Po dwóch dniach spędzonych w
Hawanie, pełni wrażeń - zmieniamy zupełnie klimaty i udajemy się w interior kraju, czyli zdecydowanie w bardziej sielskie klimaty; wieś, prowincja i małe miasteczka pokażą nam zdecydowanie „prawdziwszą Kubę”, a na pewno tą biedniejszą…, - przepiękną, kolorową, bogatą w bujną przyrodę, ale jednocześnie trochę i przerażającą, przede wszystkim biedną, zacofaną, nękaną przez dziesiątki lat socjalizmem made in Castro z całymi tymi „smaczkami” komuny … bo na Kubie mimo oczywistych zmian, mimo lekkiego „popuszczenia pasa” –wciąż jeszcze reżim trzyma się całkiem mocno….… Es Cuba!
Już na samym wstępie mamy okazję przekonać się o tym w mijanej po drodze szkole podstawowej, gdzie zatrzymujemy się na niecałą godzinkę. Dzieciaki i Panie nauczycielki są zaskoczone, bo nie oczekiwano tu żadnej wizyty takich kosmitów jak my (oni tak myślą o białych turystach z dalekiego świata).
Jola celowo wybiera szkołę wiejską, taką malutką i biedną; w trasie wskazywała kierowcy różne szkoły, gdzie moglibyśmy się zatrzymać: może tu? …., a może gdzieś indziej…? potem zmieniała decyzję, że może jednak podjedziemy do jakiejś innej… biedniejszej…. ; w miastach mijaliśmy całkiem duże i jak na kubańskie warunki całkiem porządnie wyglądające szkoły, czyli nieco obdrapane, nie remontowane, lekko sypiące się, ale jednak gmachy!; ale jedźcie tylko na prowincję…. O Jezu!.... nasze definicje biedy i skromności nie mieszczą się w realiach kubańskich…. ale co tu pisać? – sami popatrzcie na zdjęcia… na ten obraz nędzy i rozpaczy…..
Padło więc na miejsce, które już na sam widok było dla nas bolesne… wprost nie do uwierzenia, że ten rozsypujący się baraczek to może być jakakolwiek szkoła! Malutka, wiejska, dwuizbowa szkółka (+ pokoik tzw. „nauczycielski”) dla okolicznych maluchów, a podwóreczko jeszcze mniejsze jak ta szkoła - „robi” tu za salę gimnastyczną… ; starsze dzieci mają lekcje w innych godzinach, bo w czymś tak małym wszystkie na raz się nie pomieszczą; strasznie to wszystko biedne i zaniedbane… bida z nędzą, że naprawdę aż boli patrzeć, no ale takie są tu realia ale dzieciaki jak to dzieciaki - są urocze; ale nie takie śmiałe i rozbrykane jak nasze – te są ciche, grzeczne, bardzo zaciekawione, nawet zaskoczone ale i uradowane tym co im wręczamy, a mamy dla nich kolorowe zeszyty, kredki, jakieś słodycze … serce cieszy jak widać taką niekłamaną radość w ich oczach; ta wizyta bardzo mocno utwierdziła nas w przekonaniu, że my naprawdę pochodzimy z innego świata… a nasze dzieci nie mają bladego pojęcia jak może wyglądać szkoła! Oj, przydałoby im się zobaczyć choć jedną taką kubańską …, może doceniliby bardziej świat w którym żyją i nie trzeba by ich było kijem gonić do nauki 😊.
