Południe Hiszpanii, poza wspaniałymi zabytkami Maurów i kolorowym gwarem skąpanych w gorącym słońcu kurortów Costa del Sol atrakcji, oferuje też prawdziwą Hiszpanię; jak to mawiają: całą kwintesencję Hiszpanii, którą znaleźć można w niezliczonych białych miasteczkach, w arenach korridy, w tańcu flamenco, w smaku paelli, w oliwkach czy w aromacie sangrii....
My taką malutką cząstkę ducha Andaluzji odnalazłyśmy w urokliwym Pueblo, które opisałam już w poprzedniej Relacji, ale właśnie dzięki urokom Pueblo zatęskniłyśmy tylko jeszcze bardziej do takich właśnie klimacików.
Naszą wizytę w Granadzie opisałam już wcześniej w Relacji „Śladami Maurów”, ale w zasadzie bardziej pod kątem Alhambry, ponieważ tamtą część poświęciłam głównie mauretańskim zabytkom, ale oczywiście nasz pobyt w tym ładnym mieście nie ograniczał się wyłącznie do Pałaców Alhambry.
Pełne emocji i niesamowitych wrażeń estetycznych z wizyty w Pałacach Nasrydów odwiedziłyśmy jeszcze inne zakątki miasta i nacieszyłyśmy się atmosferą tego miejsca, gdzie miałyśmy ponad 3 godziny czasu na samodzielną, miejską włóczęgę:).
Poza pięknymi zabytkami, jak Katedra, wspaniały budynek Galerii Sztuki, urodziwe kamienice, które zachwycają wspaniałymi wykuszami i balkonami, trafiłyśmy na wielką miejską fiestę - paradę konną odbywającą się tu zawsze w ostatnią sobotę maja; miałyśmy szczęście móc to zobaczyć, bo miasto świętuje naprawdę niezwykle barwnie i głośno, a tłumy ludzi którzy stoją wzdłuż głównej ulicy Centro wiwatują głośno w rytm grającej tu zewsząd muzyki.
Widok setek jeźdźców na koniach w regionalnych, hiszpańskich strojach przejeżdżających przez główne ulice miasta i pozdrawiających wszechogarniające tłumy ludzi robi olbrzymie wrażenie; dodatkowo, jakby atrakcji było jeszcze mało trafiamy dosłownie na prawdziwy „najazd” andaluzyjskich cyganów, którzy zjechali tu dziś z całego regionu, a ich niezwykle barwnie ubrane wozy zaprzężone jednak nie w konie, tylko do wypasionych, potężnych ciągników za które można by kupić niejedną luksusową limuzynę, stały kilometrami wzdłuż jednej z głównych ulic.
Trafiamy też na jedno ze słynnych granadyjskich bractw, które wynosiło akurat z kościoła niesamowitą platformę z Madonną ( ponoć takie parady licznych bractw katolickich z przepięknymi platformami należą tu do jednych z najbardziej spektakularnych widowisk). Ale po pełnym emocji i wspaniałych wrażeń dniu żegnamy w końcu cudną i kolorową Granadę.
Kolejny dzień spędziłyśmy w zaskakująco ślicznym, wręcz pocztówkowym Mijas, malutkim, białym miasteczku, do którego można się dostać lokalnym autobusem z Benalmadeny w godzinkę. Pojechałyśmy tam z założenia tak tylko na trochę, a spędziłyśmy w końcu calutki dzień:), bowiem ilość atrakcji na miejscu, pięknych zakamarków, klimatycznych kawiarenek, sklepików, parków, itd. nie pozwoliła zobaczyć i poczuć tego wszystkiego w kilka godzin.
Trochę pokrzyżowało nam to plany, bo założeniem było jechać z samego rana do Mijas, potem wrócić na obiad i po południu jechać do Malagi i tam zabawić aż do wieczora. Jednakże urok Mijas rzucił na nas taki czar, że nie było nawet mowy o powrocie do Benalmadeny, dlatego Malagę zostawiłyśmy sobie na inny dzień, przeznaczony z kolei też na coś innego:)) , byłyśmy więc znowu w kropce i jakbyśmy same sobie krzyżowały te plany:) cały czas kompromisy i ciągłe zmiany planów :)) Jeszcze raz Wam w tym miejscu przypomnę, że tydzień w Andaluzji - to jest stanowczo za mało! To prawie, że grzech przyjechać tu na tak krótko:), nie zróbcie więc tego błędu, co my i z marszu kupujcie 2 tygodnie:).
