Drugą część majorkańskich opowieści zacznę od stolicy wyspy.
Palma de Mallorca - bo o niej mowa - (nazywana najczęściej po prostu Palmą) to największe miasto wyspy i całych Balearów, które liczy sobie ok. 400 tys mieszkańców ; w skali tej wyspy- to dużo, ale w skali ”miastowej”, ilością mieszkańców nie poraża :)- to taka powiedzmy ”Bydgoszcz” ale klimatem, urodą.... to już kompletnie inna bajka :)
Palma de M czasem nazywana jest Małą Barceloną, i nie ma w tym zbyt wiele przesady, i choć w
Barcelonie byłam już bardzo dawno temu, ale jeszcze coś tam pamiętam :) a podobieństwo jest naprawdę spore, zwłaszcza klimatem miasta, bowiem Palma jest niezwykle urodziwym, szalenie ciekawym i wręcz intrygującym miastem zwłaszcza w staromiejskiej części, która zachwyci labiryntem wąskich uliczek, i przepięknej architektury z różnych epok, choć z pewnością nie zachwyci każdego, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto stwierdzi, że mu się nie podoba , mnie jednak zauroczyła ; i choć Palma jest stosunkowo niewielka (mimo, że to największe miasto na wyspie), to oferuje ogrom atrakcji, które trudno było nam zobaczyć w ciągu jednego dnia, ale zawsze to dobry powód by kiedyś tu jeszcze wrócić (choć lista tych moich planowanych powrotów robi mi się pomału zatrważająco długa :), i obawiam się, że wszędzie niestety wrócić nie zdążę :( bo jedno życie na to wszystko to stanowczo za mało., zwłaszcza jak się jest już sporo po 50-tce :)
Zwiedzanie tego miasta zaczynamy od wjazdu na dość wysokie wzgórze (112 m n.p.m.) ; skąd roztaczają się ponoć najładniejsze widoki na stolicę
Majorki; na wzgórzu stoi gotycki zamek zwany: Castillo de Bellver zbudowany w XIV wieku (w latach 1300-1311 z polecenia ówczesnego króla wyspy- Jaime II), początkowo pełniący rolę letniej rezydencji panującej na wyspie rodziny królewskiej ; znacznie później przekształcony na wiele lat w więzienie; a w czasach dyktatury Franco odbywały się tutaj egzekucje; dzisiaj to sielskie miejsce żyjące imprezami plenerowymi które odbywają się tutaj często; my zamku niestety nie zwiedzamy w środku (szkoda..., bo podobno bardzo ciekawy), tylko oglądamy jego mury z zewnątrz i podziwiamy widoki na Palmę w dole;
Czas na największy i najbardziej znany zabytek w Palmie (i chyba nawet na całej Majorce) - gotycką Katerę La Seu (Najświętszej MP) od której rozpoczynamy zwiedzanie Palmy; Budowę katedry rozpoczęto w 1230 roku w miejscu dawnego meczetu, by jak zawsze w tym rejonie świata - przypieczętować w ten sposób (i zamanifestować) zwycięstwo chrześcijaństwa nad islamem ! ; budowano ją przez kilka długich wieków...; doszło nawet kilkakrotnie do katastrofy budowlanej, gdyż zapadło się sklepienie świątyni, innym razem uszkodziło ją trzęsienie ziemi; przez dziesiątki lat ją ulepszano, modyfikowano, zmieniano konstrukcję, aż wreszcie po 400 latach - rok 1601 uznaje się za ostateczną datę ukończenia jej budowy, choć jeszcze w XIX wieku sporo przy tej katedrze ”grzebano?” a w pracach uczestniczył sam Antonio Gaudi. Katedra już od wejścia robi wrażenie- zwłaszcza ogromem wnętrza, bo jak to w gotycku - pozbawiona jest przepychu i wymyślnych dekoracji; w jej wnętrzach zwracają uwagę przede wszystkim przepiękne witraże i liczne rozety, które wprowadzają tutaj niesamowite światło (stąd Katedra ta zwana jest Świątynią Światła, głównie za sprawą ”świetlnych cudów” czyli odbicia rozety głównej 2 razy w roku (2 lutego i 11 listopada).; a ta największa z tutejszych rozet (jest ich 8) ma ponad 13 metrów średnicy zewnętrznej (11 metrów średnicy wewnętrznej) i nazywa się ją mianem Wielkiego Oka Gotyku; jest to największa na świecie gotycka rozeta! ; naprawdę warto to zobaczyć.