Kolejną atrakcją w drodze do Doliny Vinales była krótka wizyta w ogrodzie orchidei w Soroa, pięknie położonym na zboczu góry w Rezerwacie Biosfery Sierra del Rosario otoczonym tropikalnym lasem; spodziewałam się po prostu kolejnego zadaszonego pawilonu z kolekcją storczyków, które często ogląda się podczas wycieczek „w tropikach”, a okazało się, że Soroa to przepiękny, pokaźnych rozmiarów Ogród Botaniczny, z tak niezliczoną ilością kwiecia wszelakiego-egzotycznego, tudzież wcale nie tylko storczykowatego, za to bujnie rozkwitającego o tej porze roku ferią kształtów i kolorów kwiatów, że popadłam tu prawie w ogrodowy obłęd 😊; biegałam z aparatem jak szalona chcąc uwiecznić wszystkie te cuda nieomalże w euforii; Ci co mnie znają, wiedzą że mam totalnego bzika w takich miejscach 😊, więc oddałam się przyjemności przebywania i podziwiania świata flory w tej zaczarowanej, kwitnącej krainie. No i to jest Ogród, Proszę Państwa!!! Cudo! A nie jakieś tam kwiatki doniczkowe (jak w Dubai Miracle Gardens 😊)
W końcu dotarliśmy do
Pinar del Rio i Doliny Viñales – do miejsca wysuniętego daleko na zachód wyspy; kolejna, piękna ciekawostka na mapie naszej wyprawy: region, który od wieków jest tytoniowym zagłębiem
Kuby! – bowiem tą część Kuby pokrywają najlepsze plantacje tytoniu na świecie.
Mawia się tutaj, żeby dojechać do Doliny Tytoniowej wystarczy kierować się po prostu na zachód i …. podążać za unoszącym się w powietrzu zapachem cygar… 😊.
Ten region wyróżnia się od pozostałej części wyspy: dominują tu malownicze, pofałdowane, zielone góry – słynne Mogoty o lekko spłaszczonych wierzchołkach, które nadają okolicy piękną, magiczną oprawę ; u ich stóp uprawia się od tysięcy lat tytoń – a tu, wokół tej niewielkiej roślinki skupia się całe życie mieszkańców tego regionu. Tak..tak… już Indianie uprawiali i palili tytoń, (choć pierwsze indiańskie cygara to były liście tytoniu zawijane w liście kukurydzy) jeszcze zanim na wyspę dotarli Hiszpanie, a pierwsze cygara do Europy przywiózł stąd Kolumb.
W oczy rzucają się tu przede wszystkim malownicze krajobrazy; wspaniałe zielone pola tytoniowe (tzw. vegas) i charakterystyczne tytoniowe roślinki wyrastające z żyznej, czerwonej ziemi na tle zielonych gór; mijamy wszędzie wielkie jak stodoły suszarnie liści tytoniu, które dominują w krajobrazie i charakterystyczne parterowe domy plantatorów z obowiązkowo wystawionymi na tarasy we frontowej części domów - bujanymi fotelami a nad głowami - tysiące wszędzie krążących na niebie sępników kubańskich - to wszystko razem daje niezwykle sielski widoczek tego rolniczego regionu Kuby... piękne krajobrazy po horyzont w cudnych okolicznościach przyrody: vegasy (obszary uprawne) i te wielkie suszarnie – to miejsce - idąc za etymologią - powinno się nazywać Las Vegas 😊
Co ciekawe i zaskakujące, w dolinie Viñales tytoń wciąż uprawia się ręcznie bez użycia żadnej chemii, żadnych nawozów ani oprysków, wszystko jest eko, a na polach nie zobaczycie żadnych maszyn; tutaj pracują tylko ludzie i bawoły; a praca jest ciężka i żmudna; byłam zaskoczona jak zobaczyłam nasiona tytoniu: toż to maleństwa jak ziarnka piasku, jak to siać, żeby nie wyrosła nam z tego dżunglowata plątanina? !
Pewnie z tych wszystkich powodów właśnie Valle de Viñales została wpisana na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO ; żal tylko, że w obecnym systemie na Kubie (teraz można już posiadać tzw. własność, co było niedopuszczalne w czasach Fidela) taki tytoniowy plantator 90% swoich upraw musi oddawać do Państwa! ; sobie do własnego użytku może zostawić tylko te nędzne 10%. Es Cuba …..
