w tym miejscu stygnie ona bardzo długo.
Pełni tych wszystkich niesamowitych wrażeń wyjeżdżamy niestety już poza teren Parku, i zmierzamy w kierunku kolejnych atrakcji; tym razem, jak to na wycieczkach zorganizowanych bywa, a jakże! nie może zabraknąć przecież części marketingowej wycieczki :(, organizator, a dokładniej „Itaka” wiezie nas więc do wytwórni aloesu; 40 osób wchodzi więc do sklepu na prezentację żelu ze świeżych liści, no a potem: zakupy, zakupy, zakupy :).
Wybieram pooglądanie przysklepowej plantacji i aloesowych aranżacji na zewnątrz:), jako że wiedzę na temat aloe vera zaspokoiłam już kilkakrotnie będąc na poprzednich Kanarkach na których również uprawia się aloesy, a i zapasy aloesowych kosmetyków poprzednich wysp jeszcze mi się nie pokończyły, więc tym razem darowałam sobie :).
Po aloesowych atrakcjach jedziemy na obiad. Jednakże nie jest to klimatyczna knajpka ani pyszny, kanaryjski obiad jaki zawsze sobie serwujemy jeżdżąc gdzieś i poznając lokalne atrakcje, tylko taka taśmowa masówka na talerzach x 40 sztuk. Okropność pozbawiona lokalnego charakteru: rozwodniona zupa nijaka, jakiś na prędce upichcony w zbyt dużej ilości panierki kurczak a la Mc Donalds, mikroskopijna ilość najzwyklejszej zieleniny, i 3 kartofle! Czasu na delektowanie się poobiednią kawusią i deserkiem gofio już oczywiście nie ma, więc biegiem gnamy do autokaru, bo kolejne punkty programu są do zrealizowania :).
Na poprzednich Kanarkach, jeżdżąc sobie po wyspie, sami wybieraliśmy sobie na obiadek zawsze jakieś typowe kanaryjskie pyszności w klimatycznym miejscu: i albo były to jakieś tapasy na przystawkę, albo zupka z reguły typu gaspacho albo jakaś cudownie smakowita w wersji verde, do pieczeni zawsze sosik mojo rojo , lub w wersji mojo verde do ryby, a jeśli już ziemniaczki to papas arugadas, a sałatki rewelacyjne z lokalnych świeżutkich warzyw i owoców; potem zawsze obowiązkowo gofio i do tego cortado! I to był kanaryjski obiad!!!
W tym miejscu przyznaję, choć może niektórym z Was się narażę, że nie znoszę takiego zwiedzania! Nie dość że jest 5 x drożej, na nic nie ma czasu, gnają człowieka jak wariata, a i klimatu miejsca nie czuć za bardzo w tym tłumie, no ale tak chciały i wybrały moje współtowarzyszki podróży :).
Mówi się trudno i jedziemy więc dalej: tym razem bardzo ciekawe miejsce, na które czekałam..., przed nami, znana mi już z folderów i pocztówek z wyspy - cudna LA GERIA, niezwykły krajobraz wulkanicznych, bardzo ciekawych upraw winorośli.
Winnic widziałam w życiu już mnóstwo; wiele z nich zwiedzałam osobiście, czasami indywidualnie, czasem z wycieczkami, próbowałam tam przeróżnych gatunków win itd., ale czegoś takiego jak LA GERIA jeszcze nie spotkałam.
W pierwszej chwili odnosimy wrażenie, że wjeżdżamy w krajobraz pola bitwy zniszczonego przez bomby:), ale to nie jest jednak wojenne szaleństwo, tylko owoc niezwykłej pomysłowości i ciężkiej pracy lanzarockiego rolnika. La Geria cała otoczona jest wulkanami, a na jej pejzaż głównie składa się lawa i wulkaniczny popiół. Kilka wieków temu region ten został całkowicie zniszczony przez siłę wrzącej lawy, ale uparci mieszkańcy potrafili odzyskać jego bogactwo i przywrócić urodzajność tym „glebom” dzięki mozolnej pracy, wytrwałości, i znajomości swej ziemi, której człowiek uczy się, gdy ją naprawdę kocha.