W katedrze znajduje się też, znany przepiękny baldachim projektu Antonio Gaudiego (mistrza, którego dzieła zachwycają zwiedzających Barcelonę), który stworzony został w bardzo ciekawej i dość niecodziennej konwencji korony cierniowej oraz kandelabry boczne autorstwa również genialnego Antonio; w jednej z bocznych naw, w stworzonej tutaj do tego celu Kaplicy możemy zobaczyć też zaskakująco ciekawe dzieło lokalnego artysty Miguela Barcelo, przedstawiające alegorie owoców morza i owoców ziemi. Katedra mieści też ciekawe Muzeum Katedralne; jest również miejscem spoczynku królów Majorki.
Po odwiedzeniu Katedry w Palmie, potem kręciłyśmy się po Starym Mieście Palmy zaglądając w różne zakamarki i podziwiając piękną architekturę; w czasie wolnym wygospodarowałyśmy też moment żeby przysiąść gdzieś na szybko coś zjeść i na piwko)
Tego samego dnia odwiedziłyśmy też znaną na wyspie, zwłaszcza turystom z Polski - uroczą Valdemosę, związaną z krótkim pobytem tutaj zimą 1838/1839 roku naszego najsłynniejszego kompozytora- Fryderyka Chopina wraz z jego życiową partnerką George Sand; po zwiedzaniu Klasztoru Kartuzów, Muzeum Chopina i cel które zamieszkiwała ta para udałyśmy się na krótki koncert fortepianowy gdzie wysłuchałyśmy z przyjemnością kilku preludiów, sonat, etiud i nokturnów.
Valdemosa pojawia się w każdym przewodniku turystycznym dotyczącym Majorki jako miejsce konieczne do zobaczenia i odwiedzenia i bardzo wychwalane pod niebiosa.... czy nie ma w tym przesady? ano nie ma :)) miasteczko jest dosłownie cukierkowe i wszyscy, którzy tu dotali są nim oczarowani łącznie ze mną:) choć z grona tych oczarowanych wyłamał się z pewnością sam Fryderyk Chopin :) bo choć spędził na wyspie ciut nieco ponad 1,5 miesiąca to o dziwo, delikatnie mówiąc nie schlebiał za bardzo temu miejscu, a znając jego historię pobytu tutaj - miał ku temu solidne powody, w każdym razie pobyt Chopina i jego ukochanej George Sand sprawił, że Valldemossa stała się niezwykle popularna i ta popularność trwa do dziś.
Nie będę dokładnie opisywać historii Valdemosy, ale warto wspomnieć, że owy Klasztor, w którym zamieszkał Chopin, zanim przejęli go w posiadanie Kartuzi w 1399 roku , został wzniesiony znacznie wcześniej jako pałac króla Sancho I;
Valdemosa znana jest również jako miejsce narodzin jedynej majorkańskiej Świętej- św. Cataliny Tomas, znanej bardziej jako Katarzyna z Palmy, która była zakonnicą klasztoru augustianek; A na uliczkach Valdemossy licznie przypominają o jej miejscu narodzin barwne tabliczki ceramiczne na murach tutejszych kamieniczek, domków, płotów i nawet kościołów;
Generalnie Valdemossa jako samo miasteczko jest doprawdy śliczna; - kamienna zabudowa, stare, niskie kamieniczki i tysiące wielkich donic i małych doniczek z barwnym kwieciem - daje to wszystko obraz niezwykle urodziwy, zwłaszcza w pięknie świecącym tu słońcu.... a fenomen Valdemossy polega na tym, że panuje tu niezwykle spokojna i kameralna atmosfera pomimo tłumów odwiedzających to miasteczko turystów.
