O ile z wyborem programu wycieczki do Tajlandii nie mieliśmy jakiegoś specjalnego problemu, o tyle największy dylemat pojawił się z zagospodarowaniem dni wolnych po wycieczce. Rainbow Tours, bowiem po objazdówce oferuje swoim klientom do wyboru niestety tylko dwie i to moim zdaniem niezbyt udane opcje pobytu: albo w hotelach w Pattai albo na wysepce Koh Samet.
Wiadomo powszechnie, że Pattaya to miejsce osławione złą opinią, uchodzące za miasto brudne, brzydkie, głośne , zepsute i z brzydkimi plażami, a istna „miejska orgia” która ma tu miejsce nocami cieszy zapewne tylko „dziwaków-zboków” spragnionych wszelkich form sex turystyki; natomiast Koh Samet to maleńka wysepka, na której poza plażami i hotelami nie ma zupełnie nic, (wcześniej obejrzałam dokładnie tę wysepkę na mapach i setkach zdjęć na forach podróżniczych i mi wyszło, że ta wysepka wcale nie jest taka rajska jak te z południa Tajlandii, więc nazywanie jej bajecznie rajską jest chyba nieco na wyrost, a przynajmniej mocno przesadzone); jeśli ktoś więc lubi takie zupełnie odludne, ciche miejsca pozbawione czegokolwiek - to będzie to dobry wybór; ale jeśli ktoś się nudzi w takich miejscach, to należy to jednak mocno przemyśleć...
Dla mnie obie proponowane wersje pobytu mają i plusy i minusy; o ile Koh Samet byłaby idealna na 1-2 dni, o tyle już spędzić tam całe 5 dni, jak nie przepada się zbytnio za plażami , a ostre słońce należy do wrogów- to wybór takiej wyspy nie uśmiechał się w perspektywie braku jakiejkolwiek innej alternatywy spędzania tam czasu, (bo ileż można leżeć, pić, jeść i się opalać?:), dla mnie te czynności więcej niż 2 godziny dziennie - to kara :)).
Natomiast okropna w opiniach Pattaya, poza oczywistymi wadami ma ten jedyny plus, że jej lokalizacyjne położenie sprawia, że nie jest się przynajmniej skazanym na bezsilne siedzenie te 5 dni, tylko można sobie coś samemu zorganizować i dotrzeć do ciekawych miejsc bez większego problemu. Kolejnym ważnym argumentem za - na korzyść Pattai jest jej odległość od Bangkoku, co w dniach transferów jest dość istotne, ponieważ do Bangkoku można dostać się stąd w niecałe 2 godziny, a transfer na/z Koh Samet to jakaś porażka - 5 godzin !( bo biuro najpierw odwozi do hoteli gości z Pattai).
Przewertowałam więc bardzo dokładnie wszystkie Relacje naszego Kangura z jego pobytu w Pattai i doszłam do wniosku, że tam, przy odpowiedniej organizacji czasu będziemy znacznie mniej się nudzić niż na tej „rajskiej” wyspie :)), wprawdzie zapewne cichej i spokojnej, jednakże dość nudnej; a my znowu nie jesteśmy aż tak bardzo spragnieni leżaków, bo na tych poleżymy sobie we własnym ogrodzie w lato:).
W tym miejscu chciałabym napisać to samo, co napisałam w końcowej ankiecie rozdawanej nam przez przewodnika ostatniego dnia w pociągu, że biuro Rainbow Tours, powinno jednak naprawdę mocno zastanowić się nad małym „przeorganizowaniem” trasy tej objazdówki jeśli chodzi o te ostatnie dni wypoczynku. Już po tylu latach popularności tej flagowej wycieczki, cieszącej się wciąż niesłabnącym zainteresowaniem klientów, warto byłoby trochę odświeżyć jej trasę, a „Baśniowa Tajlandia” stałaby się naprawdę jeszcze bardziej baśniowa, gdyby końcowy wypoczynek zorganizowany był gdzieś na rajskim południu (Phuket, Krabi)- przynajmniej w opcji do wyboru.
