Wycieczka Ubud - Kintamani to absolutny numer 1 wszystkich balijskich biur turystycznych. Dla wielu turystów odwiedzających wyspę, szczególnie tych z Australii, to jedyna wycieczka, bo zawiera całą kwintesencję Bali: artystyczne Ubud, najbardziej malownicze tarasy ryzowe, bajeczne świątynie i cudowne widoki, z wulkanem Batur na czele. My zorganizowaliśmy sobie tą wycieczkę sami. Wynajęliśmy samochód z kierowcą (sympatycznym katolikiem z wyspy Flores), co kosztowało nas 400.000 rupii za cały dzien.
Pierwsze było Ubud - kulturalna i artystyczna stolica Bali. A Balijczycy są w zakresie sztuki samowystarczalni. Poruszają się z naturalną swobodą po obszarze wszelkich rękodzielniczych i artystycznych specjalności. Sami w swych wioskach rzeźbią w drewnie i szarym piaskowcu, sami malują, grają ze słuchu, nie znając nut, mają własnych jubilerów, snycerzy, płatnerzy, architektów i choreografów. W oczach postronnych obserwatorów jest to zdumiewający fenomen. Trudno wskazać drugą społeczność, która by tak spontanicznie, tłumnie i wielostronnie pochłonięta była na co dzień sztuką i twórczością artystyczną na tak wysokim poziomie. Dlatego Ubud słynie ze swoich galerii malarstwa, rzeźbiarstwa i batiku.
W Ubud odwiedziliśmy jedną z galerii malarstwa i jedną z pracowni batiku. Mogliśmy oglądać wiele przepięknych obrazów i tkanin, a także artystów przy pracy. Kierowca chciał nas również wieźć do pracowni rzeźbiarskich, ale woleliśmy zyskać trochę czasu na zwiedzanie innych atrakcji, a czas nas gonił - na Bali marcowy dzień jest krótki i ciemno robi się już o 18:30. Zostawiliśmy sobie rzeźbiarstwo na następny raz.
W Ubud byliśmy również na Tańcu Balijskim - jednym z najbardziej spektakularnych wydarzeń kulturalnych dostępnych na wyspie. Łączy on w sobie, w sposób zjawiskowy, taniec, muzykę i teatr. Tance Balijskie są zarazem formą hołdu bogom, rozrywką, pokarmem duchowym i źródłem nauk życiowych. Wystawia się więc stale któryś z wielu klasycznych tańców, a wszystko przy wibrujących dźwiękach gamelanu - małej orkiestry wyposażonej głównie w gongi i ksylofony. My oglądaliśmy spektakl „Taniec Baronga” zorganizowany w amfiteatrze na terenie świątyni Pura Tamu Dimohon.
Spektakl rozpoczyna się instrumentalnym utworem granym przez egzotyczną orkiestrę na fletach, bambusowych „cymbałkach”, bębnach i gongach. Takie wprowadzenie jeszcze bardziej podsyca ciekawość. W kolejnych utworach, kiedy pojawia się taniec, muzyka stanowi stały element akompaniujący. W końcu pojawiają się tancerki ubrane w bogato zdobione sarongi perfekcyjnie owinięte wokół ciała. Na głowach i rękach mają liczne dekoracje, na twarzach makijaż bardzo mocno podkreślający oczy. No i zaczyna się! Tancerki poruszają się w sposób dla Europejczyków niewyobrażalny - perfekcyjnie wytrenowane ruchy ciała, trochę przypominające roboty, precyzyjne poruszanie dłońmi i palcami u rąk, a do tego mimika twarzy, która nie tyle dopełnia całości, co nadaje jej wyrazu i dramatyzmu. Potem pojawiają się kolejne postacie: królowie, doradcy, żołnierze, małpy, dobre i złe duchy, smok-lew Barong, wiedźma Rangda i inne. Na scenie odbywa się symboliczna walka sil Dobra i Zła.
W przekonaniu Balijczyków znajdują się oni w stanie ciągłego zagrożenia, zawieszeni między Dobrem a Złem. Po stronie Dobra jest Istota Najwyższa, zarazem właścicielka wyspy, oddanej ludziom tylko w powiernictwo, oraz tłoczny panteon boskich reprezentacji (wśród nich potężny Śiwa). Po stronie drugiej kłębią się złe duchy, wiedźmy, strzygi, upiory, wampiry i inne niesamowite stwory sprowadzające wszelkie zło. Los człowieka zależy od utrzymywania równowagi między tymi dwiema potęgami. Trzeba zatem zabiegać o względy bogów i jednocześnie uśmierzać gniew demonów. Balijczycy czynią to na wiele sposobów - składają ofiarne dary, celebrują niezliczone święta w niezliczonych świątyniach, dekorują drogi i ozdabiają domostwa. Przestawaniu z bogami towarzyszą wielorakie działania artystyczne. Rok balijski ma tylko 210 dni i jest naszpikowany świętami religijnymi. Do ich rytuału należą rozmaite spektakle o wielofunkcyjnym charakterze, w tym właśnie takie tańce i przedstawienia.