Wracając jednak do Mijas - to niewielkie białe miasteczko przylepione do gór Sierra de Mijas rozciągających się tu wzdłuż wybrzeża. Miasto położone niedaleko Malagi (ok 35 km) na wysokości 428 m n.p.m. - to jedna z wielkich atrakcji Andaluzji. Miasteczko słynie z osiołkowych taksówek i pełne jest labiryntów schodów i uliczek skąpanych w tysiącach doniczek z pelargoniami ; to bez wątpienia prawdziwa perełka Andaluzji.
Pierwsze, co rzuca się tu w oczy, to kolorowo przystrojone osiołki - symbol Mijas. Są to tzw. burrotaxis czyli ośle taksówki wożące na swym grzbiecie, albo w dorożkach turystów. Każdy z osłów - taksówek stojących na specjalnych oślich parkingach jest kolorowo przystrojony i ma własną ”tablicę rejestracyjną” z numerem:).
Osiołki na tyle wrosły w tutejszy krajobraz, że na jednym z głównych placów wystawiono pomnik upartego czworonoga, przy którym chętnie fotografują się turyści a zwłaszcza dzieci.
Rankiem, jak tylko przyjechałyśmy do miasteczka, zaczęło się coś dziwnie chmurzyć, w końcu zaczęło kapać coś z nieba, ale po chwili złapała nas prawdziwa burza?; grzmoty piorunów i błyskawice przesiedziałyśmy więc w urokliwej knajpeczce zaczynając dzień od kawki, ale i od pifffka :)). Po pół godzinie nie było śladu po burzy a po kolejnych kilkunastu minutach zrobił się upał.
Część deszczu spędziłyśmy w uroczym Muzeum Folkloru na które natknęłyśmy się przechadzając się po mieście; to takie malutkie muzeum etnograficzne i skansen w jednym; bardzo urokliwe i ciekawe miejsce. Potem poszukałyśmy pięknej Areny Korridy, którą zbudowano tu w 1900 roku. Arena ta nie jest, tak jak większość tego typu placów, okrągła, lecz owalna. Oprócz walk z bykami, jakie wciąż się tutaj odbywają (mimo zakazów), miejsce to wykorzystuje się do organizacji przeróżnych fiest, jakich w Hiszpanii nie brakuje.
Spacery niezliczonymi ukwieconymi uliczkami doprowadziły nas do znanego tu miejsca związanego z pewną legendą, która dotyczy uroczej Kaplicy Virgen de la Pena wykutej w litej skale w XVII w. i stojącej w miejscu, gdzie kiedyś stał potężny zamek, który jednak nie zachował się do naszych czasów . Legenda mówi o odnalezieniu w 1586 roku cudownego obrazu Matki Boskiej, który przed wiekami został ukryty przez chrześcijan przed oczami Maurów, którzy zajęli Andaluzję.
Kolejnym niezwykłym miejscem na które natrafiłyśmy zupełnie przez przypadek było bardzo ciekawe muzeum - maleńkie Muzeum Miniatury zwane tu Carromato de Max; miniaturowe muzeum w stylu gypsy Caravan mieści niecodzienne eksponaty i prawdziwe osobliwości.
Kolekcja została założona w 1972 roku przez słynnego hipnotyzera Juana Elegido Millána, który znany jest bardziej pod pseudonimem prof. Max. To muzeum mieści eksponaciki z ponad 50 różnych krajów.
Carromato de Max uważane jest za pierwsze na świecie tego typu muzeum, chociaż nie jedyne. Wszystkie eksponaty ogląda się przez lupy, szkła powiększające i nawet mikroskopy:); pierwszy raz w życiu widziałam prawdziwe dzieła sztuki wykonane przez różnych mistrzów w tak mikroskopijnych rozmiarach ale i z taką szczegółowością :).
Można tu podziwiać np. dzieła i kopie znanych mistrzów jak Ostatnia Wieczerza namalowana w oleju na ziarnku ryżu:), obraz bitwy morskiej na główce od szpilki :), niesamowite Siedem Cudów Świata wyrzeźbione i wymalowane na wykałaczce, czy misterna baletnica wyrzeźbiona na końcówce zapałki; obraz olejny na krawędzi karty telefonicznej, misternie rzeźbiona twarz chińskiego filozofa na ziarnku soczewicy czy fasoli , malowidło Titanica mający rozmiar 3x3 mm, czy portret olejny księżnej Diany wykonany na łebku drewnianego ćwieka, ale największą osobliwością jest tu pisana ręcznie sentencja na ludzkim włosie widziana przez mikroskop :) Coś niesamowitego! wciąż zachodzę w głowę jak i czym to namalowano? pędzelkiem z 1 włosem? :)) Księżna Diana jest naprawdę do siebie bardzo podobna, chociaż widoczne jest to dopiero po spojrzeniu przez dwie lupy.
