Po dwudniowym zwiedzaniu Bangkoku wyruszyliśmy na dalszy etap naszej podróży. I myślę, że dopiero teraz zaczęła się nasza prawdziwa przygoda z Tajlandią... prawdziwa pod wieloma względami. Może głównie dlatego, że kochamy przyrodę, może dlatego, że lubimy egzotykę, a może dlatego, że wiele się wydarzyło.
Pierwszym etapem naszej wyprawy był Targ Wodny Damnoen Saduak - chyba takie obowiązkowe miejsce do zwiedzenia. W drodze do tego targu poprosiliśmy kierowcę aby zatrzymał się na plantacji kokosów i orchidei oraz przy pracowni meblarskiej drewna tekowego. Plantacja kokosów jak plantacja kokosów, nic nadzwyczajnego, może dlatego tak uważamy bo widzieliśmy już niejedną taką plantację, ale meble z drewna tekowego to typowo arystokratyczne meble - piękne, cudnie rzeźbione i o jeszcze piękniejszych cenach. Większość tych wspaniałości kupują do Arabii Saudyjskiej, no ale mało kogo stać na zakup stołu z krzesłami za 20000 $.
Po szybkiej wizycie z w tych miejscach udaliśmy się w dalszą drogę. Po około 100 km dotarliśmy do prowincji Ratchaburi i do Wodnego Targu. To taki typowy targ dla turystów - na łódeczkach nie uświadczysz typowego Taja robiącego zakupy. Handel odbywa się tu na małych, drewnianych czółnach, którymi my też mogliśmy popływać. Generalnie zawsze tam jest przeogromny tłok, ale my i tu mieliśmy dużo szczęścia w nieszczęściu Tajów jeśli chodzi o powódź, i byliśmy jednymi z małej garstki turystów jaka tam przybyła.
Targ jest bardzo kolorowy i panuje tam przesympatyczny klimat. Drewniane czółenka po brzegi wypełnione owocami, kwiatami a na nich sprzedawczynie w swoich wielkich słomkowych kapeluszach. Na niektórych czółnach przewożone są takie małe garkuchnie - jedliśmy tu przepyszne smażone banany, których nigdzie potem już nie spotkałam...
Ceny maja tu masakrycznie wysokie i mimo wielkiego targowania i tak trzeba być świadomym, że za towar się solidnie przepłaci... Po wyjściu z łódeczki można jeszcze pobuszować po straganach poustawianych wzdłuż kanału, ale trzeba tez uważać na ceny. Przykre i smutne było w tym miejscu to, że jest to tak turystyczne i skomercjonizowane, że nawet na czółnie można już płacić kartą kredytową... ALE MOŻE TO DLA NICH WŁASNIE EGZOTYKA...
Dalej jedziemy do miejsca zwanego Muang Prasat Singk - są to ruiny miasta Khmerów z XII wieku. Po 40 km jazdy na północ dotarliśmy do Kanchanaburi, do miejsca gdzie żyje pamięć o drugiej Wojnie Światowej i oczywiście do słynnego z powieści Pierre’a Boulle’a Mostu na rzece Kwae - na zachodzie znana jest ta rzeka jako rzeka Kwai.
Most wygląda normalnie - betonowe podpory, metalowe przęsła. Tyle, że te zbudowane w czasie wojny i odtworzone po niej różnią się kształtem - jedne są bardzie owalne, drugie - kanciaste. Ludzie chodzą po nim w tę i z powrotem, chociaż podkłady tylko między torami przykryte są metalowym chodnikiem. Mostem od czasu do czasu przejeżdża pociąg, przed którym trzeba się ukrywać w specjalnych wnękach po obu stronach mostu. Most generalnie nie zrobił na nas dużego wrażenia, różni się od tego, który nie raz mogliśmy oglądać w słynnym filmie nagrodzonym siedmioma Oskarami - „Most na rzece Kwai”. To właśnie film spowodował, że co roku do Kanchanaburi ściągają tysiące turystów.
Most ten jak wiadomo jest częścią słynnej Kolei Śmierci. Kolei została wybudowana w 16 miesięcy, wysiłkiem 200 tys. miejscowych robotników i ok. 60 tys. jeńców alianckich. Robotnicy ginęli dziesiątkowani upałem, tropikalnymi chorobami, morderczą pracą i torturami. Szacuje się, że w czasie budowy zmarło około 16 tys. jeńców i 100 tys. miejscowych. Zmarłych jeńców alianckich grzebano na małych cmentarzach obozowych w samym centrum miasta. Prawie siedem tysięcy jeńców leży na cmentarzu w centrum Kanchanaburi - z nisko przystrzyżonej trawy widać proste identyczne nagrobki. To był następny etap naszej podróży... Potem jeszcze wstępujemy do muzeum kolei i wreszcie docieramy do przystani nad rzeką by łodziami długorufowymi dotrzeć do naszego hotelu na tratwach.