Wiadomo, że dolot tam lokalnym samolotem z Bangkoku podniósłby nieco koszt tej wycieczki , ale te kilka stówek, w skali całego wydatku raczej z nikogo nie zrobiłoby bankruta, a wrażenia byłyby z pewnością dużo lepsze; no przynajmniej powinna być taka możliwość jako trzeciej opcji, poza Pattają i Koh Samet; wierzę, że chętnych znalazło by się sporo (To taka moja cicha aluzja i pobożne życzenie, że może ktoś z biura Rainbow Tours natknie się kiedyś na ten opis i wyciągnie przynajmniej jakieś wnioski z myślą o polepszeniu wrażeń, wszystkim tym, którzy wybiorą się na tę imprezę w przyszłości ;).
Więc z „braku laku” :)) nasz wybór padł na pattajską ”sodomię i gomorę” :).
A idąc za radą naszego tajskiego, Travelmaniakowego guru - Kangura, zrobiłam za jego tropem wstępny plan co można tu zobaczyć ciekawego i gdzie spędzić czas z dala od pattayskiego gwaru i brzydoty. Pattaya bowiem tak naprawdę miała nam tylko posłużyć za bazę wypadową. Miała...., ale w końcu nie wybraliśmy się do wszystkich miejsc które zaplanowaliśmy z jednego, prozaicznego powodu: w ten skwar nikomu nie chciało się nigdzie ruszać!!! po prostu..., było za gorąco!
Przyzwyczajeni przez kilka ostatnich dni do przyjemnych temperatur Północnej części Tajlandii, tutaj znów zderzyliśmy się z męczącą spiekotą; czuliśmy się jakby nas ktoś wrzucił do pieca :), a z zasady jesteśmy „chłodnolubni” czyli tak do 28C:), co tutaj niestety jest marzeniem ściętej głowy :).
Poniżej zamieszczę troszkę informacji logistycznych związanych z organizacją, więc Ci co mają w planach wybrać się w przyszłości na tę wycieczkę pewnie to przeczytają, pozostałym proponuję opuścić kilka poniższych akapitów, bo to ”organizacyjne nudy”...:).
Pierwszy dzień po przyjeździe, w naszym hotelu byliśmy już ok 11 przed południem:)); ( na Koh Samet dotarlibyśmy dopiero ok 17,00 i tu byłby zonk:); mamy więc pół dnia do przodu na korzyść Pattai nad wyspą:) ( nie wspomnę już o godzinie pobudki w dniu powrotu, gdzie na lotnisku w Bangkoku trzeba być o 7 rano! :)); , (sorki za tyle opisów tej logistyki, ale może kiedyś też ktoś zechce skorzystać z tej wycieczki i stanie przed podobnym dylematem, a te argumenty przynajmniej pomogą nieco w wyborze).
Wybór hotelu... to był kolejny, ale już mały dylemat: a mały, bo obstawiliśmy tylko dwa hotele do wyboru z oferty Rainbow: albo „Siam Bayshore” , albo „Dusit Thani” - oba w podobnej cenie - różnica niewielka, chyba 300 zł więcej za Dusit.
Ja obstawiałam Dusit; nasi przyjaciele i mój mąż - zdecydowanie Siam:), zostałam więc przegłosowana bez możliwości negocjacji:), ale zanim znów się zapędzę, to może od razu zacznę od samego opisu wrażeń hotelowych i tych wszystkich obaw. Po raz kolejny potwierdza się, że nie należy zbytnio brać sobie do serca opinii innych ludzi, bo każdy kieruje się zupełnie czymś innym w opisywaniu tego samego obiektu: jeden będzie piał z zachwytu, a drugi napisze, że to jakiś skandal i nora!
Po pierwsze moje dementi: otóż rzeczka smrodliwka - to nie żadna rzeczka, tylko miejski kanał; a po drugie: płynie nie przez środek ogrodu, tylko przez środek hotelowej działki (ogromnej zresztą) ; a to różnica: bo z tego właśnie powodu właściciel budując hotel rozdzielił go na dwie oddalone od siebie części połączone długim , zakrzywionym drewnianym mostkiem, po którym się przechodzi z części A (recepcja, restauracje, strefa SPA, bary, basen, starsza część pokoi) do części B (dalsza część ogrodów, fontanny, nowsze pokoje); przy czym dzięki oddaleniu od „rzeczki” przebywając w części A lub B nie czuć najmniejszego smrodku, bo ten odczuwa się tylko przechodząc owym mostkiem (po tym mostku najlepiej po prostu przechodzić szybko na wdechu:) i będzie po problemie:); za to cała reszta hotelowych atrakcji i aranżacji była po prostu super; lubię jak ładne miejsca cieszą oczy....
