Oferty dnia

Kuba - Santa Lucia i Camaguey - relacja z wakacji

Zdjecie - Kuba - Santa Lucia i Camaguey
DWA TYGODNIE NA KUBIE W HOTELU CLUB AMIGO CARACOL W SANTA LUCIA I WYCIECZKA DO MIASTA CAMAGÜEY, 22 LISTOPDA-06 GRUDNIA 2013 ROKU

Nigdy do tej pory nie udało się nam odwiedzić żadnego ośrodka w miasteczku Santa Lucia na północnym wybrzeżu Kuby, a przecież tyle o nich słyszeliśmy. Po paru godzinach spędzonych na Internecie, czytaniu dziesiątek recenzji na stornie TripAdvisor.com na temat kilku znajdujących się ośrodków i wymianie kilku e-maili z osobami, które tam regularnie od lat przyjeżdżają, postanowiliśmy pojechać do ośrodka Club Amigo Caracol, który wydawał się przytulny, tani i według rankingu TripAdvisor, było pierwszym miejscu z 4 ośrodków w Santa Lucia.

Kilka tygodni przed wyjazdem zacząłem rozmawiać w biurze z klientką na temat Kuby, nadmieniając, że niebawem się tam wybieram.

– Gdzie pan jedzie? – zapytała.

– Do Santa Lucia – odrzekłem

– Do którego hotelu?

– Amigo Caracol.

Wydawała się tym niezmiernie zaskoczona.

– Czy pani zna ten hotel? – zapytałem, sądząc, że może w nim poprzednio była i nie wyniosła zbyt dobrych wrażeń.

– Mój chłopak pracuje w tym hotelu i w styczniu następnego roku jadę do niego – powiedziała.

Cóż — wielokrotnie to powtarzałem — świat jest nadal bardzo mały!

W dniu wyjazdu spotkała się z nami w porcie lotniczym i dała mały prezent dla swojego chłopaka, który po przylocie mu dostarczyliśmy.

Pa paru tygodniach, 22 listopada 2013 roku (dokładnie w 50-tą rocznicę zamachu na prezydenta Kennedy’ego) odlecieliśmy z Toronto na dwa tygodnie na słoneczną Kubę. Lot nr 181 liniami kubańskimi przebiegł bez żadnych problemów (są to podobno jedne z najgorszych linii lotniczych i jej notowania, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo znajdują na samym dole) i po 3 godzinach i 15 minutach lotu wylądowaliśmy w słynnym Varadero. Niektórzy pasażerowie wysiedli, inni wsiedli do samolotu (po wylądowaniu w Camagüey zabierał turystów i powracał do Toronto) jak też nastąpiła wymiana załogi samolotu. O godzinie 18:00 samolot zaczął powoli przesuwać się w kierunku pasa startowego… i nagle się zatrzymał i powrócił z powrotem do punktu wyjściowego. Po kilkunastu minutach zobaczyłem przez okno, jak z samolotu wyciągano nasze bagaże (nawet spostrzegłem moją niebieską walizkę!). Nie mieliśmy pojęcia, jaka była przyczyna tego zamieszania; niektórzy pasażerowie sądzili, że może znaleziono jakiś problem mechaniczny i że wkrótce będziemy poproszenie o opuszczenie samolotu, ale okazało się, że było to coś o wiele bardziej prozaicznego: poprzednia załoga samolotu, która z niego wysiadła, nie mogła odnaleźć swojego bagażu. Wszystko to zabrało prawie godzinę i następnie wystartowaliśmy, a 40 minut później wylądowaliśmy na lotnisku w Camagüey.

Po szybkim i sprawnym przejściu przez kontrole emigracyjno-celną, wyszliśmy z lotniska i od razu podszedł do nas przedstawiciel Hola Sun, trzymając w ręku listę z nazwiskami — nasze też się na szczęście na niej znajdowały — i wskazał, do którego autobusu mamy się udać. W międzyczasie pobiegłem od kantorku wymiany walut (znajdującego się zaraz koło wyjścia z lotniska), nie było do niego żadnej kolejki i wymieniłem $500 kanadyjskich, otrzymawszy w zamian 450 convertible peso. Dookoła kręciło się kilku Kubańczyków, sprzedających piwo (jedynie Cristal) za 2 peso (lub $2.00), co było raczej drogo, bo normalnie można było go kupić na połowę ceny.

Jazda do ośrodka zajęła półtorej godziny; przed hotelem czekał na nas personel hotelu, niemogący się doczekać, aby chwycić nasze bagaże i je zanieść do pokojów — a przy okazji za ten ‘bezinteresowny’ gest otrzymać obfity napiwek! Catherine od razu poleciała do recepcji, aby wynegocjować najlepszy pokój, a ja zająłem się naszymi bagażami. Piorunem otrzymaliśmy pokój nr 510, nałożono na nasze nadgarstki kolorowe ‘obrączki’ (identyfikowały nas, w jakim mieszkamy ośrodku) i pracownik hotelowy przytaskał nasze 5 bagaży do pokoju, znajdującego się na pierwszym piętrze (otrzymał za to po 1 peso za każdy bagaż). Chociaż było już dość późno, restauracja nadal pozostawała otwarta dla naszej grupy, co było niezmiernie miło widziane, albowiem większość z nas była głodna. W środku restauracji mogliśmy obserwować, jak przybyli turyści gorąco witali się z pracownikami hotelu i kelnerami — wielu z nich przyjeżdża do tego hotelu od wielu lat i czuje się w nim jak u siebie w domu. Po kolacji spotkaliśmy bardzo ciekawego, 88-cio letniego faceta: w czasie Drugiej Wojny Światowej obsługiwał karabin maszynowy, brał udział w Lądowaniu w Normandii 6 czerwca 1944 roku, przeszedł operacje potrójnego pomostowania aortalno-wieńcowego (triple bypass), posiadał sztuczne kolano, zmagał się z problemami płucnymi z powodu pracy z azbestem — i pomimo tych wszystkich dolegliwości, trzymał się świetnie i większość turystów bardzo dobrze go znała.

– Jak często przyjeżdża pan na Kubę? — spytałem się go.

– Do Kanady jeżdżę jedynie czasem na wakacje — a tak to mieszkam na Kubie—odpowiedział.

Parę dni potem zobaczyliśmy go, jak pędził na skuterze w niedalekiej wiosce…

Ośrodek składał się z 5 półkolistych sekcji (blocks) i mieszkaliśmy w sekcji nr 500 (jak nam poradzono na TripAdvisor), z którego rozciągał się widok na ocean, jak też był wystarczająco daleko od głównej sceny i nie dochodziły do nas tak bardzo odgłosy conocnych spektakli rozrywkowych. A poza tym, w niektórych pokojach i sekcjach (tych lepszych) mogli mieszkać tyko turyści, którzy wykupili wakacje zorganizowane przez kubańską firmę Hola Sun. Nasz pokój, na wyższym poziomie, był bardzo przyjemny. Posiadał ‘living room’ z balkonem z widokiem na ocean (z dwoma plastikowymi krzesło-fotelami), kanapę, fotel, małą lodówkę i stoliczek. Możliwe było na rozcież otworzyć drzwi balkonowe i okna, wychodzące na sekcje 400. W sypialni znajdowały się dwa podwójne łóżka, telewizor, telefon, sejf, szafę na ubrania i duże, rozsuwane okno. Zdalnie sterowana klimatyzacja działała bez zarzutu. Ponieważ było dość wietrznie, rzadko ją włączaliśmy, preferując spać przy otwartych oknach. Z powodu wiatru nie było komarów, lecz gdy ustał, zaczęły się pojawiać w pokoju. Również zauważyłem w pokoju mikroskopijnej wielkości mrówki (?), których właściwie się nie dostrzegało — gdy jednak pozostawiłem pusta szklankę, na dnie której było parę kropli coca-coli i rumu, po niedługim czasie zobaczyłem dziesiątki tych insektów na jej ściankach. Nie przeszkadzały mi — bardziej byłbym niezadowolony, gdyby hotel zaczął używać środków owadobójczych.

W przestronnej łazience była wanna i suszarka do włosów. Końcówka prysznica kiepsko działała, ale dało się wykąpać. Zawsze mieliśmy gorącą wodę. Lodówka działała, ale słabo i ledwie chłodziła nasze napoje — nie posiadała też zamrażalnika. W telewizorze mogliśmy oglądać około 30 stacji, włącznie z torontońską CTV; ponieważ w Kanadzie nie posiadamy i nie oglądamy telewizji, jedynie oglądaliśmy przez kilkanaście minut wiadomości, prognozę pogody i ewentualne informacje o nowych wygłupach i błazeństwach intrygującego burmistrza Toronto, Roberta Forda. W czasie naszego pobytu na Kubie nic specjalnego się nie wydarzyło oprócz śmierci Nelsona Mandeli (na którego pogrzebie Barack Obama i Raul Castro podali sobie ręce, co jednak nie zaowocowało żadnym przełomem w stosunkach amerykańsko-kubańskich).

Zamiast klucza do drzwi, używaliśmy kart magnetycznych i z recepcji otrzymaliśmy dodatkową kartę. Dokładnie po tygodniu karty przestały działać, pomimo że przyjechaliśmy na 2 tygodnie — powiedziano nam, że karty są programowane na tydzień i w recepcji je przeprogramowano na następny tydzień.

Kilka razy padało (zazwyczaj krótko), raz pozostawiliśmy drzwi balkonowe i okna otwarte i trochę wody dostało się do środka na podłogę, która stała się NIEZMIERNIE ŚLISKA! Również kafelki podłogowe w łazience, gdy były mokre, stawały się ŚLISKIE, toteż często rozkładaliśmy na niej ręczniki, aby zapobiec poślizgnięciu się. Pokojówka (Marta) sumiennie sprzątała pokój i codziennie zostawialiśmy jej 1 peso, a Catherine przekazała dla jej córki (obchodziła urodziny) eleganckie sukienki, których już nie nosiła.

