Do Ajutthaji dawnej stolicy Syjamu wybraliśmy się z Bangkoku chcąc trochę odpocząć od wielkiej metropolii i zobaczyć to historyczne miasto ze swoimi pięknymi zabytkami: ruinami starego miasta, gigantycznym leżącym Buddą, Głową Buddy w drzewie.
Ajutthaja położona jest w centralnej części Tajlandii, w odległości około 80 km na północ od Bangkoku. Ajutthaja zwana też jest Koh Muang, czyli miasto-wyspa. Była przez 400 lat stolicą królestwa. Miasto założył książę U Thong w 1350 roku, kiedy jakaś zaraźliwa choroba nawiedziła poprzednią stolicę zagrażając życiu jego rodzinie. Na swoje nowe siedlisko wybrał małą osadę położoną na wyspie w zakolu rzeki Chao Phraya (Menam) Lopburi i Pasak po czym w 1350 roku rozpoczął budowę miasta. U Thong przybrał tytuł Ramy Thibodi i rządził księstwem niepodzielnie. Wybudował olbrzymie miasto w którym rozwijał się handel rzeczny, stworzył administrację, wprowadził system prawny, co stwarzało na przyszłość podstawy do upaństwowienia królestwa. Pomimo wspaniałego rozwoju Ajutthaja bardzo często walczyła z sąsiadami a w szczególności z Birmańczykami. I właśnie Birmańczycy w 1767 roku napadli niespodziewanie na miasto. Wymordowali doszczętnie mieszkańców, wywieźli łupy i spalili miasto. W Ajutthaji murowane były tylko świątynie, natomiast inne budowle użyteczności publicznej, oraz domostwa ludzi były drewniane. Spłonęło wszystko, zostały tylko murowane ruiny świątyń, które możemy oglądać do dzisiaj. Część z nich jeszcze ma wyraźne ślady po pożarze. Stolica Syjamu znowu musiała być przeniesiona w nowe miejsce. Dwór królewski przeniósł się na południe do Thonburi - dzisiejszego Bangkoku.
Na początku zastanawialiśmy się czy nie pojechać z wycieczką organizowaną, ale znając cały system takich wycieczek zrezygnowaliśmy po lekkim przemyśleniu. Jednak samemu jest lepiej, nie ma gonienia za grupą i gubienia się, i robi się co chce! W naszym hostelu dowiedzieliśmy się jak mamy dojechać do miasta i co w szczególności zobaczyć. Rano po śniadaniu kolejką MRT dojechaliśmy do pomnika Victoria Center, spod którego odchodziły busy w różne regiony Tajlandii. Po małym szukaniu w końcu trafiliśmy na pana, który wskazał nam, z której strony Victoria odjeżdża nasz bus. Podeszliśmy na miejsce. Sprzedawca biletów dał nam plastikowe krzesełka i kazał usiąść i czekać. Hmm, to był problem. Na wąskim chodniku gdzie mieściły się dwie gar kuchnie uliczne, sprzedawca czegoś tam, i ludzie stojący, ciężko było ustawić stołeczek. Ale dla sprzedawcy to żaden problem. Kogoś i coś tam przesunął, i już siedzieliśmy czekając na odjazd.
W tym miejscu Bangkoku ruch jest przeokropny. Słychać tylko odpalanie silników, przejazd motorów, krzyki naganiaczy, nie wspomnę już o smrodzie spalin. Ale to jest cały Bangkok. Poczekaliśmy z piętnaście minut i bus podjechał. Udało nam się, bo w środku oprócz nas były jeszcze dwie osoby. Każde siadło wygodnie w klimatyzowanym pojeździe i heja. Kierowca dość szybko prowadził swój pojazd. Według mnie aż za szybko. Ale już po trzech tygodniach pobytu w Azji i jeżdżenia ichniejszymi środkami komunikacji nauczyłam się przymykać oczy na ich jazdę. Najczęściej podczas takich przemieszczeń starałam się odpłynąć w objęcia Morfeusza chociaż na chwile. Tym razem całą trasę kimałam.