Wokół naprawdę bardzo ładnie, mnóstwo luzu, olbrzymie wspaniałe drzewo, będące wizytówką hotelu w samym centrum ogrodu; duże ładne i wygodne pokoje, gdzie klima hulała jak trzeba. Dwa baseny- ten ogrodowy przepiękny, duży, z wydzielonym jaccuzi, wszystko zatopione w cudnej roślinności i przede wszystkim ciiiiiszaaaa! Żadnego hurgotu animacyjnego, żadnych walących po uszach głośników, żadnej dzieciarni biegającej z krzykiem od świtu do nocy; Boże, ... jak cudownie cicho.... tylko ćwierki ptaszków i dyskretnie sącząca się muzyka relaksacyjna. Nie wiem jak to jest pomyślane, ale nie było też słychać żadnych hałasów z ulicy; ten drugi basen był vis a vis recepcji głównej po drugiej stronie ulicy: duży, głęboki, ale już nie tak kameralny; za to tam jest bardzo przyjemna restauracja.
Do naszego hotelu, jak się okazało trafiły również trzy fajne małżeństwa z naszej wycieczki i nasz przewodnik Dawid również; więc jeszcze bardziej się zaprzyjaźniliśmy i trzymaliśmy razem; w takiej kupie było znacznie weselej:).
W sumie to nie bardzo wiadomo, jak zorganizować raptem te 4,5 dnia pobytu żeby i odpocząć i coś zobaczyć. Dla mnie najgorsze jest to, że leżenie plackiem i nic nie robienie mnie męczy, ale zwiedzanie w takim potwornym upale też męczy i to jeszcze bardziej :).
W pierwotnym planie chciałam jeden dzień pojeździć po pattajskich świątyniach i świątynkach, zgodnie z Kangurowym planem, których jest tu całkiem sporo, a niektóre są bardzo ciekawe; ale nikt oprócz mnie nie miał za bardzo na to ochoty; o, nieeeeeeeee....!!!! grupa mnie prawie zlinczowała:), argumentując, że jak ktoś przyjeżdża tu docelowo na wypoczynek na tydzień lub dwa, i niczego innego nie widział, no to jest zrozumiałe, że aż pragnie coś zobaczyć, ale my widzieliśmy przez ostatnie 10 dni już tyle świątyń i to zabytkowych, że na te trzy czy cztery więcej wszyscy się po prostu „odkręcili” i tyle; no dobra, jak nie to nie; odpuściłam im, co oznaczało, że i ja nie będę przecież sama jeździła po tych świątyniach :).
Zrobiliśmy więc sobie dzień basenowo-leżakowy; ja albo w wodzie albo w cieniu:), reszta różnie...ale takie leniuchowanie też jest męczące.... basen...leżak...drink... drzemka...i znowu to samo, ileż tak można? A no można....:), patrząc na naszą paczkę, większość była wniebowzięta:), czyli większość tak lubi i już :).
Wieczór, a raczej noc w Pattai - to zawsze będzie osławiona Walking Street, która jest przedłużeniem głównego nadmorskiego bulwaru miasta -Beach Road z mnóstwem galerii handlowych, restauracji, sklepów, marketów, garkuchni, itd....; Nasz hotel znajdował się na samym początku Walking Street , tuż przy molo; w tym miejscu na szczęście dopiero „wszystko się zaczyna” ale nie ma tu przez najbliższe 100 metrów aż tak dużo tych wszystkich głośnych klubów raczej same sklepy, salony masażu, restauracje, garkuchnie, salony Dr. Fish (tzw, Fish Spa) itd... kluby zaczynają się dopiero za tym wszystkim a im dalej- tym gęściej i coraz głośniej a morze tysięcy ludzkich ciał na ulicy pcha człowieka jak fale (zastanawiałam się , skąd tu tyle tych ludzi? skoro ta Pattaya ma taką strasznie złą opinię i nikt tu już podobno nie przyjeżdża?, a jednak... A poza oczywistymi dziwadłami, na ulicach mija się naprawdę tysiące normalnie wyglądających ludzi, rodziny z dziećmi, młodzież i starszych ludzi...).