Ośrodek był przyjemny i wszędzie było blisko. Piaszczysta plaża, której szerokość zmieniała się o kilka metrów w zależności od przypływów/odpływów — ostatniego dnia naszego pobytu było niezmiernie wietrznie i gdy po raz ostatni wybraliśmy się z rana na plażę, 2/3 plaży było zalane falami i zarzucone wyrzuconymi wodorostami. Codziennie specjalny traktor zgrabiał wodorosty z plaży. Zazwyczaj przychodziliśmy na plażę o godzinie 14:00 i przebywaliśmy na niej do godziny 17:00. Było wietrznie, ale długa rafa koralowa, znajdująca się kilka kilometrów od brzegu, stanowiła niezmiernie efektywną barierę, blokując burzliwe wody oceanu i umożliwiając pływać w oceanie prawie każdego dnia, bo fale nie stanowiły żadnego problemu czy zagrożenia. W hotelu zatrzymało się około 50 kitesurferów, używających desek surfingowych i latawców (głównie z kanadyjskiej prowincji Quebec) i mieli zabawę na medal! Niektórzy z nich surfowali (za) blisko brzegu, inni parę kilometrów od brzegu, koło rafy i ledwie można było ich dostrzec. Ogólnie było płytko, nawet kilkadziesiąt metrów od brzegu. Gdy nurkowałem z rurką, nie udało mi się dostrzec niczego godnego uwagi i dlatego postanowiliśmy później wybrać się na zorganizowaną wycieczkę nurkowania z rurką koło rafy koralowej.

Kiedy pogoda była słoneczna i upalna, czasem był problem ze znalezieniem wolnych krzeseł plażowych i po prostu leżeliśmy na piasku, co mi nie przeszkadzało. Pierwszego dnia po przyjeździe otrzymaliśmy dwa duże ręczniki hotelowe i używaliśmy je cały czas na plaży. Również przywieźliśmy ze sobą dwa ręczniki z Kanady i kilkakrotnie lokalni Kubańczycy pytali się nas, czy nie moglibyśmy im ich dać ostatniego dnia pobytu.

Po plaży regularnie przechadzali się Kubańczycy, nawiązując kontakty z turystami i próbując sprzedać rzeźby, obrączki, naszyjniki, kapelusze, muszelki, rozgwiazdy, oferując obiady z homarów, przejażdżkę konnymi dorożkami lub też podejmując się znaleźć dla turystów taksówki. Jeden z nich, George (jego imię było często wymieniane forach i w recenzjach na stronie TripAdvisor) był całkiem miłym, nieingerencyjnym człowiekiem i spędziliśmy trochę czasu rozmawiając z nim.

– Hej George, Gina przesyła ci pozdrowienia z Kanady! — krzyknąłem do niego, gdy go zobaczyłem po raz pierwszy.

Wydawał się lekko zaskoczony słysząc to, ale powiedziałem mu, że skontaktowałem się z Giną przez TripAdvisor i wspominała o nim i prosiła, abym go od niej pozdrowił.

Jednak nigdy nie skorzystaliśmy z jego oferty obiadu z homarów, ponieważ nie byliśmy specjalnie tym zainteresowani. Catherine nabyła oryginalny naszyjnik od starszego sprzedawcy (Enrique), na którego ramieniu widniał imponujący tatuaż przedstawiający Che Guevara, który od razu sfotografowałem. Inny młody sprzedawca oferował ciekawą rzeźbę, ale nigdy więcej go nie widziałem i nie miałem okazji jej kupić. Na plaży było kilka katamaranów i rowerów wodnych, ale ich nie używaliśmy.

Ogrodnicy utrzymywali tereny ośrodka w dobrym stanie i codziennie je grabili — i każdego dnia widzieliśmy wiele jam i otworów w piasku, szczególnie koło krawędzi chodnika. Gdyby to była Kanada, to pomyślałbym, iż były one zrobione przez wiewióreczki ziemne; na Kubie ich role przejęły purpurowe i pomarańczowe kraby, bardzo nieśmiałe i dopiero udało mi się je zobaczyć po paru dniach — pewnie nie tylko widziały, jak się zbliżaliśmy (miały pokaźne oczy!), ale też wyczuwały wibracje powodowane przez nasze kroki i szybko wycofywały się do swoich jam.

Kilka razy prosiliśmy ogrodnika, aby przyniósł nam orzechy kokosowe — obierał je maczetą i robił w nich małą dziurkę, przez którą mogliśmy wypijać wodę kokosową, a następnie jeść niezmiernie smaczny miąższ. Catherine i nasza sąsiadka (Larisa, z Toronto, oryginalnie z Rosji) codziennie się spotykały o 8:00 rano w oczekiwaniu na ogrodnika.

Do restauracji przylegał sklepik (tienda), gdzie można było nabyć rum, kolę, piwo, kartki pocztowe, papierosy, cygara i drobne pamiątki. Byłem rozczarowany, że sklep nie posiadał mojego ulubionego piwa Bucanero i tylko generyczną kolę, ale stacja benzynowa 1.3 km na północ od ośrodka, posiadała to piwo i prawdziwą Coca-Colę (jeden peso na puszkę piwa i 2.70 peso na 2 litry Coca-Coli, ‘hecho en Mexico’, posiadającą trochę inny smak od Coca-Coli sprzedawanych w Kanadzie). Sklepik hotelowy posiadał jako-taki wybór kartek pocztowych, ale drogich (jedno peso każda, podczas gdy te same pocztówki kosztowały w Camagüey i na lotnisku od 0.35 do 0.45 peso). Koło stacji benzynowej (prawie przylegającej do wysokiej wieży przekaźnikowej) znajdowała się poczta. Dwukrotnie wysłaliśmy kilkanaście kartek pocztowych do Kanady, Europy i USA. Gdy żadna z nich nie dotarła do adresata po 5 miesiącach uważałem, że gdzieś się zapodziały na Kubie i nigdy już nie dojdą, ale w maju 2014 r. zaczęły mnie dochodzić wiadomości, że kartki jednak dochodzą. Pomiędzy stacją benzynową a naszym hotelem minęliśmy niezmiernie ciekawy architektonicznie budynek w stylu włoskim. Była to “Clinica Internacional de Santa Lucia”. Siedziała przed nią strażniczka, która pozwoliła nam się powałęsać po jej terenie. Z tego, co mogłem zrozumieć, był zbudowany przez Włochów i miało się w nim mieścić centrum odnowy biologicznej oraz klinika — widzieliśmy wszędzie wiele tabliczek z napisami (restauracja, pokój konsultacyjny, winda, klinika), ale lecznica nigdy się nie otworzyła i obecnie budynek przerabiano na hotel.

Podczas naszego całego pobytu w ośrodku nie zamówiliśmy więcej, niż 5 bezpłatnych drinków alkoholowych w hotelowych barach (wszystko było wliczone w cenę) — po prostu w ogóle nie chodziliśmy do barów. Generalnie, nie lubię takich napoi, zazwyczaj są za słodkie i ich inne składniki o wiele gorzej działają na mój organizm, niż sam alkohol. Po prostu kupiliśmy w sklepie kilka butelek rumu, likieru, soku pomarańczowego, koli i sami robiliśmy takie napoje. Ponieważ jednak nie przepadam za tego rodzaju silnymi napitkami alkoholowymi, o wiele bardziej wolałem kilka kieliszków czerwonego wina do obiadu w restauracji. Jednakże ci, którzy planują korzystać barów, powinni ze sobą zabrać kubki lub duże, mocne plastikowe szklanki, bo plastikowe kubki barowe są bardzo małe i nietrwałe.

Również wybraliśmy się do pobliskiego centrum nurkowego i rozmawiałem z Kanadyjskim płetwonurkiem z Toronto (zapewne pochodzenia polskiego). Powiedział, że jeżeli nie posiad się certyfikatu Padi, jest możliwe wzięcie szybkiego kursu za ok. 75 peso i potem nurkować do 10 metrów. Ponieważ nie byłem zbyt zainteresowany nurkowaniem z butlami i nie zamierzałem inwestować czasu i środków finansowych na kursy i drogi sprzęt, być może taka opcja była by całkiem dobra dla spróbowania nurkowania. Z drugiej strony, w roku 1978/79 byłem przez rok członkiem klubu podwodnego „Wanda” i w tym czasie zrobiłem dość rozległy kurs nurkowania, a potem spędziłem bodajże 3 tygodnie na obozie nurkowym na wyspie Szeroki Ostrów na jeziorze Śniardwy. Niemniej jednak w tamtym czasie nurkowanie mnie specjalnie nie zafascynowało: sprzęt był dość podstawowy, woda zimna i mętna i właściwie niczego ciekawego nie można było pod wodą zobaczyć.

Pomimo że można było wymienić pieniądze w ośrodku (kurs walutowy był trochę gorszy od tej w bankach), biuro wymiany walut, Cadeca, znajdowało się w Centro Commercial Santa Lucia, niedaleko hotelu Caracol. Wymagany był paszport — pokazałem kolorową kopię paszportu i wystarczyła. Dookoła znajdowało się kilka innych sklepików z napojami, słodyczami, cukierkami, itp.

