Kolejny dzień, to całkowita zmiana klimatów po głośnym i zatłoczonym Bangkoku; tutaj w końcu moja dusza odpoczywa :).
Z samego rana, aby uniknąć późniejszego tłoku udajemy się w bardzo znane miejsce, na słynny pływający targ - Damnoen Saduak, położony ok 100 km od Bangkoku.
Kanał, po którym kłębią się niezliczone łodzie sprzedawców został tu wykopany w 1866 r. jeszcze w czasach panowania króla Ramy IV; cały kanał mierzy ok. 30km długości, ale żeby się do niego dostać dopływamy innym kanałem wąskimi łódkami-czółnami ok. 30 minut przez zielone, dzikie tereny, a potem przez „przedmieścia” Damnoen Saduak, podziwiając nadbrzeżne domostwa tutejszej społeczności.
Już samo dotarcie tutaj na tych czółnach jest ekscytującą i egzotyczną przygodą, która pozwala obserwować malowniczą i niezwykle ciekawą okolicę ; domy okolicznych mieszkańców znajdują się w niedalekiej odległości od targu, więc płynąc łodzią, możemy obserwować ich codzienne życie. Piękne, tradycyjne chaty z drewna tekowego, a także otaczające je sady , ogrody i tropikalna roślinność stanowią naprawdę malowniczy widok.
Towary na tym targu wyeksponowane na łodziach często są pięknie poukładane, a szczególnie kolorowe, egzotyczne owoce stanowią tu wielce barwną kompozycję; sporo też jest stoisk i straganów wzdłuż obu brzegów kanału, na których znaleźć można widło i powidło, a jak wzrok wytężę to i dzikie węże :) - szczerze mówiąc, to i bez wytężania wzroku pełno tutaj gostków z wężami :).
Na Targu wszystko wokół wygląda ślicznie, szczególnie z góry, gdzie z małego mostku możemy poobserwować jak toczy się tutaj w zgiełku codzienny handel. Kupowanie i sprzedawanie towarów z łodzi ma tu długą tradycję, a styl życia mieszkańców Damnoen Saduak, tak naprawdę nie zmienił się wiele od pokoleń.
Kiedyś, podobnych jak ten targów było w samym Bangkoku i jego okolicach znacznie więcej. Dziś wiele z nich organizowanych jest już wyłącznie w ramach sztucznej atrakcji dla turystów, jednakże ten Targ uchodzi za jeden z nielicznych, oryginalnych pływających targów, jakie jeszcze zachowały się w Tajlandii.
Po raz pierwszy w życiu próbujemy tu przeróżne, dziwne owoce; niektóre znam ze zdjęć bywalców, inne widzę po raz pierwszy w życiu; sprzedawcy chętnie częstują pokrojonymi kawałkami potencjalnych nabywców. Kilka kupujemy i zjadamy natychmiast na miejscu :).
Po wizycie na Pływającym Targu udajemy się w kierunku prowincji Kanchanaburi; gdzie zatrzymujemy się przy Muzeum Kolei Tajsko-Birmańskiej; Oglądamy tu jak powstawała ta linia kolejowa zwana „koleją śmierci” a obrazy są naprawdę wstrząsające; znajdują się tu liczne makiety, ale przede wszystkim zobrazowana jest straszna historia w jakich warunkach żyli i pracowali tu alianccy jeńcy; są tu manekiny jeńców, rekonstrukcje ich prycz, miejsc w których przebywali; zgromadzono też mnóstwo oryginalnego wyposażenia obozu jenieckiego, a także osobiste przedmioty jeńców, jak; zegarki, guziki, brzytwy, menażki, walizki, sztućce itd. Ze zgromadzonych tu eksponatów aż bije cierpienie. Z wiszących na ścianach fotografii straszą potwornie wychudzone resztki postaci ludzkich, będących budowniczymi tej kolei.