Tutejsze winnice wyglądają dość nietypowo - każdy krzak posiada własne zagłębienie, taki rodzaj niecki otoczonej murkiem osłaniającym kruchą winorośl przed tymi diabelskimi wiatrami.
Jest tu takich dołków podobno ponad 10 tys.; cała okolica usiana jest dosłownie takimi dołkami i wygląda to niezwykle malowniczo: taka zielona roślinka na czarnym jak sadza popiele w sporym dołku okalanym murkiem. Uprawia się tu z zasadzie tylko dwa szczepy: Malvasia i Moscatel, a efektem tych upraw jest ok. 2 mln litrów wina rocznie. Nie ma tu charakterystycznych dla kontynentalnych winnic podpór, ale w tym bezdeszczowym klimacie przyrosty winorośli są bardzo niewielkie. Dzięki temu łodygi są krótkie i sztywne, a wulkaniczny popiół doskonale zatrzymuje cenną nocną rosę. Dołki pełnią tu nie tylko funkcję ochrony rośliny przed wiatrem, ale przede wszystkim ściągają z powietrza wilgoć przynoszoną tu przez wiatry i kumulują ją dzięki powłoce wulkanicznego żwirku, którym przykrywa się cenną ziemię, w której rośnie winorośl. Tego rodzaju uprawa jest bez wątpienia wspaniałym przykładem inżynierii ekologicznej i zarazem mądrości ludowej.
Wizyta w winnicy podczas wycieczki zorganizowanej nie mogłaby się jednak zakończyć bez zakupów winnych, do których tłumnie przystępują uczestnicy naszej wycieczki; ale ja już wiem, że gdzie indziej, niż miejsce, do którego zawiezie Cię Biuro Podróży, będzie na pewno znacznie taniej :).
Zauroczone krajobrazami winnic Gerii, wróciłyśmy tu ponownie samochodem, jadąc do Yaiza, żeby spokojnie pokontemplować jeszcze raz te widoki i poszwendać się po innych winniczkach.
Dalej trasa naszej podróży wiedzie przez przepiękną miejscowość HARIA, pełną bialutkich domków w otoczeniu niezliczonej ilości palm. To miejsce często określa się tu jako Dolinę Tysiąca Palm i faktycznie okolica robi duże wrażenie malowniczością. Zatrzymujemy się tu jednak na zbyt krótko, aby w pełni móc po rozkoszować się tym uroczym miejscem.
Mkniemy teraz ponownie do miejsc, które my zwiedzałyśmy już sobie wcześniej indywidualnie, a więc zatrzymujemy się w Ogrodzie Kaktusów w GUATIZA oraz jedziemy do Jameos del Aqua. Tym razem mam jednak czas na delektowanie się szczegółami tego miejsca i skupiam się na podziwianiu detali, na co nie ma czasu jak człowiek zobaczy dane miejsce po raz pierwszy. Nie będę więc po raz drugi opisywała tego samego, a ciekawi niech zajrzą do 1 części mojej Relacji z Lanzarote gdzie napisałam na temat tych miejsc nieco więcej.
I w tym miejscu kończy się nasza całodniowa wycieczka, ale nie kończy się nasz pobyt na Lanzarote :).
Zapomniałam opisać Wam jeszcze jedno bardzo piękne i ciekawe miejsce, którym jest niezwykła, niesamowita CUEVA DE LOS VERDES, ale to miejsce zwiedzałyśmy na szczęście już same indywidualnie:)).