Podczas gdy ostatniego dnia czekaliśmy w lobby hotelowym na autobus na lotnisko, jeden z turystów przyniósł na plecach (!) lodówkę ze swojego pokoju i ostentacyjnie położył ją na kontuarze w recepcji hotelowej w lobby. Okazało się, że jego pokój miał dużo problemów, między innymi nie działała lodówka i chociaż kilkakrotnie je zgłaszał, nic nie zostało poprawione. Wreszcie postanowił wziąć sprawy w swoje ręce (w dosłownym sensie) i przytargał lodówkę do recepcji! Podobno hotel wezwał strażników… Ponieważ niebawem wsiedliśmy do autobusów, nie mam pojęcia, jak się wszystko zakończyło, ale doskonale go rozumiem! Cóż… ‘es Cuba’!

Drugiego dnia wieczorem poszliśmy na ‘beach party’ i spędziliśmy ok. 15 minut oglądając występy (całkiem dobre wykonanie „Imagine” John’a Lennona), ale poza tym nie byliśmy zainteresowani oglądaniem żadnych występów, animacjach czy też graniem w bingo. Niektóre występy były dość głośne i nawet mogliśmy je częściowo słyszeć w naszym pokoju. W pierwszą sobotę po przyjeździe poszliśmy na ‘Białe Party’ na plaży koło Centrum Handlowego przylegającego do naszego ośrodka. Była muzyka, migające światła, wiele lokalnych mieszkańców w biały strojach, którzy czasem tańczyli i kilka budek sprzedawców pamiątek.

Każdy zachwycał się masażystą Davidem i niektórzy codziennie chodzili do niego na masaże. Poszliśmy do sali gimnastycznej, przy której urzędował. Krótko z nim rozmawialiśmy i Catherine kupiła jeden masaż. Powiedziała, że był dobry, ale jednak jej znakomity chiński masażysta z Toronto jest o wiele lepszy, szczególnie w tzw. ‘deep tissue massage’. Z drugiej strony David powiedział, że nie chciał jej robić zbyt mocnego masażu, bo mogłaby być obolała przez kilka dni.

Wszystkie posiłki były serwowane w jednym budynku, jak też była jeszcze druga restauracja, à la carte. W barze plażowym można było poza napojami otrzymać też frytki i hamburgery od 10:00 rano do 17:00 — znajdował się on za sekcją 400. Poszliśmy do niego, zamawiając ‘słynne’ danie składające się ze smażonej ryby i frytek. Ponieważ zaczął tam od niedawna pracować nowy kucharz, to danie nie było dostępne… przynajmniej tak nas poinformował przedstawiciel Hola Sun, Jose, gdy na niego natrafiliśmy w tym barze.

Śniadanie podawano pomiędzy godziną 7:30 a 9:30. Zawsze zamawiałem robiony przy mnie omlet lub 3 jajka, kawę, sok, jogurt, chleb/bułki z masłem & serem i niezmiernie mi to smakowało! Rano przynosiliśmy też puste plastikowe butelki i prosiliśmy kelnerów o napełnienie ich wodą.

W większości nie chodziliśmy na lunch, ale gdy poszliśmy, bardzo nam smakował. Po zjedzeniu obfitego śniadania nie byliśmy głodni w czasie lunchu, a poza tym zawsze mogliśmy zamówić coś do jedzenia z baru plażowego.

Obiad/kolacja serwowany był od godziny 18:30 do 21:30. Zawsze można było wybrać coś pysznego: wołowinę, smakowitą wieprzowinę, mięciutkie żeberka, kury, wyborne krewetki, przygotowaną na zamówienie pastę i spaghetti, sałaty, ryby… kelner przynosił nam czerwone wino (średnie+) i zimne piwo. Osobiście nie przepadałem za sałatkami, raczej były bezsmakowe i nie było sosu do sałatek (dressing), jedynie oliwa, ocet i drobno pokrajany czosnek, zatem rzadko ją jadłem (co prawda nie nastawiałem się na spożywanie sałat!). Desery były wyśmienity, a w szczególności lody. Kelnerzy byli mili, szybko przynosili piwo, wino i inne napoje, nigdy nie próbowali nam czegokolwiek sprzedać (jak to miało miejsce w innych ośrodkach). Od czasu do czasu mogliśmy z nimi porozmawiać o ich prywatnym życiu i rodzinach i zawsze zostawialiśmy napiwek w wysokości 1 lub 2 peso.

Przed restauracją naliczyliśmy nie mniej, niż 13 kotów, cierpliwie czekających na otrzymanie od turystów jedzenia. Niektóre z nich były oswojone i można było je głaskać, inne dzikie i nie lubiły, jak się je dotykało. Gdy tylko zorientowały się, że mamy dla nich jedzenie, wszystkie posłusznie za nami szły. Kociaki łapały też myszy i dlatego nie widzieliśmy żadnych gryzoni na terenie hotelu. Kelner poprosił nas, aby karmić koty z dale od głównego wejścia, więc Catherine, niczym Flecista vel Szczurołap z Hamlen, prowadziła koty na mniej ludne miejsce na końcu chodnika, gdzie mogliśmy je karmić.

Jak wspominałem, mogliśmy zamówić jeden obiad à la carte (bez wątpienia byłoby możliwe otrzymanie jeszcze jednego) w oddzielnej restauracji na wolnym powietrzu, blisko plaży — trzeba było przedtem zrobić rezerwację z Jennifer, której zazwyczaj puste biurko i krzesło znajdowało się koło lobby hotelowego. Znalezienie jej nie było proste, ale przy pewnej dozie uporczywości, osiągalne. Były dwie tury, o godzinie 19:00 i o 20:15. Udało się nam uczestniczyć w takich ucztach dwukrotnie i obydwie składały się z potraw kubańskiej kuchni (wieprzowina, sałata, tarta, czerwone wino hiszpańskie). Podczas pierwszego posiedzenia w restauracji było bardzo mało ludzi i było bardzo wietrznie. Zaprzyjaźniliśmy się z miłą parą z przylegającego stolika z Elora, Ontario. Okazało się, że dobrze znali miejsca, na które jeździliśmy na kanu i biwak w parku Killarney Park na jeziorze Carlyle Lake. Nasz drugi obiad było trochę za słony. Zawsze kelnerzy byli uważni i uprzejmi. Byliśmy zadowoleni z obydwu obiadów, tym bardziej, że restauracja była na wolnym powietrzu.

Hotel posiadał około 20 rowerów dla gości hotelowych; pierwsza godzina używania była bezpłatna, następne po 1 peso za godzinę (nigdy nikt od nas nie wymagał dodatkowych opłat). Niektóre rowery nie były w zadawalającym stanie technicznym (opony przepuszczające powietrze, luźne, odpadające błotniki, niedające się podwyższyć siedzenia) i wymagały podstawowych napraw i regularnego utrzymania, lecz jakoś zawsze udawało się nam dostać niezłe rowery i nawet całkiem dobrze mi się na nich jeździło. Codziennie jeździliśmy na rowerach od 1 do 3 godzin, albo na północ, do wioski Tararaco, lub na południe, w kierunku miasta Camagüey. Ponad 1 km na południe od hotelu znajdowała się stacja benzynowa, zaraz obok wysokiej wieży przekaźnikowej, gdzie można było napompować opony. Francesca zajmowała się wypożyczaniem rowerów (i skuterów) i zazwyczaj można było ją zastać przy jej biurku przy wejściu do sklepu hotelowego. Nigdy nie wypożyczyliśmy skutera, ale jednego dnia zacząłem rozmawiać z kanadyjskim turystą; patrząc na jego napisy na koszulce, wywnioskowałem właściwie, że był on doświadczonym motocyklistą. Rzeczywiście, powiedział, że ma w Kanadzie ogromny motor Harley Davidson i jeździ na motorach od dziesiątek lat — skuter dla niego to prawie dziecięca zabawka. Niemniej jednak poprzedniego roku, gdy jechał skuterem do wioski La Boca, miał wypadek spowodowanych przez piaszczystą i pełną kolein drogę i musiał zapłacić za uszkodzenia skutera.

Na pobliskich drogach był mały ruch, ale duże, głośne i śmierdzące ciężarówki i traktory, prymitywne dorożki i wozy konne oraz ryksze musiały dzielić tą samą drogę. Jeżdżąc na rowerach, uwielbialiśmy zwiedzać pobliskie wioski i rozmawiać z Kubańczykami. Większość wsi była uboga, ale niektóre domy były całkiem stylowy i dobrze wykończone. Byliśmy zaproszenie to kilku z nich i nie spodziewaliśmy się zastać w środku stosunkowo wysoki standard (meble, nowoczesny telewizor, radio, lodówkę). Spotkaliśmy sporo bardzo miłych ludzi i niektórzy z nich dość dobrze mówili po angielsku.