Po godzinie jazdy nasz bus zatrzymał się na przedmieściach Ajutthaji przy autostradzie i dużym centrum handlowym. Wysiedliśmy i gdzie tu iść? Kogo zapytaliśmy, nikt słowa po angielsku. Co tu robić. W końcu zobaczyliśmy przy bocznym wejściu do centrum trzy tuk tuki. Poczłapaliśmy w ich stronę i pytamy o cenę do miasta i z powrotem. Gościu wyjął mapę, zapytał co chcemy zobaczyć i jak długo chcemy zwiedzać. Pokazaliśmy co chcemy zobaczyć i zapytaliśmy ile będzie kosztować nas ten przejazd. Gościu nas przez chwile lustrował i w końcu powiedział taką cenę, że nas zatkało. Równowartość wycieczki zorganizowanej z Bangkoku. Mowy nie było o zapłacie. Próbowaliśmy się targować, ale z zerowym efektem. Facet wolał z powrotem siąść na swoim krzesełku i czekać na kolejnych turystów niż nam spuścić cenę. A my odwróciliśmy się na pięcie i z lekka wkurzeni zaczęliśmy się rozglądać za innym środkiem transportu. Zauważyliśmy podjeżdżające busy pod centrum, do których wsiadali klienci wychodzący z zakupami. Podeszliśmy i po dłuższej chwili tłumaczeń (nikt w tym mieście nie zna angielskiego), wsiedliśmy do busa, który miał nas zawieźć do centrum Ajutthaji. W busie młodziutka Tajka jak mogła kaleczącym angielskim pomogła nam i powiedziała gdzie wysiąść. Wysadzono nas w centrum, w miejscu gdzie były wypożyczalnie skuterów i rowerów. Od razu wypożyczyliśmy rowery i ruszyliśmy zwiedzać. Pani jeszcze w wypożyczalni dała nam mapę i pokazała gdzie jesteśmy. I dzięki tej mapie zwiedzaliśmy.
Miasto nie jest przygotowane na turystów. Nie ma tabliczek wskazujących obiekty do zwiedzania, ulice nie wszystkie są podpisane po angielsku. Oj ciężko się poruszać samemu turyście. Trzeba zdać się na mapę i swoją dobrą orientację w kierunkach.
Pojechaliśmy rowerami w jakimś kierunku, oby przed siebie. Ciężko się jechało, drogi wąskie trzeba było równo jechać z krawężnikiem, oczywiście jak był, a jak nie to na równi z samochodami. Nerwy trzeba mieć z żelaza i nie przerażać się klaksonami o krzykami.
Na pierwsze zwiedzanie oczywiście poszła świątynia buddyjska z ze złotymi pagodami, świętym wozem i ich ołtarzykami. W tej świątyni zagadnęliśmy mnicha, w którym kierunku mamy jechać żeby zobaczyć ruiny miasta i resztę atrakcji. O dziwo mnich mówił po angielsku. Mało, że nam wytłumaczył drogę, to jeszcze pokazał na mapie. Podziękowaliśmy kłaniając się i pojechaliśmy. Wreszcie dotarliśmy do miejsca - placu zwanego centrum starego miasta z małym jeziorkiem Phra Ram, i ruinami budowli pałacowych i świątynnych. Odwiedziliśmy dwie świątynie (każda osobno płatna),a właściwie ich pozostałości. Resztki murów na których są siedzące posągi Buddy, czedi, wieże przypominające swym kształtem kaktusy, czy tez kolby kukurydzy - prang. Właśnie oglądając te wieże można się dopatrzyć wpływu architektury budownictwa Khmerskiego.
Ja szukałam słynnej Glowy Buddy w drzewie, którą tyle razy widziałam na zdjęciach i w przewodnikach. Dopiero w drugiej świątyni Wat Maha That zwiedzając natknęliśmy się na drzewo, w którym opleciona korzeniami była Glowa Buddy. A pod drzewem kałuża wody i strażnik pilnujący turystów. Fantastycznie wygląda ta głowa, tylko jest dużo mniejsza niż na zdjęciach. Właściwie maleńka główka z tym spokojnym uśmieszkiem! Jak się tam znalazła? Nie wiadomo. Tajemnica od wielu, wielu lat... Postaliśmy i popatrzyliśmy chwilkę na tą miłą twarz i dalej ruszyliśmy w drogę. Trzeba było ustąpić miejsca następnym turystom.
Potem jeszcze pojeździliśmy po mieście. Przez przypadek natknęliśmy się na lezącego Buddę z kamienia, na trawie niedaleko ruin. Wielkością dorównywał złotemu Buddzie z Bangkoku. Widzieliśmy również słonie spacerujące na grzbiecie z turystami. W Ajutthaji są farmy hodowli słoni. Można w nich umyć słonia, nakarmić, przejechać się na nim. Ładny widok jak spotka się takiego olbrzyma idącego ulica z turystą siedzącym pod baldachimem. Taki obrazek pierwszy raz widziałam. Żałuję, że nie wdepnęliśmy do takiej farmy. Ale trzeba coś zostawić na następną podróż...
Znalezienie busu w drogę powrotną było łatwiejsze. Sto metrów od wypożyczalni rowerów stały busy jadące do Bangkoku i to jeszcze tańsze.
Sama Ajutthaja nie jest ładna. Ale tereny starej Ajutthaji, kiedy była stolicą i potęgą państwa Syjamu jest warta zobaczenia.
Brak komentarzy. |