Słońce grzało niemiłosiernie, łodzie gnały w górę rzeki a my nie mogliśmy się nacieszyć egzotycznymi widokami. Widoki niesamowite, mijamy jeden hotel - taki bardziej cywilizowany i wreszcie docieramy do naszego hotelu. Hotel składa się z pojedynczych domków, zaś każdy dom jest tratwą. Do każdego domku przycumowana była tratwa - taras ze stolikiem. Całość wykonana jest z bambusa i doskonale harmonizuje z rzeką płynącą przez dżunglę. W domkach nie ma prądu - tylko lampy naftowe, nie ma ciepłej wody, za to jest cudownie i klimatycznie. Nad łóżkami moskitiery, których nawet nie zdążyliśmy rozwinąć bo i po co? Czy ktoś widział tam komara? Brak telewizora, komórka nie odbiera, zero cywilizacji, brak klimy czy wentylatora... tylko ten cudny szum rzeki, kołysanie domkiem, świergot ptaków, odgłosy dżungli ... i ten spokój... Nawet Rosjanie, którzy przyjechali nie byli w stanie zaburzyć klimatu jaki tam panował.
Wieczorem kolacja nad brzegiem rzeki przy lampach naftowych, tego nie da się z niczym porównać, ani z kolacją na sawannie w Afryce, ani z kolacją na rejsie na statku, ani z kolacją nad brzegiem oceanu. To taka egzotyczna kolacja z klimatem.
Noc minęła szybko a rano obudził nas głośny szum „deszczu” - nie - tak nam się tylko wydawało, był to głośny szum szybko rwącej rzeki, bo jak mogło być inaczej.
Hotel, w którym spaliśmy, prowadzony jest przez Monów - uciekinierów z Birmy, którzy nie mogąc legalnie mieszkać w Tajlandii, obeszli prawo i osiedlili się wzdłuż rzeki i tam pozakładali hotele i swoje wioski. Jeszcze przed śniadaniem skorzystaliśmy z okazji aby przejść przez rzekę bambusowym mostkiem do wioski Monów. Dzień wcześniej nam się to nie udało bo mostek był w naprawie. Droga prowadząca do wioski szła przez prawdziwą, tropikalną dżunglę. Wioska również egzotyczna. Chatki kryte trzciną i liśćmi palmowymi, na wysokich palach, słonie jako zwierzęta pociągowe, wiejska szkółka pod otwartym niebem, krzaki pomelo i chlebowca, ogrom bananowców a w środku wioski świątynia i nawet dwóch mnichów robiacych porządki. Godzinny spacer, powrót do hotelu na śniadanie i zauroczeni tym egzotycznym miejscem pojechaliśmy dalej.
W drodze powrotnej, a raczej w dalszej drodze już na wyspę Ko Chang pojechaliśmy jeszcze do Parku Narodowego Erawan. Zdecydowaliśmy się na ten park, ponieważ byliśmy w Tajlandii zaraz po porze deszczowej a Park Erewan słynie z przepięknych wodospadów, które rzekomo najładniej się prezentują właśnie w tym okresie. Tak też było. Przepiękne, kaskadowe wodospady wśród egzotycznej, tropikalnej roślinności to widok niesamowity. Siedem wodospadów, gdzie pod każdym generalnie można się wykapać obeszliśmy w trzy godziny - zresztą więcej czasu nie mieliśmy, bowiem musieliśmy zdążyć do Tratu na ostatni odpływający na Ko Chang prom.
Drogę jaką mieliśmy pokonać, to około 500 km, ale niestety jej nie pokonaliśmy bo w okolicach Kanchanaburi mieliśmy dosyć poważny wypadek. Generalnie o tym wypadku nie pisałabym tutaj ale myślę, że warto, bo nie często mamy z czymś takim doczynienia, a chcę przy okazji zaznaczyć, że opieka medyczna jest w Tajlandii na najwyższym poziomie. Wypadek oczywiście nie z naszej winy - skuterek z wózkiem z lodami (takie wózki doczepiane do skuterków są u nich nielegalne) zajechał nam drogę i spieprzył, ale mniejsza o to. Karetki przyjechały w oka mgnieniu, policja jeszcze szybciej, tysiące pomocników - my z bagażami, ktoś nam wszystkiego pilnował, mnie i koleżankę, mimo naszej niezgody zabrano do szpitala - mnie z krwotokiem, a ją ze stłuczonym barkiem. Chłopcom na miejscu zapewniono opiekę i pomoc. W szpitalu ekspresowa, fachowa pomoc - mogę to przyznać bo obydwie mamy dużo wspólnego z medycyną - przeswietlenia, opatrywanie ran, kontrolne przeswietlenia, robienie porządku z moim krwotokiem - wszystko w jak najbardziej sterylnych warunkach i po 2 godzinach na własną prośbę płacąc rachunek za dwie osoby niecałe 100 zł odwieźli nas na miejsce, gdzie chłopcy czekali już z nowym autem i nowym kierowcą i na szczęście z tym samym przewodnikiem. Trochę poobijani i poklajstrowani, niestety nie mieliśmy szansy zdążyć na prom, więc jeszcze jedną noc spędziliśmy w Bangkoku.
Dodam jeszcze, że pomoc Tajów jest bezgraniczna - chłopcy czekali na nas na stacji benzynowej, gdzie dostali darmowe napoje, opatrunki, a nawet doładowali im w 7 eleven karty do komórek za friko aby mogli bez problemu dzwonić do szpitala i do ubezpieczyciela. Jeszcze bardziej za to polubiliśmy Tajów.
Noc spędzamy w Bangkoku i przed południem, nie powiem, że w super stanie ale za to w super humorach pojechaliśmy na wymarzony wypoczynek na Ko Chang.
Brak komentarzy. |