Mimo to, sporych fabryk i małych rodzinnych faktorii tytoniu są tu jednak setki….bo tutaj wszyscy zajmują się tytoniowym biznesem. Odwiedzamy tu jedną z takich prywatnych, niewielkich faktorii, gdzie tytoniowy interes jest w rękach jednej rodziny od trzech pokoleń (a czwarte właśnie rośnie… 😊);
Wchodzimy do wielkiej suszarni, panuje tu bardzo przyjemny półmrok, wszędzie wokół na drewnianych konstrukcjach po sam dach zwisają liście… jak tu ciekawie pachnie… przyjemny zapach suszącego się tytoniu; młody, przystojny syn właściciela plantacji tzw. granjero w kowbojskim kapeluszu prezentuje nam poszczególne etapy zwijania cygara, oczywiście wszystko jest tu hecho a mano (robione ręcznie) a Jola w tym czasie opowiada nam przeróżne cygarowe ciekawostki; częstują nas tu oczywiście cygarami, rumem (no a jakże! 😊) i pyszną białą kawą (oczywiście z dolewką rumu 😊). Można tu sobie zapalić cygarko w bujanym fotelu przed domem ze szklaneczką rumu w drugiej ręce i patrzeć na rosnący wokół tytoń i przejeżdżające w tle co i raz konne furmanki z woźnicami w kowbojskich kapeluszach…; ; hmm… to który my teraz mamy rok? czy aby na pewno jest 2019? 😊
Napojeni rumem, białą kawą i najarani cygarami 😊 w iście karnawałowych nastrojach ruszamy dalej w stronę słynnych Mogotes w paśmie gór Sierra de los Organos - to stare jak świat formacje krasowe powstałe w epoce Jury, gdzie pod wpływem erozji, woda wypłukała co bardziej miękkie fragmenty tych wapiennych skał pozostawiając niezwykle malownicze, czasem nawet dość pokaźnych rozmiarów zielone pagórki, porośnięte gęsto zaroślami. Widoki wokół zachwycają, jest naprawdę pięknie, choć do pełni szczęścia zabrakło tu tak naprawdę jednego dnia, żeby móc zanurzyć się w tą mogotową krainę, móc potrekkingować wśród tych wzgórz i tropikalnych lasów po jakimś szlaku, pozaglądać do jaskiń, których ilości liczy się tu przecież w setkach…. no ale niestety - program wycieczki jest jaki jest więc oglądamy te cuda tylko podczas jeżdżenia po Dolinie Tytoniowej i z punktu widokowego Los Jasmines i to musi nam wystarczyć. Takich krasowych jaskiń w tych jurajskich wapieniach jest tu całe mnóstwo, ale my odwiedzamy tylko jedną, tę samą co wszyscy, albo większość turystów, czyli Cueva del Indio, gdzie przechodzi się tylko krótki jej fragment, a kolejne kilkaset metrów przepływa się podziemną rzeczką łódkami.
Ta jaskinia - w mojej skali jaskiniowej punktacji urody plasuje się gdzieś tak na dolnym poziomie; szczerze mówiąc doopy nie urywa 😊; widziałam już dużo ładniejsze jaskinie (choć ta moja naj..naj… czyli największe jaskiniowe marzenie życia wciąż jest jeszcze przede mną: w zasadzie to nawet nie tyle jaskinia, co podziemny kanion (no dobra…., zdradzę Wam: chodzi o Antilope Canyon w USA, która śni mi się od lat….ech… może kiedyś…. ) ; więc bez jakiegoś specjalnego szału oglądam tu szatę naciekową (banalną i powtarzalną) choć przyznaję, że sam wylot jaskini – jak się z niej wypływa na światło dzienne prezentuje się ciekawie no i ta wspaniale bezczelna, wdzierająca się wszędzie tropikalna roślinność – jakże bujna, soczysta, opadająca wszędzie splątanymi lianami – ach, coś takiego zachwyca mnie zawsze.