Walking Street nocą jest strasznie głośna, barwna i tłumna; jest z pewnością częścią tajskiego, a raczej pattajskiego folkloru i uważam, że chociaż raz warto to wszystko zobaczyć, bo jakby niebyło, mimo, że to samo gniazdo zła i zepsucia, to jednak jest to też częścią Tajlandii. Poza samym tłumem, męczą tu na pewno decybele z setek klubów, które mieszają się ze sobą na ulicy potężnymi basami, rozsadzającymi uszy:); ilość prostytutek, naganiaczy i tych wszystkich klubów go-go, pip-show, ping-pong show i innych show mierzy się tu w tysiącach! A pomiędzy tym wszystkim stoją kramy i kramiki, setki wózków ze skwierczącym żarciem, dymiące grille, robaczki, owoce morza, soki, shake’i i kokosy; prostytutki, transwestyci, homoseksualiści, lesbijki, babinki z kwiatami i artyści malujący obrazki i karykatury, dzieci trzymające małpki, z którymi turyści cykają sobie pamiątkowe fotki, jacyś magicy, czarodzieje i inne dziwolągi; istna rozpusta i sodoma i gomora tego świata :).
Zaczyna się kolejny gorący dzień....: po śniadaniu zaproponowałam pattajski Floating Market, ale pech chciał, że spotkaliśmy naszego przewodnika Dawida i zapytaliśmy co o tym sądzi, niestety mój pomysł został przez niego mocno skrytykowany - a po co Wam ten targ? - zapytał, - Przecież widzieliście już fantastyczny, prawdziwy, autentyczny Targ Wodny w Damnoen Saduak, a ten tutaj to sztuczna pokazowa wodna wioska, gdzie żaden taj nie robi zakupów, bo to jest wyłącznie atrakcja pod turystów i to głównie Rosjan!; byłam zdruzgotana..... , bo bardzo mi się podobało to miejsce na fotkach Kangurka; w efekcie i tam nikt nie chciał jechać i nawet mój małżowinek podzielił zdanie Dawida:). Wrrr..... :) - uzasadniając mi: „że nie będzie jechał do zoo, jak dopiero wrócił z safari” :):):) ot, czort! :)).
Ten dzień był więc znów w perspektywie leniuchowo - leżakowej :), tyle, że towarzystwo postanowiło ruszyć z basenu na plażę; ale plaże w Pattai są strasznie brzydkie, wąskie, bure, brudne, a wieczorami biegają po nich szczury, brr... okropność!!! , sama widziałam, fuj! ; nie rozumiem tych tłumów ludzi wylegujących się w tym miejscu.
Złapaliśmy więc dużego songthaew’a (takie duże taxi typu pick-up, gdzie na ławkach z tyłu siada spokojnie 10 osób) i pojechaliśmy do pobliskiego Jomtien, jakieś 8-10 km za Pattayę, gdzie plaże są już ładniejsze; też urodą tyłka nie urywają, ale przynajmniej są szerokie, z czystym, jasnym piaskiem a leżaki stoją pod gęstymi palmami.
Zakotwiczyliśmy się tam w głębokim cieniu na leżakach, a tam..... wszystko do człowieka przyjdzie samo:):):) nie trzeba się dosłownie nigdzie ruszać: przyjdzie sklep, jeden..., drugi..., dziesiąty...., przyjdą kokosy.., owocowe shake’i..., przyjdzie gorący obiad.., przyjdzie zimny chang.., przyjdzie też masaż stóp, karku, ramion, głowy ..., przyjdą ciuchy..., pamiątki,....... i można tak cały dzień leżeć i się nie ruszać, a wszystko samo człowieka znajdzie:)), dobrze, że do morza trzeba było się ruszyć samemu:), a woda była bajecznie ciepła i można było się przyjemnie kąpać do woli :).
Następnego dnia już nie odpuściłam!!! -dosyć tego słońca! Z samego rana, po śniadaniu pojechaliśmy do Ogrodów Nong Nooch, oddalonych od Pattai 25 km, ale pojechaliśmy tam naszą czwórką, bo reszta wybrała .... plażowanie :). Nie wiem jak można się dostać do Ogrodów komunikacją publiczną, bo wzięliśmy po prostu taksówkę z pod hotelu, która czekała na nas w Nong-Nooch prawie cały dzień.
Ogrody Nong-Nooch (należy to czytać : Non nucz) to olbrzymi teren przeróżnych założeń ogrodowych, zaaranżowany tematycznie; Olbrzymi 400-hektarowy ogród wykonany z rozmachem momentami imponuje pomysłowością i różnorodnością flory regionu . To miejsce jest też jednocześnie ogrodem rekreacyjnym i parkiem rozrywki z mnóstwem atrakcji dla dzieci; są tu pokazy słoni, tygrysów, papug, itd....., ale mnie najbardziej kusiła sama flora; bo te wszystkie zwierzaki tutaj już nie robiły takiego wrażenia, jak w północnej dżungli.