Opisuje Wam to muzeum dlatego tak dokładnie, ponieważ jest to wyjątkowo niecodzienna osobliwość i mimo, że nie jest to jedyne takie muzeum (podobne znajdziemy w hiszpańskim Guadalest, w Hamburgu czy w Pradze, gdzie można tez podziwiać takie osobliwości, jak np. rzeźba Statuy Wolności w oczku igły, czy obraz Goi na skrzydełku muchy:). Dla mnie to muzeum było czymś niesamowitym:); aż takich wrażeń i podziwu nie przeżywałam ani w Luwrze, ani w Galerii Uffizich we Florencji ani w żadnym innym słynnym muzeum; czytałam informację, że najbardziej niezwykłym miniaturowym dziełem jest rzeźba róży wykonana na cebulce ludzkiego włosa a na niej siedzi ptaszek z robaczkiem w dziobie:)) wyobrażacie to sobie? Jak coś takiego wykonać? :):):).
No dobra, koniec już tych muzealnych opowieści, bo Was zanudzę na śmierć.
W Mijas zaglądamy też do przeróżnych sklepików, często zachodzimy do różnych klimatycznych kawiarenek, a na głównym placu miasteczka Plaza de la Constitucion można odpocząć i wybrać jedną z miejscowych restauracji na posiłek. Mamy czas i ogromną ochotę zostać tu jak najdłużej, więc zostajemy calutki dzień i nie żałujemy ani jednej minuty:).
Kolejny dzień to kolejna rozterka: Kordoba czy Ronda? dni upływają nieubłaganie i nie starczy ich, żeby zobaczyć oba te miasta; w końcu po długich namysłach decydujemy się na przecudną Rondę.
Mawia się, że Ronda to miasto przecięte na pół:), bo jedną z najbardziej charakterystycznych cech tego miasta jest jego wyjątkowe położenie - na płaskowyżu przeciętym głęboką, urwistą rozpadliną- zjawiskowym wąwozem El Tajo, na dnie którego płynie sobie leniwie rzeka Guadalevín. Na prawym brzegu rzeki leży dzielnica Mercadillo, zbudowana przez chrześcijan po rekonkwiście, po lewej stronie brzegu znajdziemy piękną, starą dzielnicę arabska, zwaną tu La Ciudad, a na południu dzielnicę San Francisco.
Rondę łaczą trzy mosty: najstarszy, Puente Romano, nieco młodszy Puente Viejo, i wreszcie najpóźniejszy i ten najsłynniejszy, łukowy most o długości 100 m, poprowadzony na wysokości 120 m nad dnem wąwozu El Tajo - spektakularny most zwany Puente Nuevo, zbudowany w latach 1751-1793 przez José Martína de Aldehuela, a dziś uchodzący za jedną z największych atrakcji turystycznych Rondy a na pewno najczęściej i najchętniej fotografowany obiekt.
Okolice mostu ze wszystkich stron powodują kolejne opadnięcie moich szczęk :) - widok doprawdy jest niezwykły, a żadne zdjęcie z tego miejsca nie oddaje tak naprawdę całego piękna okolicy.
Most ten jest wybitnym przykładem XVIII-wiecznej sztuki inżynieryjnej; ma około 100 metrów wysokości i tworzą go potężne filary z podwójnym łukiem pośrodku oraz dwa mniejsze po każdej ze stron a niezwykłego uroku dodają mu wiszące po obu stronach tuż nad wąwozem śliczne białe domki zwane casas colgadas, które służyły tu już ludziom podobno za czasów fenickich.
Wąwozy, kaniony i wszelkie głębokie parowy zwykle kojarzą nam się z pięknymi, górskimi plenerami, gdzie w naturalnych okolicznościach przyrody możemy podziwiać te przepiękne twory natury jakimi wąwozy z pewnością są, ale czegoś takiego w samym sercu miasta nie zobaczycie codziennie!
Dla mnie to jest podwójne cudo: sam wąwóz Tajo, którego skały są niezwykle malowniczo uformowane plus do tego samo to miasto nad nim położone - przepiękna, cudowna, stara Ronda urzekająca architekturą, klimatem i atmosferą. Mogę z powodzeniem powiedzieć, że Ronda podobała mi się w Andaluzji zdecydowanie najbardziej.