Vis a vis Muzeum znajduje się cmentarz; można tu w zadumie pospacerować wśród nieskazitelnie utrzymanych trawników, wokół których rozmieszczono w równych rzędach groby prawie 7 tysięcy jeńców. Z nisko przystrzyżonej trawy wystają proste identyczne, skromne nagrobki, a większość spośród pochowanych tu żołnierzy to prawie jeszcze dzieci, wielu z nich zmarło przed ukończeniem 25 roku życia.
Dzieje budowy „kolei śmierci”, łączącej Bangkok w Tajlandii z Rangunem w Birmie, zainspirowały francuskiego jeńca Pierre’a Boulle do napisania powieści „Most na rzece Kwai”,na podstawie której David Lean w 1957 roku nakręcił słynny film, który zdobył siedem Oskarów i stał się klasyką kina wojennego. Mało kto z nas usłyszałby o budowniczych tego mostu i o śmierci tylu tysięcy jeńców wziętych przez Japończyków do niewoli, gdyby nie ten właśnie obraz.
Po wizycie w Muzeum i na cmentarzu organizator funduje nam kolejną, fajną atrakcję: zabiera nas na obiad na pływającej restauracji-barce, którą przez ok 1,5 godziny będziemy płynąć po rzece Kwai do słynnego mostu, który jak oczywiście wiadomo, nie jest oryginalny ; tamten był drewniany i został całkowicie zniszczony.
W czasie obiadu na tej wielkiej barce-knajpie podziwiamy piękne okolice po obu stronach rzeki powoli przesuwające się przed naszymi oczyma, a gdy na horyzoncie majaczy już widok mostu obsługa barki - puszcza z głośników słynną, gwizdaną melodię znaną z filmu „Most na rzece Kwai” - było to bardzo wymowne tło muzyczne do pleneru wokół i niesamowite emocje szczególnie dla tych, którzy znają całą tą historię z książek czy filmu; cała nasza pływająca knajpa gwizdała głośno ten słynny motyw przez dobrych kilka minut.
Dopłynęliśmy w końcu na miejsce i mamy czas, żeby sobie trochę pomyszkować po okolicy. Każdy idzie gdzie chce, my wchodzimy z małżowinkiem na most i dzielnie idziemy na jego drugi koniec aż za rzekę i z powrotem, cykając po drodze zdjęcia, chociaż jest tu strasznie gorąco, a gorąc jeszcze bardziej bucha od żelastwa tego mostu :).
Jeszcze kilkanaście lat temu przez ten most przejeżdżały regularnie pociągi. Kilka wagoników kursowało na krótkiej lokalnej linii, wożąc szukających historycznych wrażeń turystów, ale dziś most jest totalnie opanowany przez pieszych, choć od czasu do czasu można jeszcze natknąć się tu na pociąg, który jeździ jednak już znacznie rzadziej.
Miejsce to jest dość kontrowersyjne w opinii przybywających tu turystów, którzy uważają tę wizytę za stratę czasu opisując, że most jak to most, kupa żelastwa i nic ciekawego godnego uwagi; ale ja tego tak nie odbieram; uważam, że skoro już tu jestem to wato zobaczyć to miejsce; wiem, że to nie sam most jest celem tej wizyty, tylko cała ta historia opisana powyżej.
Kolejnym punktem programu tego dnia jest jeszcze przejażdżka koleją śmierci niewielkim jej fragmentem. Czekamy więc chwilę na malutkiej, wiejskiej stacji kolejowej i pakujemy się do małych drewnianych wagoników pełnych już innych turystów.
Pociąg gwiżdże i syczy zatrzymując się na kolejnych stacjach. Głośny stukot kół o szyny przypomina, że te tory muszą pamiętać dawne czasy, a gdy pociąg dojeżdża do rzeki, rozpościera się przepiękny krajobraz doliny, bogatej w soczyście zieloną roślinność i malowniczy pejzaż.
W wagonikach oprócz turystów znajduje się też sporo tajskich pasażerów, którzy siedzą spokojnie i zupełnie nie pchają się do prawej strony w celu podziwiania widoków podczas przejazdu po słynnej drewnianej, starej konstrukcji nad znaną 50-metrową doliną. Stacja końcowa tej kolejki to Kanchanaburi, ale my wysiadamy wcześniej na piątej naszej stacji - Thakilen.