Całość zaaranżowana jest tematycznie; są tu sektory z drzewkami bonsai, ogród kaktusów, storczyków, ogrody francuskie, wzgórza Motyli, stawy, itd...., część tych miejsc jest naprawdę piękna, ale większość niestety poza uroczą roślinnością „popsuta” jest kiczowatymi figurkami zwierzaków: w różnych miejscach mamy więc dziesiątki paradnych figurek zebr, żyraf, misiów koala, jak również przesadnie gigantyczne mrówki, żaby, itd...itd... .
Ciekawym pomysłem jest sky-walk, po którym można spacerować kilka metrów ponad ziemią nad większą częścią ogrodów, co z tej perspektywy zawsze bardziej cieszy oko. Na terenie parku znajduje się również mini-zoo, a jego największą atrakcją, szczególnie dla dzieci są oczywiście słonie, których występy można podziwiać w ogrodowym amfiteatrze; odbywają się tu także pokazy tradycyjnych tańców i sztuki tajskiego boksu Muay Thai.
W ogrodzie znajdziemy mnóstwo malowniczych alejek spacerowych, ciekawie zaaranżowanych zbiorników wodnych, zadaszonych altan czy fontann, a wszędzie cieszą oczy pięknie dobrane gatunki kwiatów tworzące imponujące kompozycje i kolorowe roślinne mozaiki. Ciekawostką jest tu ogród doniczkowy, gdzie z tysięcy małych glinianych doniczek zrobione są łuki, filary i mnóstwo ozdób zatopionych w zieleni. Znaleźliśmy tu też wystawę samochodów, głównie wyścigowych: współczesnych i historycznych, ku uciesze naszych brzydszych połówek :).
Czas jaki należy przeznaczyć na Ogrody Nong-Nooch, to w zasadzie cały dzień i nie ma się co martwić o takie rzeczy jak obiad, bo punktów gastronomicznych jest tu naprawdę sporo. My wróciliśmy stamtąd ok 16.00, aby zdążyć się jeszcze na spokojnie ochłodzić w basenie i przygotować na wieczorne wyjście, bowiem na ten wieczór zaplanowaliśmy sobie Rewię Transwestytów.
Wieczorem jedziemy do „Alcazar”, na słynną Rewię Transwestytów. Nie jest to oczywiście widowisko z rozmachem na taką skalę jak „Siam Niramit” które mogliśmy podziwiać w Bangkoku, ale jako sama rewia pod kątem muzycznym i choreograficznym warta jest zobaczenia. Scenografia i stroje lady-boyów robią wrażenie, a co najważniejsze sama rewia nie ma podtekstu seksualnego, więc przyjemnie się to ogląda.
Podobno być w Pattai i nie zobaczyć Alcazar to grzech:), ale ja tego wcale aż tak nie odbieram; potraktowaliśmy to jako atrakcję wieczoru i coś innego niż tłumy na Walking Street, jednakże szczerze mówiąc po widowisku „Siam Niramit” takie show jak „Alcazar” nie przebiło już tamtych mega- wrażeń.
Niedziela to już ostatni dzień naszego pobytu w Pattai. Gorąc tych dni skutecznie odbierał nam tu ochotę na cokolwiek...; sama już nie bardzo wiedziałam co z tym dniem począć; w końcu zdecydowaliśmy na śniadanku, że całą naszą bandą popłyniemy na jakieś 5-6 godzin na pobliską wysepkę koralową Koh Larn. Zaopatrzyłam się więc w książki, krzyżówki i ruszyliśmy na pobliskie molo, z którego odpływają przeróżne łodzie, promy i motorówki; a z naszego hotelu na molo szło się jakieś 4 minuty :).
Na Koh Larn można się dostać albo promem (najtaniej- koszt 3 złote w jedna stronę), ale prom płynie tam 45 minut ; mieliśmy spore obawy; bo dokładnie tutaj taki sam prom zatonął 2 lata temu; utopiło się wtedy kilka osób, w tym dwoje turystów z Polski. Zobaczyliśmy tłum ludzi oczekujących w kolejce na ten prom ..., nie wróżyło to dobrze.