Kolejne dni na Majorce upływały nam na odkrywaniu kolejnych cudnych miejsc na wyspie m.in. wybrałyśmy się do oddalonego od naszego hotelu o jakieś +/- 40 km Porto Cristo na wschód wyspy w konkretnym celu obejrzenia jednej z licznych na wyspie pięknych krasowych jaskiń; niestety dotarłyśmy do tej najsłynniejszej - do Jaskini Smoczej, a dlaczego niestety? o tym za chwilkę;
Coves del Drach (bo tak się ta jaskinia nazywa w lokalnym dialekcie majorkańskim-katalońskim) to cztery naturalne pieczary nazwane: Jaskinią Czarną, Jaskinią Białą, Luisa Salvadora i Jaskinią Francuzów. Wszystkie są ze sobą wzajemnie połączone i tworzą wspólny, jaskiniowy element; Jaskinię tą odkrył w 1896 roku, francuski speleolog Edouard Alfred Martel od nazwiska którego wzięło nazwę największe podziemne jezioro znajdujące się na dnie jednej z jaskiniowych komór; warto dodać, że jest to w ogóle jedno z największych podziemnych jezior na świecie, o długości 117 metrów, szerokości 30 metrów i głębokości od 4 do 12 metrów; to właśnie po tym jeziorze pływają łódki z muzykantami, bowiem w tej jaskini w cenie biletu odwiedzający mogą oprócz podziwiania samego piękna naciekowego tej jaskini, jeszcze odsłuchać koncertu na żywo, z orkiestrą pływającą łodzią po jeziorze, z tego właśnie powodu odwiedziłyśmy tą a nie inną z wielu majorkańskich jaskiń;
Różnych jaskiń znanych i mniej znanych zwiedzałam wcześniej w różnych miejscach i krajach już całkiem sporo, ale takiej z orkiestrą pływającą po jeziorze jeszcze nie, stąd ten pomysł; choć później dowiedziałam się, że ta - wcale nie jest najładniejsza, za to z pewnością najbardziej tłoczna i to jest właśnie to moje ”niestety” o czym wspomniałam na początku; nie podobała mi się tu organizacja wejść, bowiem tutejsze kasy sprzedają tyle biletów ”ile wlezie”, a nawet ile nie wlezie :( , bo nikt tu niestety nie liczy wchodzących, a wiec dzikie tłumy walą tam z impetem nie zważając na nic; w tej ciżbie ciężko się cokolwiek podziwia, zwłaszcza że chodzi się tu gęsiego wśród gawiedzi która jeszcze co 2 metry przystaje i robi sobie 518-tą sweet focię z każdym stalaktytem !!! a trzeba przy tym jeszcze bacznie uważać na głowę, żeby nie oberwać jakimś selfie-stickiem prosto w oko, bo pełno tu niestety luda z tym durnym wynalazkiem (osobiście nie cierpię tegoż kija! ) ;
Po południu wróciłyśmy do hotelu oddając się do wieczora różnym wakacyjnym przyjemnościom: kumpela tym basenowo-leżakowym, ja bardziej morsko-plażowym, jednakże nie na plażowym leżaczku tylko raczej jako spacerowiczka po pięknych wydmach niezwykle uroczego wybrzeża w tej ”dzikiej części” Can Picafort;
W zasadzie wszystko co zobaczyłyśmy na wyspie już Wam tutaj pokazałam i opisałam, zarówno tu jak i w I części relacji; ale został nam jeszcze jedne pełen i ostatni już dzień pobytu; same nie bardzo wiedziałyśmy co by tu robić? Ale wystarczył rzut okiem na mapę i pomysł sam się zrodził w głowach - jedziemy do Pollency ! a jest to kolejne, jak się okazało cudne miasteczko; nie tak licznie odwiedzane ani popularne jak pobliska Alcudia, ale równie urocze i stare; było trochę turystów ale porównując do Alcudii czy Valdemosy (nie wspominając o Palmie) to było ich tu jak na lekarstwo;
Pollensa (lub Pollenca), bo funkcjonują tu dwie pisownie, to urocze, senne miasteczko malowniczo położone w górach Serra de Tramuntana i kilka kilometrów od wybrzeża morskiego,; było nawet inspiracją dla mrożących krew w żyłach opowieści Agaty Christi (m.in ”Problems at Pollenca Bay”);
Obecnie znajdziemy tu labirynty średniowiecznych uliczek i kamiennych domów z mnóstwem knajpek a wspinając się 365 schodach w górę dojdziemy do zabytkowej kapliczki Kalwarii z przepięknym widokiem na okolicę. Pollensa to miejscowość leżąca w głębi lądu (nie należy mylić jej z leżącym nieopodal Port de Pollensa, w którym byłyśmy w dniu wracając z Płw. Formentor); sercem miasteczka jest plac z kawiarniami (Plaza Major) i kościołem zbudowanym przez Templariuszy, starówką pełną zawiłych uliczek z knajpkami, sklepikami czy pracowniami ceramiki, ale najbardziej znana jest chyba ze wspomnianego wzgórza z kapliczką -El Calvari.