Dzień kończymy jeszcze przy „słynnym” naskalnym bohomazie żarzącym się z dala na jaskrawo- niebiesko, naprawdę wyjątkowo paskudnym - Muralu de la Prehistoria; nie wiem jak można chcieć stworzyć coś tak ohydnego? i jak można było popsuć tak piękną skalną ścianę? owe „cudo” stworzone zostało z 50 lat temu przez artystę z bożej łaski (no bo popatrzcie tylko na te karykaturalne obrazki? to ma być dzieło artysty? ) i to na zamówienie samego Fidela – przedstawia, a raczej w założeniu miało na celu przedstawić ewolucję - od jakiegoś amonita, ślimaka, czy czegoś w tym rodzaju, poprzez dinozaury aż do „homo socialismus” – czyli najwyższej formy człowieka – będącego ostatnim ogniwem rewolucji – człowieka-komunisty! 😊;
No cóż - nad tym kiczem nad kiczami nie będę się więcej rozpisywać, ale ta wizyta nie poszła tak zupełnie na marne; bowiem tuż u stóp tego straszącego bohomaza znajduje się pewien mały, zupełnie niepozorny bar jakich wiele w tym kraju przecież…. z braku innych - poszłyśmy tam ostudzić nadszarpane nerwy tym „naskalnym malowidłem” i zamówiłyśmy drinka, a że wszyscy pili tam mleczną pinacoladę, to zamówiłyśmy to samo i….. O Jezu!...... w tej budce na końcu świata wypiłam najlepszą w życiu Pinacoladę! O Mamo! co to była za pychota!!!; wprost mistrzostwo świata! - kokosowa, mleczna rozkosz… gęsta jak ubita kremówka z harmonijnie wymieszanym rumem i z dodatkiem soku ze świeżego ananasa….ach; wszelkich wersji pinacolady w przeróżnych miejscach na Kubie wypiłam łącznie chyba wiadro 😊, ale uwierzcie mi na słowo, czegoś tak przepysznego nie trafiłam już na Kubie ani wcześniej ani później… ( jak się potem okazało, taką samą opinię podzieliło ze mną wielu współuczestników naszej wycieczki 😊)
A więc ten niebieski kiczowaty, kubański Mural już do końca mych dni będzie mi się zawsze kojarzył z tą najpyszniejszą pinakoladą świata! 😊
Nie zasnęliście jeszcze…? Halo ? Jest tu kto…? Mam wrażenie, że piszę tą Relacje sama dla siebie (no dobra…ok, faktycznie dla siebie też ją piszę 😊)
Może postaram się skrócić nieco formę tej Relacji, bo już ktoś napisał pod poprzednią (chyba Kawusia) , że - O Mamo! Tyle czytania! 😊, no to jak za dużo, to postaram się streszczać i za długo nie przynudzać (ale znając mój rozpęd do pisania…. zobaczymy na końcu, jak mi to wyjdzie? 😊)
Przyroda na Kubie... ech...ach... jest niesłychanie bujna, wręcz bezczelna – jak to w tropikach – panoszy się wokół, rośnie jak chce i gdzie chce i czasami trudno ją okiełznać i nie inaczej jest tutaj… czyli bujnie, zielono, kwieciście i soczyście; widzieliśmy tu wiele pięknych miejsc, podziwialiśmy szybujące nad głowami sępniki, których fruwa tu wszędzie istne zatrzęsienie, zachwycałam się tu co krok barwnymi, egzotycznymi kwiatami, nieznanymi mi zupełnie krzewami, jakimiś wspaniale kwitnącymi drzewami, ech…chwilo trwaj….
Okazję do poprzebywania na łonie przyrody mieliśmy też kolejnego dnia jadąc w kierunku Półwyspu Zapata, gdzie na terenie Parku Narodowego Cienaga de Zapata ulokowały się ogromne rozlewiska i wielkie tereny bagienne; dzień rozpoczął się od przejażdżki motorówkami do pokazowej wioski Indian plemienia Taino, będącymi rdzennymi mieszkańcami wyspy przed hiszpańską konkwistą. Zanim tam dotarliśmy pruliśmy po kanałach tych rozlewisk podobno wśród bujnie porastających brzegi lasów namorzynowych, ale powiedzmy sobie szczerze, po tych które widziałam na Sri Lance, te wydały mi się kiepskim żartem… no były.. rosły, ale ta część Płw. Zapata akurat nie słynie na pewno z najpiękniejszych mangrowców świata (choć wiem, ze na Kubie są miejsca, gdzie te rośliny potrafią być naprawdę imponujące) ; za to tutejsze czarne jak sadza termitiery na drzewach to już lokalna ciekawostka; bo takiej lokalizacji termitier nie widziałam jeszcze nigdzie; może nie powalały wielkością jak te na afrykańskiej sawannie, no ale w Afryce nikt nie widział termitiery wysoko na drzewach, w dodatku w koronach których wygrzewały się wielkie pelikany brunatne, których widok na wysokich drzew jest tak samo zaskakujący jak tych termitier; wypływamy w końcu na wody największego jeziora Kuby- tzw. jeziora Skarbów (Laguna di Tesoro), które zostało tak nazwane z powodu zatapianych tu przez Tainów wszelkich dóbr jakie posiadali - na wieść o przybyciu na wyspę obcych najeźdźców; oczywiście te „skarby” to żadne skarby- zatapiali w jeziorze po prostu wszystko co posiadali cennego, a więc jakieś naczynia, prymitywne narzędzia, różnego rodzaju czczone kamienie, drewnianych bożków jako ich Bóstwa mające dla nich wartość skarbów.