Jeden z nich, Braulio, były nauczyciel języka angielskiego, właśnie pracował na budowie swojej nowej organicznej (naturalnej) restauracji w wiosce Tararaco, którą planował otworzyć w drugiej połowie grudnia 2013 r. (21°34'22.05”N and 77° 3'12.47”W), jakieś 2 km od hotelu. Również w tej wiosce stała jego budka (obecnie zamknięta z powodu robót przy restauracji), w której sprzedawał produkty zdrowotne i soki, a na jej ścianach było wypisanych wiele informacji na temat zdrowia i dobrego odżywiania się w językach hiszpańskim i angielskim. Odwiedziliśmy go kilka razy i spędziliśmy parę godzin z nim rozmawiając. Był on niezmiernie ciekawym i koleżeńskim człowiekiem, świetnie znającym się na roślinach, ziołach, dobrym odżywianiu i odchudzaniu — powiedział, że wyleczył się sam z raka, gdy miał dwadzieścia kilka lat. Obecnie pomagał jednemu Kanadyjczykowi z Toronto zrzucić wagę, dając mu świeżo wyciśnięte zielone soki, które również zamierzał podawać w swojej restauracji (o nazwie „Organic Restaurant and Gardens”), jak też wiele innych zdrowych, odżywczych potraw. Spróbowaliśmy jego sok i był pyszny! Pomimo że jego przedsięwzięcie posiadało pełną aprobatę i poparcie rządku kubańskiego, nadal musiał zawzięcie walczyć z wieloma problemami biurokratycznymi, szkolić pozbawionych motywacji pracowników, uczyć ich angielskiego i właściwych manier jak też zmagać się z notorycznym brakiem na Kubie materiałów budowlanych i praktycznie wszystkich innych produktów zaopatrzeniowych. Podobnie jak wiele amerykańskich lekarzy naturopatii, autentycznie niepokoił się niewłaściwym odżywianiem ludzi — tylko że w tym przypadku chodziło mu o mieszkańców Kuby, którzy często przechodzili na standardową dietę amerykańską (tzn. niezdrową) i odrzucali ogólnie dostępne i niedrogie owoce, warzywa, orzechy lub orzechy kokosowe (które Braulio zawsze zrywał dla nas z drzewa i obierał). Jeden z jego przyszłych kelnerów zarobił od nas swój pierwszy napiwek w wysokości 2 peso za przygotowanie dla nas dwóch kokosów, obranie ich i wycięcie w nich małej dziurki, abyśmy mogli z nich słomką wypić wodę kokosową, a następnie zjeść przepyszny miąższ. Wytłumaczyłem Braulio ogromne znaczenie Internetu, a w szczególności takich stron jak TripAdvisor, na których jego klienci będą w stanie zamieszczać komentarze o jego restauracji i oceniać jej różne aspekty, umożliwiając w ten sposób potencjalnym klientom formułować na ich podstawie decyzje dotyczące odwiedzenia jego restauracji. Parę miesięcy później dowiedziałem się, że Braulio zdołał otworzyć restaurację na czas i według recenzji zamieszczonych na TripAdvisor, jego restauracja posiada imponującą ocenę 5 gwiazdek z 5 możliwych, bazowaną na 16 zamieszczonych opiniach (sierpień 2014 r.).

Wiele Kubańczyków, włączając pracowników hotelowych, prosiło nas specyficznie o ubrania dla dzieci i ręczniki. Również ich uwagę przyciągnęły nasze różnokolorowe plastikowe, mocne reklamówki, sprzedawane w bardzo wielu sklepach. Chociaż dla Kubańczyków jest możliwe kupić wiele rzeczy na Kubie, jeżeli posiadają dolary lub wymienne peso, to jednak ceny wielu rzeczy są o wiele wyższe niż w Kanadzie. Dlatego sądzę, że może nie jest złym pomysłem dawać Kubańczykom napiwki również w postaci dobrej jakości prezentów, których wartość na Kubie jest często 2-3 razy wyższa, niż cena, jaką rzeczywiście zapłaciliśmy. Gdy zapytaliśmy się jednego z Kubańczyków, czego najbardziej potrzebują ludzie w jego sąsiedztwie (on był stosunkowo zamożnym człowiekiem wg standardów kubańskich), zauważalnie zdziwiony naszym pytaniem odpowiedział:

– Cokolwiek możecie im dać, zaakceptują to i będą wam wdzięczni, większość z nich nic nie ma. Nie zdajecie sobie sprawy, w jakiej nędzy wiele z nich mieszka i jak strasznie są biedni.”

Niestety, na Kubie stworzyła się ogromna przepaść (i zdaje się powiększać) pomiędzy Kubańczykami posiadającymi dostęp do ‘twardej waluty’ (bądź przez pracę w sektorze turystyczny, bądź też dzięki rodzinie za granicą) i tymi, żyjącymi z pensji płaconej w praktycznie bezwartościowych kubańskich peso Moneda Nacional i zarabiającymi ponad $10-20 miesięcznie. Mówiono też nam, że prezenty przekazywane przez turystów bezpośrednio do szkół czasami nigdy nie trafiają do dzieci, bo są sprzedawane przez pracowników szkolnych i nawet paru dyrektorów szkół z tego powodu zostało wyrzuconych z pracy.

Jednego dnia zatrzymaliśmy się koło stoisk z pamiątkami, rozlokowanymi w cieniu ogromnego drzewa (na północ od hotelu, vis-à-vis restauracji El Rapido). Jeden ze sprzedawców, Oscar, o osobowości filozofa, dobrze mówił po angielsku i przez godzinę z nim rozmawialiśmy. Takie spotkani niezmiernie wzbogaciły nasz pobyt na Kubie i na długo pozostawały w naszej pamięci.

Niektórzy Kubańczycy, którzy umieli angielski, pytali się nas, czy mamy jakieś magazyny, gazety, książki lub słowniki w języku angielskim i z przyjemnością dałem im „The New York Times,” torontoński „The Globe and Mail,” jak też kilka świeżych jeszcze numerów brytyjskiego tygodnika „The Economist.” Gdy na Kubę lecimy liniami kubańskimi, możemy przywieźć prawie po 50 kg bagażu na osobę, aczkolwiek większość innych linii lotniczych nie jest tak szczodra jeżeli chodzi o wagę bagażu.

Rozmawialiśmy z jednym Kubańczykiem na temat Internetu i recenzji, jakie turyści zamieszczają na Internecie. Powiedział, że był jeden Kubańczyk, który serwował świetne obiady z homarów dla turystów, ale nie posiadał na taką działalność odpowiednich pozwoleń. Dużo turystów zamieszczało na Internecie jego imię i adres i w rezultacie władze się dowiedziały o jego ‘restauracji’ i szybko ją zamknęły.

Żaden ze spotkanych Kubańczyków nie posiadał dostępu do Internetu i większość z nich miała jedynie mętne pojęcie o tym, co to właściwie jest Internet i jak niesamowicie ważną i krytyczną rolę obecnie odgrywa w naszym codziennym życiu. Wiele Kubańczyków, z którymi rozmawialiśmy, szczególnie ci posiadający biznesy nastawione na turystów, nie zdawało sobie w pełni, że Internet może mieć ogromny wpływa na ich biznesy z powodu zamieszczanych recenzji.

Na terenie hotelu było mnóstwo taksówek, dorożek konnych i rykszy. Nie mam pojęcia, jak im szedł biznes, ale za każdym razem, gdy rowerami wyjeżdżaliśmy i przyjeżdżaliśmy do ośrodka, widzieliśmy kilkanaście takich pojazdów oczekujących turystów. Taksówkarze chcieli od 50 do 70 peso na podróż do Camagüey (o 7 peso mniej tylko do portu lotniczego); jeżeli wynajęlibyśmy ich na cały dzień, to cena wyniosłaby około 100 peso. Dorożki kosztowały około 20 peso do wioski La Boca i z powrotem (zależnie od ilości osób, od ewentualnego zamówionego obiadu w wiosce i oczywiście, od zdolności negocjacyjnych).

NASZE WYCIECZKI POZA OŚRODEK

Rancho King

Ponieważ nasze wakacje zorganizowane były przez kubańską firmę Hola Sun, jedną z korzyści było bezpłatna wycieczka do Rancho King (jak też otrzymaliśmy pokój w lepszej sekcji hotelu, bezpłatną butelkę rumu i pokojowy sejf był bezpłatny). Taka wycieczka normalnie kosztuje 35 peso. Po około godzinie jazdy autobusem dotarliśmy do rancha, gdzie powitało nas 5 kowboi na koniach, potem zaprowadzono na do małego ogrodu z ziołami i pracownik bardzo ciekawie mówił o różnych ziołach i ich właściwościach leczniczych, Podczas ‘okresu specjalnego’ (‘periodo especial’) po upadku Związku Sowieckiego, Kuba nagle stanęła nad otchłanią i musiała się zmagać o ogromnymi brakami właściwie wszystkiego, włącznie z lekarstwami, i dlatego zioła stały się niezmiernie ważne i masowo używane. „Cudownie”, powiedziała Catherine, która bardzo wierzy w zioła.

Gdy przechodziliśmy koło jadłodajni, zobaczyliśmy starszego mężczyznę powoli pokręcającego ruszt, na którym był spory świniak, pieczony nad otwartym ogniem. Kanadyjscy turyści wspaniałomyślnie kupili mu puszkę zimnego piwa, za co bardzo był wdzięczny. Następnie poszliśmy oglądać rodeo — dla mnie po raz pierwszy w życiu. Kilka osób, włącznie z Catherine, nie za bardzo się ono podobało, bo uważali, że zwierzęta były wykorzystywane dla naszej rozrywki. Po skończeniu rodeo poszliśmy do niedalekiej wsi, a za nami wiele miejscowych ludzi, starając się uzyskać prezenty od turystów. Zatrzymaliśmy się w kubańskim domu (Fidel Castro kiedyś nocował w jednym z jego pokoi) gdzie wysłuchaliśmy następnej bogatej w informacje prezentacji o historii tego rancza oraz mogliśmy zobaczyć, jak się wyciska wodę z trzciny cukrowej za pomocą ręcznego urządzenia. Zaoferowano też nam kawę i owoce. Wraz z nami była grupa turystów amerykańskich, biorąca udział w legalnej ‘edukacyjno-poznawczo-oświatowej’ wycieczce na Kubę. Trochę z nimi porozmawialiśmy i byli zaszokowani, jak mało zapłaciliśmy za nasz pobyt (poniżej $800 za osobę na 2 tygodnie, wszystko włączone w cenę), podczas ich jednotygodniowe wakacje kosztowały prawie $5,000 na osobę! Naprzeciwko tego domu ‘Fidela Castro’ stała mała szkoła, gdzie można było rozdać prezenty bezpośrednio dla dzieci. Powoli skierowaliśmy się z powrotem do jadłodajni na lunch, który, rzecz jasna, składał się z pieczonego wieprza! Ogólnie była to ciekawa wycieczka.