Na wysepkę można tez popłynąć motorówką, których stoi tu przy molo mnóstwo, ale to juz trochę droższa impreza:) Znaleźliśmy taką 10 osobową, ugadaliśmy cenę (2700 bht w obie strony za wszystkich) i za 15 minut wysiedliśmy na prawie pustej, malutkiej plaży:). Tego dnia na morzu była spora fala, więc prując chyba 100/h motorówka podskakiwała i waliła o wodę jak o beton; słona woda chlapała na nas niemiłosiernie, na szczęście cała ta jazda trwała krótko.
Właściciel motorówki podpływał w różne miejsca wyspy pokazując nam do wyboru kilka różnych plaż, którą możemy sobie wybrać; tu nie... za dużo ludzi; tam nie... bo za dziko i bez leżaków; w końcu wysiedliśmy w małej fajnej zatoczce po wschodnio-północnej stronie gdzie były zacienione leżaki; jakaś knajpka i co najważniejsze - mało ludzi.
Piasek tu jest jaśniutki i miałki jak puder, a woda lazurowa i cieplutka. Umówiliśmy się z naszym „motorniczym”, że wróci po nas o 14,30 i oddaliśmy się na kilka godzin kąpielom i leżeniu:) , połaziliśmy trochę po skałkach, poczytaliśmy, podrzemaliśmy na leżakach i czas zleciał nie wiadomo kiedy. Nasza motorówka wróciła po nas punktualnie i pognaliśmy z powrotem do Pattai znów waląc o wodę jak o beton :).
Wieczorem wybraliśmy się jeszcze na skubanie stopek, czyli Doctor Fish, gdzie maleńkie rybki garra rufa oczyszczają stopy ze zbędnego naskórka; różne słyszy się opinie na temat higieny tego zabiegu, że to niby niebezpieczne... że można się czymś zarazić..., itd.... nie zagłębiałam się w te rozważania; wystarczy mi wiedza, że w naszych czystych, cywilizowanych, zachodnich szpitalach można złapać sepsę i zupełnie nieoczekiwanie zejść z tego świata, więc cóż to tam takie rybki...!
Po rybkach fundnęliśmy sobie jeszcze ostatni masaż i poszliśmy na kolację na grillowanego okonia oceanicznego na Walking Street.
Nasi panowie wahali się i rozważali, czy wybrać się na koniec na jakiś taki hard-core’owy ping-pong show:)) ...dumali i rozmyślali???, w końcu wyraziłyśmy jasno swoją niechęć ku tej watpliwej rozrywce, a ja wyraziłam swoją opinię na ten temat, że nie kręcą mnie takie ordynarne show, gdzie panie z intymnych części ciała strzelają piłeczkami; rybkami, wyciągają sobie sznurki z żyletkami i inne takie obrzydlistwa!...., ale dałyśmy naszym mężom wolną rękę! :)), a co tam... po tylu latach małżeństwa niech sobie chłopaki popatrzą jak chcą:):):), a my sobie pójdziemy znów na masaż :).
Tak się tam niby rwali...., że w końcu bez nas nie poszli :); ale żeby nie było, że być w Pattai i zobaczyć choc troszkę wylądowaliśmy wszyscy w klubie go-go ”Anielskie Wiedźmy”(Angel Witches)- szczerze mówiąc bardzo przyjemne show; śliczne, wygimnastykowane jak z gumy- dziewczyny robią tam różne fajne rzeczy od których nikt nie dostaje odruchów wymiotnych; można tam śmiało spędzić wieczór nawet z dziadkiem i babcią:)), należy tylko pamiętać że koszt drinka, czy czegokolwiek jest tam 4-krotnie wyższy.
(Jedna para z naszej paczki się jednak wyłamała i poszła na taki ping-pong:)), po powrocie Pani Żona stwierdziła, że po 15 minutach miała mdłości:) i najchętniej by stamtąd uciekła (co też uczynili po pół godzinie), natomiast Pan mąż stwierdził, że stracił na jakiś czas ogólny szacunek do Kobiet :))
Późną nocą wróciliśmy w końcu do hotelu, bo juz jutro z samego rana trzeba jechać niestety na lotnisko, aby zakończyć naszą cuuuudowną, tajską bajkę i udać się w dłuuuuuugą drogę powrotną do domu.