Kiedy nastąpił wybuch wulkanu La CORONA, powstał podczas tej erupcji ogromny tunel. Zewnętrzna część potoku lawy ochładzała się tutaj stopniowo, a następnie zastygała, podczas gdy wewnątrz wciąż płynął czerwony, lawowy wrzątek. Z czasem niektóre ściany się pozapadały i utworzyły tu groty i jaskinie różnych rozmiarów.
Końcówką tego tunelu jest znana Wam już z opisu Jameos del Aqua, częściowo przetworzona przez Cezara Manrigue w rajskie miejsce, do którego walą tłumnie wycieczki z całej wyspy, ale z drugiej strony tegoż tunelu powstała najpiękniejsza jego część - i to jest właśnie CUEVA DE LOS VERDES - Zielona Jaskinia, ciągnąca się przez 2 kilometry i mająca miejscami wysokość 40 metrów! moim zdaniem to absolutne cudo przyrodnicze!
Tutaj ingerencja człowieka w naturę jest prawie niezauważalna, poza montażem dyskretnego światła i salą koncertową, w której wykorzystuje się doskonałej jakości akustykę.
Niesamowitych wrażeń dostarcza pewne miejsce do którego idzie się jaskinią spory kawałek. Dochodzimy do przedziwnego miejsca, jakby do potężnej rozpadliny, zaglądamy tam nieśmiało bojąc się wychylić żeby nie wpaść w głębię tej czeluści; każdy nieśmiało wystawia do przodu troszkę jedną nogę, żeby tylko rzucić tam choć okiem; przed oczami mamy potężną prawie, że dolinę, niewyobrażalną głębię; światło jest tu niewielkie, bardzo mroczne i dyskretne, schowane gdzieś sprytnie, a patrzenie wymaga wręcz wysiłku, ale oczy przyzwyczajają się do mroku i nagle lokalny przewodnik, z którym idzie się do jaskini, wrzuca w tę czeluść kamyczek i okazuje się że to nie żadna głębia! dosłownie 40 cm poniżej poziomu naszych stóp zaczyna się tafla lustra wody podziemnego jeziora !!! :):):).
Aaaaaaa !!! Nieprawdopodobne złudzenie!, ta wielka głębia w dole z pofałdowanymi ścianami i dnem to nic innego jak odbicie w lustrze wody sufitu tej jaskini. Całkowity bezruch tej wody i panujący mrok dają taki efekt, że stoimy nad potężną, głęboką rozpadliną i nikt nie spodziewa się tu jeziora :). Szok i zdziwienie jest więc ogromne, no bo nie poznać wody!???
Poza tym, brzegowe ściany tego jeziora są tak sprytnie ukształtowane, że brak jest efektu odbicia postaci stojących nad jego taflą, stąd kompletne zaskoczenie patrzącego, który nie spodziewa się tu jeziora, bo widzi jakby głęboką, olbrzymią grotę w dole.
Dla mnie, wielkiej miłośniczki jaskiń w ogóle, to doświadczenie było całkowicie nowe ponieważ jeszcze nigdzie, w żadnej z jaskiń (a widziałam ich już sporo) nie doświadczyłam tego rodzaju złudzenia. To było niesamowite! poza tym, ta jaskinia jest nieco inna od większości jaskiń, które z reguły są dostępne do zwiedzania; nie ma tu nacieków, żadnych stalagmitów i stalaktytów, bo tę jaskinię stworzyły wyłącznie wulkany.
Ufff, i tak dotarłam, można by rzec, już do końca mojej lanzarockiej opowieści....
Oczywiście ta wyspa oferuje o wiele więcej, ale tylko tydzień pobytu i jeszcze czas poświęcony na odpoczynek i spokojne poleniuchowanie nie pozwalają na to, aby poznać ją dokładniej. Miejsca, które zobaczyłyśmy są w zasadzie najważniejsze i wymieniane w przewodnikach, jako takie must see; nie mniej jednak, znalazłabym tu jeszcze kilka mniej popularnych perełek, gdybym pobyła na tej wyspie jeszcze tydzień (jakby mnie wcześniej gdzieś nie wywiało :)).