Po tej atrakcji zmierzamy już do hotelu w Kanchanaburi; po drodze zatrzymując się jeszcze w miejscu, gdzie licznie buszują makaki, aby je pokarmić bananami i innymi łakociami dostępnymi tu za kilka bahtów.
(Nocujemy w bardzo przyzwoitym hotelu R.S.Kanchanaburi; hotel jak hotel, na jedną noc jest w porządku; ładne i czyste pokoiki, przyzwoity, choć nie duży basen, ale wieczorem jest przynajmniej gdzie się orzeźwić po kolacji; natomiast rankiem mamy śniadanie w przepięknym, tropikalnym ogrodzie. Wieczorem nie wyczaiłam tego miejsca, bo szwendaliśmy się po mieście, ale okazało się, że tuż przy restauracji zewnętrznej przy hotelu znajduje się hotelowa mini dżungla z setkami wiszących doniczek pełnych storczyków i innych tropikalnych roślin; całość zaaranżowana prześlicznie).
Kolejny dzień to wreszcie piękna, historyczna AYUTTHAYA; to miejsce na które szczególnie czekałam, bowiem zawsze bardzo mi się podobało na zdjęciach wcześniejszych bywalców Tajlandii.
Zanim jednak dotarliśmy do Ayutthaya, po drodze obejrzeliśmy w autokarze przepiękny film, którego wcześniej nigdy nie widziałam „Królowa Syjamu”; film został zmodyfikowany przy udziale Francisa Forda Coppoli, a przerobiona specjalnie na potrzeby zachodniej widowni wersja to najdroższa w historii tajlandzkiej kinematografii superprodukcja z 2001 roku, opowiadająca dzieje słynnej szesnastowiecznej tajskiej królowej Suriyothai. Epicka opowieść skupia się zarówno na latach jej młodości jak i bohaterskich czynach jako żony władcy Królestwa Ayutthaya, która osobiście wzięła udział w bitwie, aby bronić swego męża przed birmańskimi najeźdźcami.
Naładowani więc wiedzą historyczną dzięki obejrzanemu filmowi zwiedzamy to piękne miejsce będąc wciąż pod urokiem pięknej Suriyothai.
Ayutthaya była dawną stolicą Tajlandii, kiedyś bardzo prężnie działającym ośrodkiem kulturalnym i gospodarczym; dziś z dawnej świetności pozostał park archeologiczny z dobrze zachowanymi ruinami świątyń buddyjskich. Możemy zwiedzać tu wiele interesujących obiektów powstałych pomiędzy XIV a XVIII wiekiem. Znajdziemy tu mnóstwo ciekawych obiektów, mniejszych i większych stup, posągów Buddy, itd.; łatwo zauważyć też obecne wpływy khmerskie, które urozmaicają miejscową architekturę poprzez charakterystyczne bogato rzeźbione wieże w kształcie kolby kukurydzy zwane prangami.
Ayutthaya została prawie doszczętnie złupiona, ograbiona i rozkradziona z czego tylko się dało; ale i dziś jej ruiny zachwycają i robią spore wrażenie na odwiedzających; łatwo więc sobie wyobrazić jakim blaskiem musiała świecić w czasach swojej świetności.
My zwiedzaliśmy ruiny Ayutthai łącznie przez mniej więcej 3 godziny (razem z częścią współczesną miasta), ale cały kompleks jest na tyle rozległy, że można by spokojnie przeznaczyć na jego dokładniejsze obejrzenie jeszcze drugie tyle czasu. Nam się Ayutthaya podobała bardzo; a jej ruiny i otaczające je plenery robią naprawdę ogromne wrażenie.
Kolejny dzień mamy w planach Phitsanulok i Sukhotai; ale zanim tam dotrzemy nasz przewodnik robi nam niespodziankę i zaglądamy do tajskiej szkoły na poranny apel. Apele w tajskich szkołach odbywają się codziennie o 8 rano i mniej więcej przebiegają tak samo; zbiera się cała szkoła, wszystkie klasy zbierają się na głównym placu przed szkołą a dzieciaki z klas muzycznych grają w szkolnej orkiestrze Hymn Narodowy a pozostali śpiewają i oddają hołd ukochanemu Królowi.