Wycieczka Katamaranem na Nurkowanie

Wycieczkę można było zamówić u naszego przedstawiciela w hotelu i kosztowała 25 peso, jednak czasem była odwołana z powodu małej ilości zainteresowanych lub złej pogody. Parę dni przedtem Catherine zapytała się jednego z pracowników hotelu, pracującego na plaży, czy nie mógłby nas zabrać na Hobie Cat do rafy koralowej na nurkowanie, jednakże odmówił —jej zdaniem miał zalecenia, aby raczej turyści brali te płatne wycieczki, bardziej opłacalne dla hotelu. Autobus przyjechał o godzinie 10:00 rano i po bardzo krótkiej jeździe weszliśmy na katamaran w doku koło hotelu Mayabano Hotel. Był one specjalnie zrobiony dla nurkowania, miał wiele miejsca i nawet ubikację. Sprzęt był zapewniony, chociaż większość z turystów zabrała ze sobą własny. Po około 30 minutach dopłynęliśmy do rafy koralowej, gdzie mogliśmy nurkować (z rurką) przez godzinę. Jak tylko wskoczyłem do wody, to zapomniałem o bożym świecie, urzeczony kolorowymi rafami. Woda była przejrzysta i widziałem wiele kolorowych korali i ryb, ale nie spostrzegłem rozgwiazd i morskich jeżowców. Ogólnie było płytko i czasem dało się stanąć na dnie lub rafie. Catherine, jak to Catherine, tak daleko odpłynęła od katamaranu, że jeden z członków załogi zaczął płynąc w jej kierunku, aby ją zawrócić (pewnie myślał, że chciała uciec do Miami…). Zabrałem ze sobą dwie tanie podwodne aparaty jednorazowego użytku i zrobiłem prawie 50 zdjęć, ale jak się spodziewałem, nie wyszły zbyt dobrze. Była to naprawdę super wycieczka i z przyjemnością na Kubie ponurkowałbym z butlą, bo byłoby o nieba przyjemniejsze, niż nurkowanie na Śniardwach w Polsce!

Wycieczka Dorożką do Wsi La Boca

Do wioski La Boca (co znaczy ‘usta’-w tym przypadku ‘ujście’), znajdującej się jakieś 8 km of hotelu, można dotrzeć kiepską, niewybrukowaną i pełną zagłębień piaszczystą drogą. Zastanawialiśmy się, czy nie pojechać do niej rowerami, ale biorąc pod uwagę ich stan techniczny i potencjalne problemy (m. in. wracanie z powrotem w ciemnościach i prowadzenie zepsutych rowerów), odrzuciliśmy tą alternatywę. Trzeciego grudnia 2013 r. podszedł do nas na plaży kubański kowboj i zapytał się, czy nie chcielibyśmy pojechać dorożką konną do wioski La Boca za jedyne 20 peso. My (a raczej Catherine) zgodziła się bez żadnego targowania i następnego dnia o 14:15 wsiedliśmy do dorożki i pokłusowaliśmy do La Boca. Przy okazji daliśmy przyniesione z restauracji kanapki właścicielowi dorożki i jego młodemu bratankowi (nota bene, uczył się angielskiego i jego nauczycielem był Braulio, właściciel organicznej restauracji, o którym poprzednio pisałem). Droga była wyboista, pełna kolein i dziur, ale jechało się dobrze i dorożkarz sprytnie je wymijał. Do La Boca dotarliśmy przed godziną 15:00 i wysiedliśmy koło sporej restauracji przy plaży. Catherine chciała zobaczyć flamingi — dorożkarz powiedział, ż w tym miejscu będą — okazało się, że o tej porze nigdy już ich nie ma, toteż czuła się poniekąd trochę oszukana, jako że kowboj mówił kompletnie coś innego.

Było gorąco i słonecznie, toteż usiedliśmy na piasku na plaży (nie było żadnych krzeseł) pod samotną palmą, popijając nadal jeszcze zimne piwo Bucanero i rozmawiając z rozmownym gitarzystą, który zagrał (nawet całkiem nieźle w moim przekonaniu) „The Hotel California”. Daliśmy mu kilka kanapek i banany, jakie zabraliśmy ze sobą w drogę, jak też parę mydełek, z których był niezmiernie zadowolony. Za chwilę zbliżyła się para Kubańczyków, wyglądających jak ‘nawracacze’ i spodziewałem się, że za chwilę będą dzielić się z nami jakąś dobrą nowiną i przynosić nam religijne oświecenie, starając się nas nawrócić na ich nieznaną nam wiarę, ale okazało się, że tylko spytali się, czy chcielibyśmy zjeść przepyszny obiad z homara.

Pozwolę sobie zrobić w tym miejscu dygresję i zboczyć z tematu: trochę jestem zdziwiony, że Kuba, po obraniu systemu komunistycznego, bazowanego na genialnej ideologii Marksa, Engelsa, Lenina i kilku jeszcze innych czołowych myślicieli i teoretyków, nigdy energicznie nie usiłowała czynnie obznajamiać turystów z kanonami swojej rewolucyjnej i radykalnej ideologii. Poza kilkoma książkami na tematy polityczne, znajdującymi się na sprzedaż w sklepikach hotelowych (zwykle zresztą drogie, nudne i często w języku hiszpańskim), nigdy nie spotkałem się z bezpłatnymi lub tanimi materiałami propagandowymi, skierowanymi na zagranicznych turystów (a swoją drogą, to dostanie na codziennej gazety „Granma” było bardzo trudne — a jej angielską edycję tylko raz udało mi się kupić na Kubie). Niewykluczone, że rząd Kuby nie zamierza się dzielić tymi genialnymi, elitarnymi ideami z zagranicznymi outsiderami… a może po prostu obawia się, że gdyby Kanada zaadoptowała kubańską ideologię oraz kubański system polityczny i ekonomiczny, to niebawem mieszkańców Kanady nie byłoby stać na podróże na Kubę…

Kilkaset metrów od nas znajdowała się wioska i udaliśmy się do niej, spacerując wzdłuż brzegu utworzonego z warstwy martwych korali, usianym szczątkami kości żółwich, zębami barakud i różnymi ciekawymi muszelkami — nawet znalazłem zardzewiałą podkowę, moją drugą w czasie tej wycieczki. Wszędzie spotykaliśmy niezmiernie miłych i gościnnych Kubańczyków. Niektórzy trudnili się rybołówstwem, albo zarzucając sieci (jeden z nich łowił ryby niedaleko brzegu, używając dużą dętkę, na której trzymał sprzęt rybacki), albo po prostu nurkując (z rurką) i używając harpuna — nie posiadali łodzi, bo, jak mówili, były dla nich za drogie. Porozmawialiśmy z wieloma osobami i wiele z nich zaprosiło nas do środka swoich domów. Werandy ich domów wychodziły na plażę i w czasie przypływów woda prawie je zalewała — ponieważ były odpływ, mogliśmy spacerować po odsłoniętej plaży z martwych korali. Jedna kobieta pokazała nam swój piękny dom, który stanowił też casa particular (tzn. mały hotelik/kwatery w domach) i poczęstowała nas pomarańczami. Mężczyzna, który mówił po angielsku, zajmował się obwożeniem doróżką turystów. Zrobiłem kilkanaście zdjęć jego córce i jej nowemu, sześciomiesięcznemu pieskowi albinosowi o niezmiernie oryginalnym pyszczku. Dziewczynka, wraz z innymi dziećmi z La Boca, uczęszczała do szkoły w Tararaco, około 7 km. Przyglądałem się, jak kilku rybaków sprawiało ryby, jeden z nich powiedział, że pół godziny temu ktoś z wioski złapał barakudę. Poprosiłem, aby dano mi adresy w celu wysłania im zdjęć, ale okazało się, iż poczta nie dochodziła do La Boca. „Niesamowite,” pomyślałem… ale z drugiej strony, według niedawnych zapowiedzi rządu kanadyjskiego, za kilka lat poczta kanadyjka również nie będzie dostarczała listów do drzwi (tylko to komunalnych skrzynek).

We wsi oczywiście znajdowało się kilka obowiązkowych propagandowych plakatów/rysunków i gorliwie je sfotografowałem. La Boca posiadała też kilka casas particulares. Gdy staliśmy na brzegu, wpatrzeni w zachodzące słońce, pojawił się nasz woźnica mówiąc, że odjedziemy o pół godziny później (tzn. o godzinie 18:00) z grupą osób, które właśnie spożywały w wiosce obiad z homarów. Catherine była trochę zła, podejrzewając, że dorożkarz planował to wszystko od początku i obawiała się, że kubańskie pół godziny znacznie się rozciągnie, powodując, iż to MY staniemy się obiadem dla komarów, jak też będziemy zmuszeni dzielić ciasną dorożkę z dodatkowymi 2 parami. Tak więc czekaliśmy na koralowej plaży na tyłach ‘restauracji’—co mi kompletnie nie przeszkadzało, bo nadal robiłem zdjęcia—aż wreszcie pojawił się stangret i poszliśmy do dorożki. Wracaliśmy z parą z Toronto i trochę z nimi rozmawialiśmy; druga dorożka, pełna turystów, jechała za nami. Catherine siedziała koło dorożkarza, gdzie był lepszy przewiew i mniej komarów oraz mogła obserwować ściemniające się niebo. Gdy dojechaliśmy do Hotelu Mayabano, obie dorożki nagle skręciły w ciemną drogę. Powiedziano nam, że nie wolno im jeździć na normalnych drogach po godzinie 18:00 i dlatego musiały zjechać na boczną drogę (prawdę mówiąc, żadna z dorożek nie posiadała kompletnie żadnego oświetlenia, co było trochę niepokojące, gdy jechaliśmy po wyboistej i nierównej drodze w kompletnych ciemnościach). Boczna droga była bardzo piaszczysta i nie tylko koń miał problemy z ciągnieniem dorożki, ale również kilka razy się wystraszył i stanął w miejscu, nie mając zamiaru kontynuować. W pewnym momencie wszyscy musieliśmy wysiąść z dorożki, aby stangret mógł ją nakierować na drogę i przekonać konia, aby jednak zmienił zdanie i nas jeszcze trochę pociągnął. Niebawem dojechaliśmy do hotelu Caracol i zapłaciliśmy umówione 20 peso — nawiasem mówiąc, para z dorożki zapłaciła 15 peso na osobę i w tej cenie był już zawarty obiad z homarów (prawdę mówiąc, nie bardzo mielibyśmy chęć na obiad). Był to wspaniały wypad i jej główną atrakcją była przechadzka wzdłuż koralowej plaży, robienie zdjęć i nawiązanie kontaktów z lokalnymi mieszkańcami. Bardzo chciałbym odwiedzić tą wioskę raz jeszcze!