Podsumowując cały pobyt chciałabym się z Wami podzielić wrażeniami, ale już na wstępie zaznaczam, że są one subiektywne.
LANZAROTE jest niesamowita; jak każda z wysp ma coś unikalnego, coś, czego nie znajdziemy na innej; poza marsjańskimi krajobrazami, przepięknymi plażami, i złotymi, których jest tu bardzo dużo, i czarnymi i mnóstwem innych urokliwych miejsc oferuje turystom doskonałe zaplecze wypoczynkowe; jest tu ogromna ilość niskich kameralnych hoteli, aquaparków, centrów rozrywki, parków zwierząt, atrakcji dla dzieci, to też raj dla amatorów sportów wodnych, do tego wszystkiego należy dodać pyszną kanaryjską kuchnię z typowymi daniami (tym razem zakochałam się na amen w ostrym, czerwonym sosie paprykowym mojo rojo (czytaj: moho roho), oraz życzliwych mieszkańców, piękne, czyste i urokliwe miasteczka, bezpieczeństwo w nocy o północy. Moim zdaniem Lanzarote jest najbardziej kanaryjska ze wszystkich Wysp Kanaryjskich, a to jest chyba głównie zasługą Cezara Manrique, który nie dopuścił do globalizacji wyspy poprzez rozwój turystyki masowej w niekontrolowany sposób.
Dla mnie ta wyspa mimo braku lasów i naturalnej zieleni, którą tak kocham i której potrzebuję żeby w ogóle funkcjonować - ma jedną jedyną wadę: WIATRY !!! I to wiatry potworne! złowrogie i lodowate! To istne cyklopy, huragany, wichury i wietrzne armagedony! :). Te wiatry mnie tu po prostu wykończyły. Nie znoszę wiatrów z natury, i dla mnie fakt, że nieprzerwanie przez 8 pełnych dni pobytu wiało tu bez przerwy dzień i noc pozostaje bolesny, bo przez te wiatry pewnie już tu nie wrócę...
Lanzarote w mojej ocenie nie jest aż tak piękna jak zielona północ Gran Canarii, La Gomery czy Teneryfy, nie jest tak soczysta i kwitnąca jak rajska Madera, na widok której wyrywa się nam ciche: ach! nie rzuca na kolana przybysza urodą, nie kusi pięknem od pierwszego wejrzenia, ale po kilku dniach pobytu i powolnym jej poznawaniu zaczyna nas jednak oczarowywać....., zaczyna roztaczać nieokreśloną magię...
Wyspa jest naprawdę na swój sposób niesamowita. Jej wulkaniczny krajobraz jest unikalny, jest drugą wyspą na świecie po Hawajach z taką ilością wulkanów! (jest tu ponad 300 kraterów i 100 czynnych sejsmicznie wulkanów). Dla miłośników i sympatyków wulkanologii to zapewne będzie Raj na Ziemi.
Krajobraz Lanzarote, tak surowy i kontrowersyjny, pusty, piekielny i diabelski - jednak na swój sposób niewątpliwie urzeka i kusi tym specyficznym pięknem tutejszej przyrody.
Jednak ogólny komfort pobytu i wypoczynku został mocno zburzony przez te bardzo nieprzyjemne wiatry; gdyby tak nie wiało pewnie mój odbiór tej wyspy byłby inny, lepszy. Ale mimo to, warto było tu przyjechać i móc to wszystko obejrzeć na własne oczy, nawet ze stale noszoną, mało twarzową chustką na głowie :)).
Muchas Gracias! wszystkim wytrwałym :)).
jarenko | fajny opisik |
kawusia6 | Dziękuję za super opis, bardzo szczegółowy, kuszący, zachęcający do odwiedzin tego niezwykłego miejsca. W tym roku już wybrałam inny kierunek, ale kto wie... może za rok :) Super się czyta! |