Symbolem Pollensy jest kogut, usytuowany na fontannie o nazwie El Gallo.; niektóre uliczki tworzą tu tajemnicze, zawiłe labirynty przypominające nieco mauretańską medynę; a wiele z tych kamiennych domów pamięta wiek XVII.
My z samego rana ruszamy na wzgórze Kalvarii, żeby uniknąć późniejszego upału; schodów wprawdzie jest dużo, ale są niskie i wygodne choć mocno wyślizgane, mimo wszystko nie jest to jakaś droga przez mękę, wolnym tempem spokojnie da radę i dziadzio z chodzikiem :) ; chociaż na samej górze spojrzenie w dół uzmysłowiło nam, że jednak jest to całkiem spore wzgórze, za to widoki wokół na miasto i okolicę- fju fju, no warto było się tu wdrapać, :);
potem zeszłyśmy na dół, połaziłyśmy trochę po uliczkach, przysiadłyśmy w knajpce coś zjeść i na piwko, zajrzałyśmy do kościoła przy Placu Major, odwiedziłyśmy kilka fajnych miejscówek, pobuszowałyśmy po sklepikach, w których jak się okazało ceny są znacznie bardziej przystępne niż w wielu innych miejscach Majorki, ten brak tłumów i mała popularność Pollensy ma tu wyraźne przełożenie na ceny i wróciłyśmy po południu do hotelu, a że do kolacji zostało jeszcze sporo czasu postanowiłyśmy pospacerować w końcu po naszym miasteczku;
Nazajutrz wyspałyśmy się do bólu, po śniadanku pakowanko, potem mała runda turystyczną ”ciuffcią” dla dzieci dla zabicia czasu i około południa transfer do Palmy i start do Warszawy i tak zakończyłyśmy naszą majorkańską bajkę...,
urlop niezwykle fajny i ciekawy, pozwolił zobaczyć tu sporo uroczych miejsc na wyspie; nie leniłyśmy się tu za dużo, ale w spokojnym tempie zwiedzałyśmy sobie wyspę i myślę ze jak na 1 tydzień - to całkiem sporo udało nam się poznać wyspę, choć oczywiście po więcej trzeba by kiedyś tu jeszcze wrócić, bo co najmniej drugie tyle zostało jeszcze do poznania (choć zostały już te mniej oblegane, bardziej ciche, spokojne i pozbawione tłumów miejsca) ;
Podsumowując:
idąc za słowami słynnej piosenki, będącej kiedyś przed laty znanym przebojem :
”Maaaloorcaaa... extasy and motion, oh oh oh, oh Mallorca! :)....
Czy tak rzeczywiście było? Hmmm, no tego extasy to z ręką na sercu nie było ani grama :))), za to Motion było całkiem sporo:)
W konfrontacji z ogólnie panującymi wyobrażeniami głośniej i imprezowej Majorki, rzeczywistość na miejscu okazała się być inna, dużo spokojniejsza i na pewno mniej tłoczna (to ostanie zrzucamy na karb przedsezonowego terminu).
Czy czegoś nam zabrakło? oczywiście! jak zawsze wszystkiego było za mało.... i zdecydowanie za krótko, więc?...no cóż? zawsze można to kiedyś powtórzyć :) ;
ja w każdym razie z miłą chęcią tu jeszcze wrócę? podobnie jak na wiele odwiedzonych już w przeszłości wysp .... ;
ach! tyle już ”mam” tych wysp wartych powrotu?.... i wszystkie cudne choć każda inna i zachwyca czymś innym..., ale ja mam w sobie głęboko ukrytą naturę ”wyspiary” dlatego uwielbiam te wszelkie wyspiarskie klimaty... oby tylko zdrowia i życia wystarczyło na to wszystko :)
Dziękuję za uwagę!
w tej części Relacji zamieściłam opisy i zdjęcia z kolejnych odwiedzonych miejsc na Majorce, a tutaj zobaczyłyśmy:
- Palmę de Mallorca- stolicę wyspy
- Valdemossę
- Porto Cristo i Jaskinię Smoczą
- Pollensę