Dziękuję za uwagę wszystkim wytrwałym, którzy przebrnęli przez moje tajskie Relacje do końca, bo części V już na szczęście nie będzie :).
piea | Kimiko, wiem że było więcej hoteli, ale my ograniczylismy nasz wybór tylko do dwóch; nie żałujemy, bo w sumie było bosko, )na Koh sament w zasadzie tylko Ao Praya był sporo drozszy, reszta hoteli była w tej samej cenie, lub niektóre nawet taniej...ale my nie plażowicze, więc nie chcieliśmy wyspy.... dla nas wyszło w końcu super. Co do dnia "pociągowego"- to aż tak źle tego nie odebraliśmy; pociąg był dopiero o 17.00, więc cały dzień był czas (dzięki temu odwiedziłam Tiger Kingdom) i zaliczyłam jeszcze masaż po powrocie:); jeśli czytałaś tę Relację, to wiesz, że tez jestem za opcją samolotową z Ch.Mai, ale z innego powodu: nie do Bangkoku; tylko jeśli już lecieć to gdzieś na samo południe -Krabi, Pukket! jak już ma być Raj- to prawdziwy!; dla mnie cała zatoka Tajlandzka to żaden Raj, ani Rayong, ani Koh Samet nie spełnia moich definicji Raju, ale może zbyt wybredna się zrobiłam :)); tak czy siak my wróciliśmy mega zadowoleni i zauroczeni Tajlandią i tym wszystkim co tam zobaczyliśmy i przezylismy, o czym dość obszernie napisałam w moich czterech tajskich Relacjach. Pozdrawiam, |
kimiko | Ciekawa recenzja , ja byłam z tego biura w grudniu 2014/15 . I jest więcej hoteli do wyboru nie tylko dwa . I w 100% polecam Hotel Novotel Rayong . Początkowo zajawiliśmy się na Pattaya bo wkońcu mieliśmy spędzić sylwestra :) ale ze względu na bardzo intensywny program i mase negatywnych opini o plażach i turystach zostały nam 2 hotele na wyspie koh samet oraz Novotel Rayong ale wyspa wychodziła 2 tyś więcej a i tak nie chcieliśmy się ograniczać do wyspy.Po wycieczce zebraliśmy opinie od znajomych i wiem że podjeliśmy najlepszą decyzję . Hotel 4 * 2 baseny tuż przy samej plaży leżaki ręczniki w cenie :) plaża bajka długa szeroka piaszczysta spokojna kameralnie ! na terenie hotelu 2 restauracje muza na żywo ,spa . A na Koh Samet i tak popłyneliśmy do znajomych na 1 dzień plażowania :) przy hotelu są łódki . Mam żal do firmy Rainbow pomimo wielu opini już od dawna nie zmienili powrotu na wycieczce z Chang Mai pociągiem który do miłych nie należy a zabiera cały 1 dzień pobytu w Tajlandi ! nam wypadła ta nieszczęsna trasa w dniu Sylwestra... ale i tak pomimo zmęczenia się dobrze bawiliśmy nie zmienia to faktu że firma kompletnie nie myśli o wygodzie uczestników i mogłaby zaproponować wkońcu samolot który wyjdzie raptem 200 zl wiecej no ale po co pociąg zapcha dziurę programu a oni za 1 dzień zgarną większą kase . Po za tym jesteśmy bardzo zadowoleni z wycieczki . pozdrawiam :) |
texarkana | Ala, dorwałam się na 10 min do TM i od razu wpadłam na Twoją relację. Zaczęłam od końca, czyli tej właśnie ostatniej części. Twoje opisy są bezcenne i włącznie z logistyką mega ciekawe. W następnej wolnej chwili poczytam pozostałe części. Też myślę o tej wycieczce. |
Antenka | Doczytałam i dooglądałam :) Bardzo dziękuję za wszystkie części :) Taj w twoim wydaniu -SUPER! Na pewno, nie raz jeszcze wrócę do twojej relacji :) Pozdrawiam :) |
adaf | Wspaniały opis - czytając go miałem przed oczyma widoki, które oglądałem w tych miejscach. Wielkie dizęki. |
roman_gor | Dziękujemy za ciekawy opis pobytu w Tajlandii. Serdecznie pozdrawiamy :-) |
kawusia6 | Piea- to ja Tobie dziękuję za tak świetny i obrazowy opis pobytu :) Na pewno przyda się w przyszłości nie tylko mnie w podejmowaniu decyzji :) SUPER :) Pozdrawiam |