Trzydniowa Wycieczka do Miasta Camagüey

Chociaż hotel oferował zorganizowane (i kosztowne) wycieczki do Camagüey, my woleliśmy pojechać tam sami na własną rękę. Przed hotelem zawsze stało kilka taksówek i już parę dni przedtem popytałem się wśród kierowców o ceny przejazdu do Camagüey — oscylowały od 50 do 70 peso. Można też było zabrać się do miasta jednym z autobusów turystycznych, zabierających turystów z hoteli na lotnisko, ale musielibyśmy dowiadywać się, kiedy odjeżdżają, uzyskać zgodę kierowcy, wynegocjować z nim cenę — a czasem były załadowane wycieczkowiczami i nie było miejsca — jak też zmuszeni bylibyśmy wziąć taksówkę z lotniska do centrum miasta (7 peso).

Udało się nam znaleźć mówiącego dobrze po angielsku taksówkarza z jego prywatną, aczkolwiek legalną taryfą, który zaoferował nam przejazd za 50 peso do Camagüey. Zostawił swój numer telefonu i w przeddzień zamierzonego wyjazdu zadzwoniliśmy do niego, a następnego dnia rano już nas oczekiwał przed hotelem. Jazda trwała około 2 godzin i drogi były puste, ale biorąc pod uwagę ich bardzo kiepski stan, mogę sobie tylko wyobrazić koszmarne korki i niezliczone wypadki drogowe, gdyby Kubańczycy mogli nagle pozwolić sobie na kupno tanich samochodów. Okolice były nizinne, tu i tam wyrastały wzgórza. Mijaliśmy farmy, niektóre z nich były już w rękach prywatnych i nawet dobrze prosperowały. Kierowca powiedział, że służył w armii kubańskiej i walczył w wojnie Etiopsko-Somalijskiej w latach 1977-1978. Prawdę mówiąc, nie miałem zielonego pojęcia o tej wojnie i współudziałowi w niej Kubańczyków; dopiero po przyjeździe do domu przeczytałem, że około 15 tysięcy kubańskich żołnierzy brało udział w tym konflikcie po stronie Etiopii i 400 z nich straciło życie. Cóż, jeszcze jedna konfrontacja, która niczego nie rozwiązała — wystarczy spojrzeć, co się dzieje obecnie w tych krajach…

Przed wyjazdem na Kubę, wydrukowałem wiele recenzji i adresów różnych casa particular w Camagüey. Nie mogliśmy do nich zadzwonić, bo numery telefonów nie były podane. Poprosiliśmy kierowcę, aby skierował się do Casa Particular Los Helechos. Miał problemy z jej znalezieniem — Camagüey słynie z uliczek-labiryntów, a kupiona na Kubie mapa miasta okazała się prawie bezużyteczna. Gdy wreszcie odnaleźliśmy tą casa particular, jej właściciel powiedział, że nie ma wolnych pokoi i nie zasugerował żadnej innej casa.

– Mój kolega ma fajną casa — powiedział nasz kierowca.

– OK, w takim razie jedź tam — odpowiedzieliśmy, mając nadzieję, że będzie to podobna casa to tych, o których czytaliśmy na TripAdvisor.

Byliśmy dokumentnie zaszokowani tym, co zobaczyliśmy w tej casa (która, jak się można było spodziewać, była wolna, i to zapewne przez długi okres czasu…). Catherine skorzystała z łazienki i odkryła, że nie ma w umywalce wody. Właściciel, zapytany o to, czy działa prysznic, powiedział, że działa — kropelka po kropelce — jak też trzeba połączyć jakieś elektryczne druciki, aby uzyskać ciepłą wodę. Dach (gdzie mieliśmy nadzieję spożywać posiłki i relaksować się, jak to często robiliśmy na Kubie) był po prostu zwykłym dachem — bez żadnych krzeseł czy też roślin. Pokój był ciemny, obskurny i wręcz nieprzyjemny, jego okna, wychodzące na hałaśliwą ulicę, zakryte potężnymi okiennicami… jednym słowem, okropna casa. Grzecznie odmówiliśmy i poprosiliśmy kierowcę, aby nas zabrał do następnej casa z naszej listy.

Była to Casa Caridad — według TripAdvisor, w sierpniu 2014 r. zajmowała miejsce nr 1 z 22 casas w Camagüey TripAdvisor [Oscar Primelles (San Esteban) 310-A Entre/ Bartolome Maso (San Fernando) Y Padre Olallo (Pobre), Camagüey70100]. Mieliśmy szczęście, bo jej energiczna właścicielka (o imieniu Caridad) właśnie powróciła do domu i pokazała nam przyjemny pokój. Byliśmy niezmiernie zadowoleni z tego faktu. Powiedziała, abyśmy poczekali 5-10 minut, zanim nas zamelduje, bo musiała odprowadzić wnuczki. W międzyczasie kierowca wyszedł, aby przyprowadzić samochód do wejścia do casa, co mu zabrało trochę czas z powodu plątaniny jednokierunkowych uliczek. Gdy czekaliśmy, do casa przybyła grupa 3 Francuzów i nagle mąż właścicielki poinformował nas, że wynikło jakieś nieporozumienie i że dla nas nie ma pokoju. Byliśmy niezmiernie rozczarowani, a nasz taksówkarz, który to nam przekazał tą wiadomość (bo właściciele casa nie umieli angielskiego), był trochę sfrustrowany, bo chciał jak najprędzej wracać do domu. Jakimś cudem, zanim wyszliśmy w poszukiwaniu innej casa, pojawiła się właścicielka, spiorunowała wzrokiem męża i zdecydowanie powiedziała, że francuscy turyści nie mieli rezerwacji, że to MY byliśmy tu pierwsi i otrzymamy pokój. Nota bene, Francuzi jakoś się zmieścili w pozostałym pokoju.

Bardzo nas to ucieszyło i migiem zajęliśmy pokój, wiedząc, że posiadanie jest 90% tytułu własności (z drugiej jednak strony nie sądzę, aby ta formuła miała zastosowanie na Kubie — chociaż skutecznie działała dla Amerykanów w Guantanamo przez dziesiątki lat).

Wartko rozpakowaliśmy się w pokoju, który posiadał prywatną łazienkę z prysznicem oraz klimatyzację, którą używaliśmy w nocy. Właścicielka zaoferowała nam kolację, na którą przystaliśmy, mówiąc jej, że powrócimy wieczorem, ponieważ zamierzaliśmy zwiedzać to przepiękne miasto i niebawem wyszliśmy na miasto.

I jakie piękne jest to miasto! Plątanina wąskich, jednokierunkowych, przypominające labirynt uliczek i ślepych zaułków, które nawet dla najinteligentniejszego szczura stanowiłyby duże wyzwanie, a do tego jeszcze bardziej wąskie chodniki, często ze sporymi dziurami, pęknięciami i umieszczonymi pośrodku nich latarniami ulicznymi. Przechadzka po tych uliczkach była sama w sobie niezwykłym przeżyciem. Podobno ulice miasta były właśnie w taki sposób zaprojektowanie, aby móc je obronić od ataków najeźdźców — a w razie gdyby piratom udało się jednak do miasta dostać, mieliby wiele problemów z odszukaniem drogi powrotnej i znaleźliby się w pułapce, a wtedy mieszkańcy Camagüey mogliby ich pokonać. Ale są też opinie, że te chaotycznie biegnące uliczki są po prostu rezultatem braku planowania i strategii przy wytyczaniu ulic. Camagüey jest czwartym miastem założonym przez Hiszpanów na Kubie i niedawno obchodziło swoje 500-tne urodziny — było założone 2 lutego 1514 roku — mało które miasto w obu Amerykach może się pochwalić taką rocznicą!