Pozaglądaliśmy trochę dzieciakom do klas, które wyglądają podobnie jak w naszych szkołach, (tyle, że nad tablicami, gdzie u nas zawsze wisi godło narodowe, tam najczęściej zamontowany jest 40’ TV:)). Dzieciaki były trochę zdziwione naszą obecnością i bardzo się nam przyglądały, ale jak to dzieci, wszystkie biegały wesoło i pogodnie do nas machały i się uśmiechały.
Ze szkoły pojechaliśmy do Phitsanulok, gdzie szczerze mówiąc nie ma niczego ciekawego; ot taka powiedzmy sobie szczerze - dziura; ale zwiedzamy tam kolejną świątynię Wat Phra Si Rattana Mahathat, której wnętrze okazało się ciekawe i mnie szczerze zachwyciło. Przewodnik opowiadał nam, że dla Tajów ta świątynia jest bardzo ważna. Jest to XIV wieczny zabytek, który kryje w sobie otoczony niezwykłą czcią wizerunek Buddy - to Siedzący Phra Buddha Chinnarat ustępujący swoją rangą ważności jedynie Szmaragdowemu Buddzie z Bangkoku. Przed świątynią siedzą znajome szafranowe postacie, a na stolikach leżą podarki dla mnichów. (Słyszę już jednak wokół narzekania ludzi, że już dosyć mają tych wszystkich świątyń; jęczą i marudzą, czego zawsze nie rozumiem, wśród ludzi wybierających na urlopy-objazdówki :).
Poza tą świątynią niczego więcej już nie zwiedzamy, po prostu jest to przystanek po drodze do Sukhotai i chyba wycieczki zatrzymują się tu bardziej dla rozprostowania kości w dalekiej drodze na Północ kraju, niż dla samego zwiedzania tej świątyni, ale mnie się bardzo podobała :).
Docieramy w końcu do Sukhotai, gdzie zatrzymamy się nieco dłużej by dokładnie zwiedzić to piękne i ciekawe miejsce. W Sukhotai znajduje się tzw. park historyczny, który jest jednym z najczęściej odwiedzanych obiektów w środkowej Tajlandii.
Miasto Sukhothai położone jest jakieś 450 km na północ od Bangkoku. W jego okolicach znajdują się słynne ruiny pierwszej stolicy Tajlandii - Królestwa Sukhothai, które istniało pomiędzy XIII do XV wiekiem, a obecne ruiny zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. To, co pozostało z czasów świetności znajduje się dziś na terenie ogromnego parku archeologicznego, gdzie można oglądać ruiny pałacu królewskiego i kilkudziesięciu świątyń oraz ponad 700-letnie posągi Buddy. Zabytki Sukhotai są od siebie dość oddalone i rozrzucone na sporym terenie - 70 km2, dlatego zwiedzanie tego miejsca pieszo w tajskim upale byłoby trudne do realizacji; popularną formą zwiedzania jest tu jazda na rowerach lub rikszami w zależności od naszych preferencji.
My decydujemy się oczywiście na rowery i do najciekawszych ruin docieramy na dwóch kółkach; to był bardzo dobry wybór, bo mimo, iż rowery z tutejszej wypożyczalni są mocno zdezelowane, to jazda na nich dostarczała nam cudownego przewiewu poprzez pęd powietrza podczas jazdy.
Sukhothai - było centrum pierwszego niezależnego królestwa Tajlandii i kolebką tajskiego państwa; było znacznie starsze niż wcześniej zwiedzana Ayutthaya, a jego złoty wiek przypadał na lata 1278 - 1318;
Zwiedzamy tu kilka bardzo ciekawych ruin świątyń, m.in. ogromną Wat Mahathat, Wat Phra Phai Luang, Wat Sri Chum z ogromnym Buddą siedzącym i najciekawszą moim zdaniem Wat Si Sawai w stylu khmerskim oraz małą położoną na wyspie Wat Sra Sri.