Taniec Balijski to niesamowicie piękne i egzotyczne spektakle. Tance te odbywają się w wielu miejscach w Ubud. My za bilet wstępu płaciliśmy 80.000 rupii od osoby. Przedstawienie trwało ponad godzinę, która zeszła nie wiadomo kiedy. Na pewno warto to zobaczyć i przeżyć.
Po artystycznych przeżyciach w Ubud udaliśmy się w dalszą drogę, kierując się na północ. Gdy wjechaliśmy w tereny górzyste płaskie pola ryzowe ustąpiły miejsca przepięknym tarasom. Było ich tyle, że najchętniej chciałbym prosić kierowcę żeby zatrzymywał się co kilkaset metrów. W końcu dojechaliśmy do Tegallalang, gdzie tarasy tworzą jakby amfiteatr. Przepiękne miejsce. Od niedawna trzeba uiścić opłatę za możliwość zatrzymania się tam - 5.000 rupii od osoby (ok. 0.60 USD). Ale warto...
Z Tegallalang pojechaliśmy prosto do Kintamani. Po drodze mijaliśmy kolejne piękne tarasy ryzowe, plantacje kokosowe, malownicze wioski i świątynie. Byliśmy też światkami kilku procesji religijnych. Przed dotarciem do celu pogoda gwałtownie się zmieniła. Nie wiadomo skąd nadciągnęły gęste chmury i zaczęło padać. Gdy w końcu dotarliśmy do Kintamani lalo jak z cebra.
Zatrzymaliśmy się przy restauracji „all you can eat”, z której normalnie roztacza się piękny widok na wulkan Batur, Jezioro Batur i okoliczne doliny. My widzieliśmy jedynie mleczną zasłonę chmur. Do restauracji musieliśmy przejść przez szpaler sprzedawców ciuchów, pamiątek i kart pocztowych, którzy po raz pierwszy na Bali, byli bardzo natarczywi. Myślę, że to przez pogodę - niewielu turystów odważyło się zapuszczać tak daleko przy aktualnych prognozach, nie było więc interesu. Normalnie bufet w tej restauracji kosztuje 100.000 rupii na osobę, kierowca załatwił nam cenę 75.000 rupii, więc postawiliśmy mu lunch. Jedzenie było znakomite, wybór ogromny. Spędziliśmy miłą godzinkę jedząc i gawędząc z kierowcą o Bali, Flores i erupcjach wulkanu Batur, który ostatnio wybuchł w 2000 roku. W międzyczasie wiatr rozwiał zasłonę chmur i mogliśmy podziwiać monumentalny wulkan, jezioro i zieloną dolinę. Wyraźnie widać było czarne smugi zastygłej lawy.
Wciąż aktywny wulkan Gunung Batur o wysokości 1.717 m n.p.m. ma krater średnicy 11 km i głębokości 180 m. Według balijskiej legendy Siwa podzielił kiedyś świętą górę Menu na dwie części i umieścił je na Bali jako wulkany Agung i Batur, otaczane największą czcią. Batur symbolizuje pierwiastek żeński, a Agung - męski.
Po lunchu i przedarciu się do samochodu przez szpaler sprzedawców, pojechaliśmy do świątyni Pura Ulun Danu Batur, kilka kilometrów na północ od Kintamani. Pura Ulun Danu Batur, choć liczy zaledwie ok. 100 lat, jest drugą najważniejszą świątynią na Bali po Matce Świątyń - Pura Besakih. Świątynia poświęcona jest bogini jezior i rzek - Dewi Batari Ulun Danu. Ulun Danu znaczy „głowa jeziora”. Świątynia robi duże wrażenie i rozpościera się z niej wspaniały widok na wulkan i jezioro Batur. Wstęp na teren świątyni kosztuje 40.000 rupii od osoby - stosunkowo drogo, ale cena zawiera opłatę za przewodnika. Na terenie świątyni obowiązuje noszenie sarongu i pasa sash. Warto je mieć ze sobą, dlatego, ze na miejscu kosztują one krocie...
Po zwiedzeniu świątyni zaczęła się droga „z górki”. Plany mieliśmy wielkie, więc musieliśmy się spieszyć. Na moment zatrzymaliśmy się w Penelokan żeby popatrzeć na jezioro. Musieliśmy szybko wiać do samochodu bo opadła nas chmara natarczywych sprzedawców drewnianych pamiątek. Na nic zdało się tłumaczenie, że drewna do Australii wwozić nam nie wolno...