Często mieszkańcy miasta siedzieli na schodach prowadzących do masywnych, kolonialnych drzwi i musieliśmy przejść ulicą, aby ich wyminąć. Samochody, ciężarówki, motory i rowery były zaparkowane na ulicach, utrudniając ruch uliczny. Większość pojazdów dość szybko pędziła, pozostawiając za sobą kłęby wyziewów spalinowych. Kilka razy widziałam, jak samochody i ciężarówki (szczególnie, gdy skręcały), prawie-że dotykały przechodzących przechodniów i inne samochody, jednak nie widzieliśmy żadnych wypadków — tylko raz policjant wypisywał mandat dwóm dziewczynom jeżdżącym na motocyklu. Spytaliśmy się Kubańczyków, co sądzą o turystach wypożyczających samochody i jeżdżących nimi w Camagüey. Wszyscy odpowiedzieli, że byłoby o wiele dla nich lepiej wypożyczyć na cały dzień taksówkę z kierowcą niż samemu prowadzić samochód. Rozmawiając z taksówkarzami, spytałem się ich, ile kosztowałoby wypożyczenie taksówki wraz z kierowcą na tydzień — czy 100 peso dziennie byłoby wystarczającą zapłatą? Odpowiedzieli, że absolutnie ta i ta opłata zawierałaby benzynę oraz jedzenie i noclegi dla kierowcy (nocowałby w ‘Moneda Nacional’ casa particular dla Kubańczyków, gdzie się płaci typowo kubańską walutą). Zważywszy, iż wypożyczanie samochodu na Kubie jest drogie (może kosztować $80 dziennie) — a do tego dochodzą koszty benzyny, parkingu i, co najważniejsze, w przypadku wypadku istnieje możliwość bycia zatrzymany na wiele miesięcy (co się zdarza) — dlatego sądzę, że miałoby o wiele więcej sensu wzięcie taksówki z kierowcą i niech on się martwi o przetransportowanie nas z punktu A do B!

Przez następne kilka godzin wędrowaliśmy krętymi, wąskimi, zygzakowanymi i nagle kończącymi się uliczkami, podziwiając masę imponujących budynków i kościołów, zwiedzając wiele placów i plazuelas lub też siedząc w kawiarni i popijając kawę, piwo i cappuccino, obserwowaliśmy ruch miejski i toczące się życie miasta. Byliśmy w przynajmniej 4 przepięknych kościołach, włącznie z Katedrą (Iglesia Catedral de Nuestra Señora de la Candelaria). Mapa Camagüey, do nabycia w sklepach, była bardzo kiepska (jak to określił z odrazą jeden z Kubańczyków, gdy ją zobaczył, ‘muy malo’), nie pokazywała w detalach centrum miasta i zwykła mapa Google, jaką wydrukowaliśmy przed wyjazdem, była najlepsza i bardzo się przydała (do czasu, gdy ją zgubiliśmy już pierwszego dnia). Wiele ulic ma nowy nazwy (które widnieją na mapie), ale stare nazwy są nie tylko powszechnie używane, ale też nadal widać przedrewolucyjne tabliczki ze starymi nazwami ulic. Na rogach spotkaliśmy solidne, metalowe hydranty, też z czasów przedrewolucyjnych, ale już nie działały. Na niektórych uliczkach można było zobaczyć biegnące stare tory tramwajowe. Ulica Calle Maceo, zamieniona w pasaż handlowy dla pieszych, była pełna ludzi, sklepów i kawiarni i kilkakrotnie nią spacerowaliśmy.

Przechadzki po ulicach były wspaniałe! Co jakiś czas znajdowały się znaki informacyjne (mapki), pokazujące, gdzie się znajdowaliśmy i nigdy nie zabłądziliśmy, jako to się ponoć zdarza większości turystów. W Katedrze Catherine weszła krętymi schodkami na jej wyższy poziom, podczas gdy ja zwiedzałem jej wnętrze. Powoli dobrnęliśmy do dużego placu Plaza de San Juan de Dios. Plac znajdował się przed kościołem — to właśnie w nim ojciec José Olallo y Valdés (1820 – 1889) opiekował się biedakami miasta. Parę lat temu został on beatyfikowany przez papieża Benedykta XVI i uroczystości beatyfikacyjne miały miejsce w Camagüey, przy udziale Kardynała Jose Saraiva Martins oraz prezydenta Kuby, Raula Castro.

Na placu można było kupić pamiątki w rozstawionych stoiskach i gdy kilka z nich kupowałem, podszedł do wyglądający trochę komicznie, dość niski człowieczek. Pokazał nam kartkę papieru z listą różnych krajów i na migi poprosił, abyśmy wskazali, skąd jesteśmy. Wskazałem Kanadę. Gdy to zostało wyjaśnione, otworzył małe pudełko kartotekowe, zawierające alfabetyczną dokumentację, rozchylił ją pod hasłem „English” i wyciągnął karteczkę z następującymi informacjami w języku angielskim:

„Proszę mi na moment wybaczyć. Jestem głuchoniemy. Proszę pomóżcie mi. Nic nie posiadam i nie mam pracy-Wasza pomoc będzie bardzo dla mnie ważna. Mocno ufam, że przyjemnie spędzacie czas w moim kraju-wielkie dzięki za Waszą uwagę. Pedro Dita.”

Cóż za zorganizowany człowiek — z pewnością prześcignął swoją pomysłowością żebraków i bezdomnych w Toronto!

Gdy tylko udało się nam od niego uwolnić, podszedł do nas następny młody człowiek, Eikel, rozmawiający głównie po hiszpańsku (a do tego nieskładnie). Robił wrażenie trochę niezrównoważonego i wzburzonego, ale nie mogliśmy się go pozbyć i po prostu z nim szliśmy — a raczej on szedł za/z nami. Wszyscy troje weszliśmy do bardzo skromnej kawiarni dla Kubańczyków, gdzie można było kupić kawę, papierosy i inne napoje za kubańskie peso (Moneda Nacional). Nie mieliśmy żadnych przy sobie, ale szybko znalazł się chętny i wymieniliśmy 1 peso convertible na 25 peso kubańskich i kupiliśmy trzy malutkie filiżanki kawy (1 peso każda, 4 centy kanadyjskie), piwo (18 peso) i papierosy (7 peso). Po wyjściu skierowaliśmy się do Teatru koło płazu Plaza de los Trabajadores, akurat odbywał się wysęp z udziałem dzieci i audiencja składała się głównie z ich rodziców. Wstąpiliśmy do pobliskiej kawiarni i kupiliśmy kilka puszek piwa Bucanero i jednym poczęstowaliśmy Eikel, ale on chciał Cuba Libre (tzn. rum & kola) — wyartykułowałem mu, aby pił piwo. Zaczęliśmy z nim rozmawiać i powiedział, że jego rodzice zmarli z powodu ‘wypadku spowodowanego problemami sercowymi’ (nie bardzo rozumieliśmy, co to oznacza). Opowiadał nam o swojej córce (nie miał jednak żony), że ona również ma problemy z sercem i przebywa w szpitalu w Hawanie. Gdy robiłem na zewnątrz zdjęcia, Eikel non-stop prosił Catherine, aby dała mu jakieś pieniądze. Był on na swój sposób zabawny, ale uciążliwy i nie mogliśmy go się pozbyć — chciał, abyśmy go zabrali na obiad do restauracji (tzn. zapłacili za jego obiad). Wreszcie daliśmy mu drobne prezenty i wyraźnie oświadczyliśmy, że w tej chwili idziemy do naszej casa particular i że on nie jest zaproszony. Ponieważ zrobiłem jemu kilka zdjęć, obiecałem, że je prześlę i dał mi swój adres. Po powrocie wysłałem mu je — i nawet otrzymałem list z podziękowaniem!

Akurat wróciliśmy do naszej casa na kolację, serwowaną na wolnym powietrzu w bardzo przyjemnej części domu. Przysiedli się do nas francuscy turyści — nikło znali angielski, ale Catherine jakoś się z nimi dogadywała podstawowym francuskim, którego się uczyła dawno temu w szkole, jak wszyscy kanadyjscy uczniowie (i prawie nikt z nich go nie umie). Obiad bardzo nam smakował i potem wybraliśmy się na zwiedzanie Camagüey nocą. Właścicielka casa ostrzegła nas, abyśmy nie zabierali ze sobą aparatów fotograficznych, bo nigdy nic nie wiadomo. Niedaleko casa natknęliśmy się na bardzo miłego chłopaka, mówiącego świetnie po angielsku — nauczył się sam tego języka.

– To niesprawiedliwie, że wy możecie podróżować, a ja nie — powiedział — to nie fair, że nie mam dostępu do Internetu, nie mogę czytać zachodnich gazet i nie mogę się cieszyć wolnością, która jest w waszym kraju.

Widać było, że był bardzo rozczarowany życiem na Kubie. Świetnie go rozumiałem. Ostrożnie dodał:

– Ale obecny prezydent Kuby [Raul Castro] jest o wiele bardziej postępowy i nastawiony na dokonywanie zmian.

Później żałowaliśmy, że nie zatrudniliśmy jego jako przewodnika, z pewnością dużo moglibyśmy się od niego dowiedzieć na temat Camagüey i generalnie życia na Kubie.

Inny napotkany Kubańczyk, całkiem inteligentny i interesujący jegomość, mówiący dobrze po angielsku, też nie wyrażał zachwytu dla panującego systemu politycznego.

– Zbudowałem wokół siebie kokon, w którym mieszkam — oznajmił — i dlatego mogę odizolować się od wydarzeń, jakie mają miejsce w tym kraju. Staram się skupić na czytaniu książek, rozmawianiu z turystami, medytacjach…

Jedyna zaleta to fakt, że rząd kubański wreszcie zrozumiał, że ów system w obecnej formie nie może przetrwać i dlatego wprowadzono coraz więcej zmian, Kubańczycy są wręcz zachęcani do zakładania biznesów i pracowania na własny rachunek zamiast polegania na otrzymaniu pracy rządowej. Jest ciekawe, jak te zmiany zmienią społeczeństwo i ekonomię kubańską, ale na pewno będzie to długi, trudny, pełny przeszkód proces.