Dopływamy w końcu do Guama - wioski Tainów, która jest czymś w rodzaju skansenu połączonego z hotelem (Hotel Guama), gdzie można wynająć domek-chatkę na nocleg i na małych wysepkach połączonych mosteczkami wśród rozlewisk Laguna di Tesoro, spędzić sobie czas w towarzystwie nieco paradnych i trącających kiczem poustawianych wszędzie rzeźb-figur dawnych mieszkańców; miejsce niby ładne w sensie położenia, widoków, no malowniczo tu i tak egzotycznie, ptactwo fruwa i ćwierka, pelikany siedzą na pobliskich drzewach, sępniki szybują wysoko a turyści przechadzają się po terenie Guama i oglądają skansenowe chatki albo przesiadują w barach sącząc rum, ale genaralnie to miejsce trąca nieco takim kiczowatym folklorem.
Niestety żywot Tainów i innych indiańskich grup etnicznych na Kubie zakończył się mniej więcej w 1550 roku, bo ich potomkowie nie przetrwali do naszych czasów; Hiszpanie w czasach Konkwisty zniszczyli ich istniejący system gospodarczy a przywleczone z Europy choroby zdziesiątkowały ich nieodporne na europejskie zarazy organizmy; podzielili los podobny do tego jaki podzielili ich inni zamorscy bracia- Guanczowie- pierwotny lud Wysp Kanaryjskich, których hiszpańscy najeźdźcy potraktowali w podobny sposób.
Wracamy na ląd znów płynąc przez Jezioro Skarbów, na farmę Boca de Guama gdzie mamy czas na pooglądanie zwierzyny, a ta zwierzyna to poza iguanami, żółwikami i rzadkimi hutjami- to oczywiście słynne kubańskie rombifery, czyli krokodyle z charakterystycznymi „rogami” za oczami. Hoduje się je tu na dość dużą skalę, i to nawet aż tak, że kulinarną specjalnością tej prowincji jest mięso tegoż krokodyla serwowane w przeróżnych wariantach. Skusiłam się i ja… choć po opisach Texarkany z jej kubańskiej wyprawy – było to pewnym ryzykiem 😊 bo spodziewałam się również twardych, wiórowatych włókien…. a dostałam poezję na talerzu!
Naprawdę, tutejsza knajpa spisała się na medal zaserwowała nam coś wspaniałego - mięsko krokodyla było mięciutkie, rozpływające się w ustach i dobrze przyprawione, po prostu pyszne! trudno określić smak… zdecydowanie bardziej wyraziste jak kurczak czy indyk, niezwykle delikatne i bez posmaku ryby (mnie najbardziej kojarzył się ten smak z duszoną cielęciną ostrzej przyprawioną) ; wszystkim bardzo to smakowało (powiem nawet, że było to coś najsmaczniejszego co jadłam na Kubie, (no… może na równi z inną poezją: langustą w Trynidadzie, ale o tym później… ) no i nikt po tym nie chorował ani nie miał żadnych sensacji żołądkowo-jelitowych 😊.