Wyjeżdżamy już niestety z cudnego Sukhotai, bo przed nami jeszcze kawał drogi na Północ do Chiang Rai, gdzie mamy nocleg; ten dzień był najgorszy pod względem długości przejechanych kilometrów; było tego chyba z 480!!!, ale jakoś to zleciało; przewodnik sporo gadał jak zwykle różnych ciekawostek;
Po drodze mieliśmy przerwę w pięknym miejscu nad jeziorem Phayao, gdzie piliśmy wyśmienitą, regionalną kawę Doi Chaang, zaparzaną z pietyzmem i dekorowaną po mistrzowsku, że aż żal było psuć i pić to istne baristyczne dzieło sztuki :).
Kawa z Doi Chaang pochodzi z małej, organicznej plantacji w regionie Golden Triangle; uprawiana jest na wysokości 1200 - 1600 m n.p.m. w cieniu i jest ręcznie zbierana i suszona na słońcu. Podczas uprawy nie są używane żadne środki ochrony roślin, nie stosuje się również nawozów, co gwarantuje, że kawa jest w 100% naturalna i może pochwalić się certyfikatem BIO. Plantacja jest nowatorskim pomysłem właściciela na przekształcenie regionu znanego dawniej z uprawy opium w wysokiej jakości plantacje kawy.
Koniecznie spróbujcie Doi Chaang parzonej tu tradycyjnie i serwowanej z ubitym mleczkiem. Kawa jest wyrazista, bardzo aromatyczna i naprawdę wyśmienita. Ja baristką nie jestem, ale kawoszką owszem i tak na codzień poranka bez kawy z ekspresu sobie nie wyobrażam :).
W końcu na noc docieramy do Chiang Rai. W hotelu wita nas hotelowy komitet powitalny :); a sam hotel okazał się być prawdziwą bajką (Golden Pine Resort&Spa); to najlepszy hotel na całym objeździe; (oczywiście wg mojej skali, ponieważ takie hotele jak ten lubię najbardziej); - niskie, kameralne domki zatopione w rajskim ogrodzie na sporym terenie, w środku wszystko wyposażone na bogato :), takie super domki typu bungalow; wokół cisza i spokój, ptaszki ćwierkają, owady cykają, pachnie młody ryż na polach i żaden animacyjny hurgot czy głośne bary pełne miłośników drinów nie zakłócają cudownej atmosfery błogiej sielanki; jak dobrze, że zostajemy tu na 2 noce :).
Ale o tym co widzieliśmy na Północy Tajlandii opiszę Wam w III części tajskich opowieści...
kawusia6 | Również czekam z niecierpliwością na dalszą część i zdjęcia. Namawiam siostrę na Baśniową, ale jakoś ciągnie ją do Indii. Zobaczymy... :) |
piea | Agata, muszę to przemyśleć....., może złożę do Rainbow CV :)) |
texarkana | Ala, powinni Cię zatrudnić w Rainbow jako kronikarza! |
piea | Katerina, zadajesz strasznie trudne pytania (jak kiedyś z Kanarami:)); trudno to porównać; Kenia była dzika, przyrodnicza i z zupełnie innego rodzaju emocjami; Tajlandia jest bardziej kolorowa, również bardzo egzotyczna; oba te kraje są bliskie memu sercu:)) to tak jakby zapytać matki dwójki dzieciaków: które z nich bardziej kocha? :)) no nijak nie da się odpowiedzieć na to pytanie... trzeba jechać i tu i tu i samemu spróbować znaleźć odpowiedź. (no to Ci teraz namieszałam:)) |
katerina | Alicja piekna podroz,tez czekam na ciag dalszy... Jestem ciekawa jak wypadla u Ciebie Tajlandia w stosunku do Kenii?!Wiem,ze to BARDZO rozne kraje,ale na pewno jeden z nich pozostal blizszy Twojemu sercu...? |
Antenka | Wrażeń moc,super zdjęcia,świetnie napisane i z niecierpliwością czekam na część 3 :) |