Kolejny przystanek to świątynia świętej wody - Pura Tirta Empul. Świątynia liczy sobie ponad 1.000 lat. Na terenie świątyni wypływa święte źródło, które daje początek rzece. Czczą je wszyscy Balijczycy, wierzą bowiem że zostało stworzone przez boga Indre, który zrobił w ziemi dziurę, z której wypłynął tirta, czyli eliksir nieśmiertelności. W świątyni znajdują się święte kąpieliska a wody wpływające do nich przez liczne otwory mają, ponoć, moc uzdrawiającą. Przyjeżdżają tu ludzie z całej Bali by oczyścić się w sadzawkach i złożyć ofiary bóstwu źródła. Źródło to daje również specjalną moc maskom i kostiumom Barongów - balijskim symboli dobrych mocy.
Następnie pojechaliśmy do oddalonej o kilka kilometrów świątyni Pura Gunung Kawi. W malowniczej dolinie znajduje się kompleks wykutych w skale świątyń, ołtarzy oraz cel mnichów pochodzący z XI wieku. Wspaniale miejsce. Żałujemy, że musieliśmy zwiedzać je w pospiechu. Na pewno wrócimy tam podczas naszej następnej wizyty na Bali...
Czas nas naglił, więc udaliśmy się do ostatniego zaplanowanego miejsca naszej wycieczki - Goa Gajah. Sanktuarium Goa Gajah to kompleks kilku małych świątyń i parku na skraju dżungli. Główną świątynią jest wykuta w skale grota zwana Świątynią Słonia, liczącą ok. 1.200 lat. Misternie rzeźbiona fasada świątyni przedstawia wiele mitycznych stworów i demonów, a do groty wchodzi się przez wielkie, szeroko otwarte usta. Na lewo od wejścia znajduje się rzeźba słonia, która dała nazwę świątyni. Obok znajdują się święte baseny z tryskającą wodą o własnościach uzdrawiających. Baseny te zostały zasypane wieki temu przez trzęsienie ziemi i odkopane przez archeologów w latach 50-tych XX wieku. Zawierają siedem figur (jedna zniszczona) przedstawiających głównych bogów hinduistycznych i buddyjskich. Sanktuarium Goa Gajah zostało wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Wejście do opisanych powyżej świątyń kosztuje 1.500 - 2.000 rupii od osoby plus opłata za parking - 200-500 rupii. W Goa Gajah trzeba też zapłacić za przewodnika. Daliśmy mu 20.000 rupii ale był wyraźnie zawiedziony...
Ostatnią atrakcją naszej długiej wycieczki była plantacja kawy i kakao. Cały czas padało więc ograniczyliśmy się do degustacji. Mogliśmy sobie sami upalić balijską kawę, która potem została zmielona i zaparzona - była pyszna. Próbowaliśmy też słynnej kopi luwak - najdroższej kawy na świecie (próbowaliśmy ją też w Seminyak). Jest to gatunek kawy wytwarzany z ziaren, które wydobywane są z odchodów zwierzęcia z rodziny łaszowatych, łaskuna muzanga nazywanego lokalnie luwak.
Luwak zjada owoce kawowca, ale nie trawi jego nasion, a jedynie miąższ. Po nadtrawieniu i lekkim sfermentowaniu przez enzymy trawienne ziarna przechodzą przez przewód pokarmowy i są wydalane. Przez przejście przez przewód pokarmowy łaskuna ziarna kawy tracą gorzki smak i kawa z nich wytwarzana zyskuje nowy, łagodny aromat. Po oczyszczeniu kawę przetwarza się w typowy sposób. Ten gatunek zbierany jest przez ludność z wysp indonezyjskich (Sumatra, Jawa, Celebes), a w mniejszym stopniu z Filipin i Wietnamu. Wysoka cena skupu czasem skłania mieszkańców tych terenów do łowienia łaskunów i karmienia ich owocami kawy dla łatwego uzyskania znacznych ilości tego gatunku kawy. Na plantacji mogliśmy też zobaczyć kilka z tych zwierzątek, które, trzymane w klatkach, mają za zadanie tylko jeść i ... robić kupy zawierające drogocenne ziarna :).
Kopi luwak jest najdroższą kawą na świecie - kilogram kosztuje około tysiąca euro. Wynika to z faktu, że światowe „zbiory” tego gatunku kawy wynoszą zaledwie 300-400 kg rocznie. Głównymi konsumentami są Stany Zjednoczone i Japonia, chociaż staje się dostępna też w innych krajach, w tym także w Polsce. Kawa kopi luwak była niezła, a co najważniejsze, była to darmowa degustacja - w życiu, nie zapłacilibyśmy tyle za kawę, tym bardziej, że smakowała jak zwyczajne dobre espresso :).
Wycieczkę z Ubud do Kintamani polecamy wszystkim. Radzimy ją jednak, w miarę możliwości, rozbić na dwie części. Był to pełen wrażeń, ale niezwykle meczący dzień :) Do hotelu dotarliśmy o ok 22.00.
dinus | Zdecydowanie pojedziemy ta sama trasa. Wielkie dzieki za wspanialy opis. Pozdrawiam Slawek. |