Cienfuegos – to kolejne urocze miasteczko o kolonialnym klimacie położone nad zatoką Jagua - które mamy w programie naszego zwiedzania, miasteczko przeurocze i słusznie wpisane na listę Unesco, zwane tu „Kubańskim Paryżem” ; założone przez Francuzów dopiero w 1819 r., więc wcale nie tak bardzo dawno…; swego czasu miasto rozrosło się do rangi sporego portu, ale słynęło głównie jako ośrodek handlu cukrem; to chyba jedyne miasto na Kubie które może poszczycić się największą ilością zabytków architektury neoklasycystycznej. Cukrowe potęgi kiedyś kwitły w siłę na Kubie a plantacji trzciny było tyle, że nie miał przy nich kto pracować, więc zaczęto zwozić niewolników z Afryki, później jednak świat, a głównie Europa nauczyła się pozyskiwać cukier z buraków cukrowych a wojny kubańskie w 2 poł XIX wieku a później kryzys ekonomiczny w latach 60 XX w; spowodowały upadek trzcinowej potęgi Kuby; dziś już nie ma tylu plantacji i nie uprawia się już trzciny na taką skalę jak kiedyś; te które jeszcze są wykorzystuje się do produkcji rumu a smutną rzeczywistością jest, że w Królestwie Cukru brakuje cukru, taki paradoks…. oczywiście turysta tego nie odczuwa, bo wszędzie w hotelach i restauracjach cukru mu nie zabraknie, ale w codziennym szarym życiu Kubańczycy kupują reglamentowany cukier na kartki.
Oczywiście wszędzie na wyspie spotkać można tzw. Guarapero – takie małe przybytki serwujące soki ze świeżo wyciskanej trzciny cukrowej (guarapo), gdzie trzcinę wkłada się do ręcznej maszynki - czegoś co w środku wygląda podobnie jak wyżymaczka w dawnej „Frani” 😊 tyle że rolki są metalowe i za pomocą ręcznej korbki – wkręca się trzcinowy patyk, a rynienką do wiaderka płynie taka słodycz, że nie idzie tego wypić 😊! Więc żeby było to przełykalne rozcieńczają to nieco z wodą, serwują z lodem i leją do guarapo oczywiście rum 😊; piłam różne wersje tego soczku, ale zdecydowanie najsmaczniejsze jest z limonką (fajnie zakwasza i równoważy tę słodycz) ; ale już wersja np.z ananasem jest fuj- za słodka; jeśli chcecie jednak spróbować czystego guarapo, to od razu wołajcie: - no ron!, no ron! bo inaczej chlusną Wam do szklanki rumu i dalej nie poznacie smaku świeżo wyciśniętej trzciny 😊. Smak takiego soku z trzciny nie był mi obcy bo piłam i próbowałam go już wcześniej w wielu miejscach podczas różnych naszych podróży głównie po Azji, ale również w Maroku czy Omanie; jednak ten kubański jest zdecydowanie najbardziej słodki! 😊.
Przechadzamy się po Cienfuegos, zaglądamy w różne zakamarki miasta; ładny główny Plac zdobią piękne gmachy, choć zupełnie nie mogłam pojąć, dlaczego elegancki, świeżo wyremontowany i odmalowany gmach Teatru Tomasa Terry’ego (zdjęcia Agaty z zeszłego 2018 roku), w tym roku 2019 znów jest w remoncie? z elewacji straszy czarna folia a całość okala paskudny, blaszany płot! Wnętrza tego Teatru to kolonialne cudo warte zobaczenia – wchodzimy więc do środka, a tam rusztowania aż do nieba, wiadra, cement, jakieś worki i masa przeróżnego rupiecia, no remont na całego! w tych warunkach nie dało się poczuć wspaniałej atmosfery wnętrz tego ciekawego teatru ani popodziwiać pięknej sceny, balkonikowych bogato zdobionych lodży, nawet słynny fresk na suficie zasłonili…. , buuu ; ale odwiedziliśmy za to niezwykły Palacio de Valle, który zaskakuje kunsztowną, mauretańską architekturą (wnętrza tego Pałacu przywodzą na myśl andaluzyjską spuściznę Maurów i marokańskie zdobnictwo); nacieszywszy oczy architekturą zupełnie nie kubańską – Jola zaprasza nas na górny taras Palazio, gdzie czekają na nas.... zgadnijcie co?😊 - ano rumowe drinki przy kubańskich dźwiękach grającego tam Zespołu, skąd roztaczają się urocze widoki na okolicę (te drinki zaczynają być już nuuuudne, no bo ile moźna? 😊)
Byliśmy jeszcze w
Santa Clara, a tam oczywiście Muzeum Che Gevary, które (na szczęście) było zamknięte i to była bardzo dobra wiadomość tego dnia😊, bo po Muzeum Rewolucji w Hawanie i wizycie na Playa Giron nad Zatoką Świń, nie miałam już zupełnie ochoty na oglądanie kolejnego przybytku pełnego nie ciekawych pamiątek po tym bandycie, z którego zrobiono bohatera!