Ale nie przecież nie przyjechałyśmy tu, żeby cały dzień patrzeć tylko na most:), nawet taki cudowny jak ten. Zaraz za Puente Nuevo, leży spory, ładny plac Plaza de Espana, a tuż na nim zaczyna się Calle Virgen de la Paz, którą dojdziemy do Plaza de Toros, słynnej na cały świat areny ”walk byków”.
Arena w Rondzie jest trzecią co do wielkości w całej Hiszpanii, ale jest za to najstarszą i najbogatszą w tradycję w całym kraju; jej trybuny mogą pomieścić 5 000 osób. Rondę uważa się za miejsce narodzin współczesnej walki byków, dlatego umiejscowiono tu bardzo ciekawe Museo Taurino, czyli muzeum korridy.
Wchodzimy więc na Arenę i podziwiamy piękne krużgankowe miejsca, lodżę królewską i ciekawe pomniki słynnych matadorów umiejscowione przed głównym wejściem jak i ogromny monument rozszalałego byka.
Stąd jest dość blisko do Dehesa del Mercadillo, ładnego zadrzewionego placu skąd dochodzi nas hiszpańska muzyka i jakiś gwar; okazuje się, że ponownie mamy farta, bo akurat dziś jest tu słynny, lokalny targ pyszności. Nie zastanawiamy się długo i oddajemy się przyjemności skosztowania i zakupienia mnóstwa tutejszych frykasów.
Przechadzamy się wśród aromatycznych serów, których typów i rodzajów znajdziemy tu bez liku, a każdy można spróbować, sprzedawcy chętnie kroją kawałki i wręczają potencjalnym klientom wprost do ręki; ja byłam od zawsze serożerna, ale tu mam prawdziwy dylemat który kupić, bo wszystkie są takie smaczne i wyglądają tak apetycznie, że aż dostaję ślinotoku?; potem przechadzamy się wśród nieskończonych kiełbas, chorizo, wiszących giczy hamon serrano, i całej masy różnych masarskich smakowitości; rewelacyjne jest też coś, co nie pamiętam jak się nazywało, ale wygląda to jak nasz tatar albo metka i serwują to nabierając na grube paluszki przypominające w smaku krakersy, no niebo w gębie:); potem pobuszowałyśmy w lokalnych oliwkach i orzeszkach; tych piniowych w życiu nie próbowałam w tak przeróżnych konfiguracjach :).
Lżejsze o kilkanaście EURO idziemy dalej w stronę miejsca, gdzie widzimy mały tłumek; okazuje się że wszyscy gromadzą się wśród stoiska z ptakami drapieżnymi, których właścicielka wręcza chętnym grubą skórzaną rękawicę i za niewielką opłatą możemy zakosztować bezpośredniego kontaktu i sfotografować się z jakimś niezłym ptaszkiem:); idziemy jeszcze na koniec Parku gdzie znajduje się punkt widokowy o nazwie El Balcon del Cano na przepiękną okolicę.
Opuszczamy to niezwykłe miejsce, by pospacerować po innych zakamarkach miasta. Ronda okazuje się niezwykle klimatyczna; mnóstwo tu brukowanych uliczek, klimatycznych restauracji, tapas barów, sklepików, przepięknych kamienic, co krok można natknąć się na arabskie pozostałości; nigdzie nie widzę znanych sieciowych sklepów, Mc Donaldów, Burger Kingów ani przybytków typu coffee heaven; wszystko wokół jest absolutnie hiszpańskie :).
Szwędamy się od uliczki do uliczki, zaglądamy do urokliwych sklepików; oglądamy Kolegiatę Santa Maria la Mayor wzniesioną w miejscu dawnego meczetu; idziemy w końcu na piffko i tapasy do klimatycznie wyglądającego tapas baru; właśnie tu w Rondzie jadłam najlepsze pod słońcem tapasy ze wszystkich moich 5 dotychczasowych pobytów w Hiszpanii:), ale jeszcze zanim opuściłyśmy Rondę, znalazłyśmy malutką bodegę, gdzie weszłyśmy na chwilkę skosztować sangrii; w uroczym patio tej bodegi, popróbowałyśmy przeróżnych lokalnych win i ....ledwo stamtąd wyszłyśmy:)).
Nasz pobyt w Andaluzji dobiegł w końcu mety; z poczuciem ogromnego niedosytu wróciłyśmy do naszej polskiej rzeczywistości jednakże z obietnicą rychłego powrotu:)), ole!
Brak komentarzy. |