No i w końcu przyszedł czas na przepiękny, klimatyczny Trynidad – miasteczko, które jest absolutną wisienką na kubańskim torcie; do Trynidadu wjeżdża się jak do jakiegoś Teatru z przed 200 lat gdzie mieszkańcy „grają” sztukę w klimatach „Niewolnica Isaura” 😊. Każdy, kto odwiedzi Trynidad – natychmiast zakochuje się w tym miejscu i nie dziwota…. bo to prawdziwy klejnot na kubańskiej mapie i mimo coraz liczniej odwiedzających to miasteczko turystów – zachowało swój kolonialny charakter i urok najbardziej romantycznego zakątka na Karaibach.
Mawia się, że jeżeli ktoś przyjeżdża na Kubę na bardzo krótko, to poza Hawaną powinien odwiedzić właśnie Trynidad., bo to miejsce wzbudza autentyczny zachwyt – kolorowe elewacje domów z olbrzymimi oknami ciągnącymi się od progu po sam dach – i wszystkie okratowane – te kraty są nieodłącznym elementem Trynidadu, podobnie jak brukowane kocimi łbami ulice; gdzie wokół słychać końskie kopyta, bo koń to tutaj główny środek lokomocji, słychać też odgłosy kanarków w klatkach, które mieszkańcy wywieszają przed domy, słychać nawet koguty, bo te biegają tu nawet po ulicach 😊; ludzie siedzą tu przed domami w bujanych fotelach albo na progach i paląc cygara gadają godzinami… nigdzie się nie spieszą…. Trynidad jest taki nierzeczywisty…. jakby cały utkany z tysięcy dawnych wspomnień… choć przecież jest prawdziwy, istnieje naprawdę, ale chodząc po uliczkach tego miasteczka ma się wrażenie że na chwilę oderwaliśmy się od realnego świata… i jakby fruwamy tu lekko nad ziemią niesieni wiatrem… i jeszcze ta religia… santeria yemaya – afrykańska odmiana religii katolickiej, ale trącana czarną magią z Matką wszystkich Wód jako bóstwo… czy to się dzieje naprawdę….?
Trynidad ma jednak również dość niechlubną historię, to takie trochę Państwo w Państwie – siedziba najbogatszych ludzi na wyspie, słynnych baronów cukrowych, którzy swoje cukrowe fortuny i ogromne majątki zbudowali na katorżniczej pracy 30 tysięcy afrykańskich niewolników chłostanych batem; Historia tego miejsca ( jak wielu podobnych na świecie) skłania więc do zadumy…, ale dziejów historii niestety nie zmienimy.
Miejscem, które odwiedziliśmy jeszcze w tych okolicach było malutkie Manaca Iznaga w Dolinie Cukrowej – miejsce, które dawniej było sercem tego Cukrowego Imperium, ale dziś po dawnej świetności nie ma tu już śladu; stoją jeszcze gdzie nie gdzie pozostałości bogatych willi dawnych plantatorów, spotkać można też jakieś marne resztki starych młynów i faktorii cukrowych, zachowało się nawet kilka domostw niewolników, ale obecnie tylko wiatr tu hula a cała ta cukrowa potęga dawno przeminęła z tym wiatrem ….
Nad okolicą jednak góruje wysoka wieża( która długo była najwyższym budynkiem na Kubie) , a służyła niegdyś nadzorcom do kontrolowania pracy niewolników; na samej górze tej wieży wisiał kiedyś dzwon, którego potężny dźwięk rozpoczynał i kończył pracę niewolników; dziś ten dzwon można zobaczyć na dole tuż obok całkiem nieźle jeszcze utrzymanej Hacjendy jednego z Plantatorów Cukrowych tej Doliny, która wraz z sąsiednim Trynidadem wpisane zostały na listę Unesco.
Na sam koniec naszej kubańskiej przygody, nasza Jola zafundowała nam jeszcze prawdziwą niespodziankę, coś czego się kompletnie nie spodziewaliśmy a co wcale nie jest standardem w programie tej wycieczki, szczególnie dla grup takich jak nasza, gdzie wszyscy po wycieczce wracają do Polski nie mając ani jednego dnia odpoczynku na kubańskich plażach (to opcja tylko dla tych, którzy wykupują drugi tydzień jako pobyt w hotelu) – a mianowicie wyczarowała nam jeden dzień zupełnie wolny (przy czym cały program imprezy został zrealizowany, tyle że o 1 dzień szybciej bez pomijania niczego) i zawiozła nas na wyspę Cayo Santa Maria, a tam wypoczywaliśmy dobę w hotelu o dość wysokim standardzie („Starfish Hotel”) gdzie raczyliśmy się przepięknymi widokami na bialutkich jak śnieg plażach o drobniutkim, pudrowym piaseczku i kąpaliśmy się w cieplutkich, lazurowych wodach w tej części Karaibów; do tego mieliśmy 24-godzinny all inclusive z pakietem wszelkich kubańskich drinków mocno zakrapianych rumem we wszelakich dostępnych wersjach kolorystyczno-smakowych - tak więc ten dzień był takim niespodziewanym zwieńczeniem naszej wycieczki po Kubie – a Jola jako „sprawczyni” tej niespodzianki - dostała od wszystkich gromkie owacje na stojąco!!!
Super sprawa taki dzień przeznaczony tylko na relaksowanie się, ale na szczęście tylko jeden, bo kolejne byłyby już zbyt nudne😊
Uff, no i dobrnęłam w końcu do kresu moich kubańskich opowieści…., które może komuś z Was pomogą zdecydować czy chcecie zobaczyć ten niezwykły kraj…. czy jednak nie ? - ta decyzja - zależy wyłącznie już tylko od Was samych….
Ja jestem jestem pewna, że Kuby nie da się porównać z żadnym innym miejscem na ziemi i nie ma takiego sposobu, żeby przejść sobie obok Kuby obojętnie…, bo żebyście nie wiem jak dobrze przygotowali się do podróży do tego kraju – to i tak na miejscu Was zaskoczy, zaintryguje i wręcz oszołomi, bo Kuba to prawdziwy turystyczny fenomen, mieszanina wszystkiego co możliwe po trochu… przepiękna, kolonialna architektura choć w znacznej mierze w stanie bolesnego strupienia, wszechogarniająca muzyka w karaibskich rytmach, ci wszyscy uliczni grajkowie i tancerze, którzy pląsają całe dnie niezmordowanie w rytmach salsy, rumby, habanery, którzy w tym tańcu wyrażają swoje tęsknoty, niepokoje i radości… a wśród tego zgiełku istna klaksonada kolorowych amerykańskich, starych krążowników, których widok wprowadza w niekłamany zachwyt, roznosząca się wokół woń najlepszych na świecie cygar, zapach lejącego się rumu, żar karaibskiego słońca, wręcz oślepiające białe piaski na plażach i lazur wody taki, że aż kiczowaty… jakby ktoś dolał lazurowej farbki do morza i te intensywne barwy tutejszej tropikalnej przyrody… a w tym wszystkim ludzie.. Kubańczycy, którzy zmagają się na co dzień z niedostatkiem i wręcz biedą kraju, który zniszczony latami złej polityki, niewłaściwego ustroju i latami izolacji od świata, wciąż egzystuje w tym siermiężnym obrazie trudnej codzienności…
Każdy kto wraca z Kuby – zapytany czy warto tam jechać? – najczęściej odpowiada: - O tak!!! , - tylko trzeba się spieszyć, bo Kuba się zmienia i niedługo nie zobaczycie już tej „prawdziwej” Kuby !
-powiem jednak nieco przewrotnie, że ta dla nas „prawdziwa” Kuba w oczach turysty- to jest smutna Kuba codzienna dla Kubańczyków….
Ja właśnie z całego serca, bardzo mocno życzę Kubie tych zmian, życzę im żeby w końcu dogonili Świat, żeby zaczęli żyć normalnie, żeby sklepy zapełniły im się towarami a kartki poszły w niepamięć, życzę im żeby zarabiali w końcu godziwe pieniądze za swoja pracę; - bo dla nas turystów obecny system i koloryt Kuby – to barwny folklor, ale dla nich – to smutna i szara codzienność.