Poszliśmy do stacji kolejowej (Terminal de Ferrocaril); gdy tylko wszedłem do środka, od razu miałem wrażenie déjà vu: prosta, brudna poczekalnia, z wbudowanymi ławkami, pełnymi śpiących i spoconych ludzi, oczekujących na pociągi, które często się spóźniają lub nigdy nie przybywają — ile to razy znajdowałem się w analogicznej sytuacji w podobnych budynkach stacyjnych w Polsce! Szkoda, że nie zabraliśmy aparatu, bo zdjęcia w poczekalni byłyby unikalne! Gdy opuszczaliśmy stację, po raz pierwszy zobaczyłem na Kubie kursujący pociąg pasażerski — zdaje mi się, że Kuba jest jedynym krajem na Karaibach posiadającym transport kolejowy.

Zmęczeni, powróciliśmy do naszej casa, napiłem się wody (w pokoju była lodówka wypełniona napojami, ale taniej było je kupić w mieście), wykąpaliśmy się i poszliśmy spać.

Wstaliśmy wcześnie i 1 grudnia 2013 r. poszliśmy na poranną niedzielną mszę o godzinie 9:00 rano do Katedry. Prawdopodobnie byliśmy jedynymi turystami biorącymi udział we mszy. Chociaż z ledwością cokolwiek rozumiałem, porządek mszy był podobny do mszy w Kanadzie. Jedyna różnica zaistniała podczas zbierania na tacę: uczestnicy mszy wstawali i podchodzili do frontu kościoła, gdzie stały dwie osoby z koszami na ofiary. Oczywiście, moja ofiara składała się z ‘prawdziwych’ pieniędzy, tzn. convertible peso i zauważyłem, że osoba trzymająca tacę była dość zaskoczona, zobaczywszy 10 peso.

Po mszy poszliśmy do pobliskiej kawiarni na cappuccino i ciastko, znajdującej się w centralnym punkcie miasta, Parque Agramonte. Pośrodku parku wznosiła się imponująca statua jadącego na koniu Ignacio Agramonte, najsłynniejszego obywatela Camagüey. Na każdym rogu parku rosła wysoka palma królewska — gdy Hiszpanie dokonali na tym właśnie placu egzekucji 4 Kubańczyków walczących o wolność, mieszkańcy w celu upamiętnienia ich posadzili te właśnie palmy — chociaż Hiszpanie nie mieli pojęcia o ich symbolizmie.

Gdy na chwilę wyszedłem z kawiarni, aby robić zdjęcia, spostrzegłem naszego wczorajszego głuchego ‘przyjaciela’! Gdy tylko mnie zauważył, traktował mnie, jakbyśmy się znali od dziesiątek lat i byli najlepszymi kamratami i prawie-że mnie uściskał. Następnie zaczął energicznie wymachiwać rękami, wskazując na przemian na żołądek i usta, dając mi do zrozumienia, że był głodny i chciał coś zjeść — a robił to tak komicznie, że przypominał mi słynnego komediowego aktora francuskiego Louisa de Funès! Gdy wreszcie zorientował się, iż nic ode mnie nie wydoi, szybko zlokalizował Catherine, która siedziała w kawiarni przy dużym, otwartym oknie. Stojąc na chodniku po drugiej stronie okna, usiłował namówić ją to dania mu datku. Zirytowana, Catherine wręczyła mu przez okno 3 peso i wskazując w moją stronę, na migi dała mu do zrozumienia, aby nic mi nie mówił o tym, bo będę bardzo zły na ich obojga. Widocznie świetnie to zrozumiał, bo natychmiast odszedł gnębić innych turystów. Najprawdopodobniej był on rzeczywiście głuchoniemy… ale nie zdziwiłbym się, gdyby nagle powiedział „Gracias”…

Postanowiliśmy też wybrać się na cmentarz (Cementerio General de Camagüey), usytuowany niedaleko centrum miasta. Idąc tam, wpadliśmy do przyjemnej restauracji „La Tinajita”. Jej nazwa wywodzi się od słynnego glinianego dzbana, ‘tinajón,’ używanego do przechowywania świeżej wody deszczowej. ‘Tinajón’ jest symbolem miasta i natykaliśmy się na nie wszędzie; niektóre bardzo małe, inne pomieścić mogłyby kilka ludzi. Legenda mówi, że jeżeli napijesz się wody z tinajón należącego do dziewczyny, zakochasz się w niej i nigdy jej nie opuścisz. Kelnerka wskazała w restauracji stary, duży tinajón — według wyrytej na nim inskrypcji, był wykonany w 1838 roku. Później kupiłem parę małych tinajóns jako pamiątki. Wypiliśmy parę zimnych piw i ruszyliśmy w dalszą drogę na cmentarz.

Grobowce na cmentarzu były głównie białe, niektóre stare i pomnikowe, pewnie zawierały szczątki wybitnych obywateli miasta z okresu przedrewolucyjnego. Spostrzegliśmy mężczyznę i kobietę, którzy przez jakiś czas poważnie stali przed jednym z nagrobków, a potem powoli opuścili cmentarz. Zapewne tam był pochowany ich syn — napis na płycie mówił, iż zmarł w wieku 26 lat. Pochodziliśmy po alejkach cmentarnych przez godzinę, podziwiając piękne statuy, pomniki, krypty i mauzolea.

Zwiedzając Camagüey, widzieliśmy wszędzie bardzo dużo casas particulares (od razu rzucały się w oczy specyficzne tabliczki przyczepione do domów) — nawet 4 z nich były zlokalizowane jakieś 200 metrów od Casa Caridad, w której mieszkaliśmy. Odwiedziliśmy kilka z nich i właściciele uprzejmie zgodzili się je nam pokazać w środku, licząc, że może w nich się w przyszłości zatrzymamy. Wszystkie były urocze, niektóre nawet ładniejsze od naszej. Ale szczególnie jedna z nich zwróciła naszą uwagę i była wspaniała: usytuowana w starym, kolonialnym budynku, wychodziła na pełny ruchu plac w sercu miasta, oferowała przepiękny salon, dwa prywatne pokoje dla gości, wspólną łazienkę i przepiękny taras na dachu, z którego nie tylko rozciągał się widok na całe miasto, plac i zachodzące słońce, ale również można było tam spożywać posiłki. Byliśmy tak oczarowani tą casa, że poważnie rozważyliśmy, czy w niej się nie zatrzymamy podczas naszej następnej wizyty w Camagüey. Jej właścicielką była Niemka, znająca świetnie angielski, której mężem był Kubańczyk.

Właścicielka naszej casa zaoferowała nam również przygotowywać śniadania, lunch i obiad/kolację, ale jedynie zgodziliśmy się na to ostatnie — jakby nie było, trzy posiłki dziennie to o wiele za dużo dla nas, a poza tym, cały dzień i tak nas nie było zawsze coś skubnęliśmy na mieście, co nam też pozwalało obracać się wśród Kubańczyków. W casa spędziliśmy 2 noce i całkowity rachunek, włączając 2 obiado-kolacje, wyniósł 102 peso. Właścicielka powiedziała, że jej syn ma taksówkę i może nas zawieźć z powrotem do hotelu za 50 peso — posiadał kilkuletni samochód (wtedy było niemożliwe dla przeciętnego Kubańczyka legalnie kupić nowy samochód — jego był używany, poprzednio wypożyczany turystom) i mówił po angielsku, toteż mieliśmy przyjemną podróż. Na drodze podwiózł umundurowanego policjanta kubańskiego; miałem nadzieję, że będę miał okazję z nim porozmawiać, ale nie znał angielskiego i chyba wolał się nie odzywać do turystów.

Samolot do Kanady odlatywał dopiero wieczorem, ale powinniśmy opuścić nasz pokój już w południe; na szczęście pokojówka pozwoliła nam w nim pozostać dłużej (i tak dopiero go sprzątała około godziny 15:00). Autobus hotelowy zabrał nas to portu lotniczego dobrych kilka godzin przez odlotem. Podczas gdy ja ustawiłem się w kolejce do okienka bagażowego, Catherine zajęła przenoszeniem walizek z autobusu z pomocą Alexa, męża Larisy. Niestety, wybrałem najgorszą, najpowolniejszą kolejkę: wszyscy turyści, którzy po mnie przyszli, już przeszli przez kontrolę paszportową, a my nadal czekaliśmy w prawie pustej hali lotniska. Niemniej jednak, otrzymaliśmy całkiem dobre miejsca w samym końcu samolotu.

Lotnisko w Camagüey posiadało całkiem dobrze zaopatrzony sklep bezcłowy (i tak na Kubie nie ma żadnych podatków), w którym dokonaliśmy ostatecznych zakupów alkoholowo-tytoniowych. Po raz pierwszy użyłem kartę kredytową i nie miałem z tym żadnych problemów, ale niektórzy turyści je mieli — pewnie nie skontaktowali się przed wyjazdem z bankiem na temat podróży na Kubę. Lot przebiegł całkiem dobrze i po północy wylądowaliśmy w zimnym Toronto.

Cieszyłem się, że zdecydowaliśmy się spędzić, po raz pierwszy, 2 tygodnie na Kubie — mieliśmy wystarczająco dużo czasu na zwiedzanie Santa Lucia & La Boca, wizytę do Camagüey i wypoczynek na plaży.

To była nasza 6 wycieczka na Kubę w ciągu 5 lat (od 2009 r.) i bez wątpienia, jedna z najlepszych — prawdę mówiąc, każda była bardzo udana! Wszystko nam się bardzo podobało — hotel, jedzenie, obsługa, plaża i ogólna atmosfera. Wycieczki z hotelu pozwoliły nam doświadczyć, chociażby połowicznie, prawdziwej Kuby oraz spotkać wiele niezwykłych i życzliwych Kubańczyków. Chociaż do tej pory nigdy nie pojechaliśmy powtórnie do tego samego ośrodka, to jednak zastanawiamy się nad odwiedzeniem hotelu Caracol w następnym roku i udania się ponownie do wiosek Tararaco & La Boca oraz zatrzymaniu się na kilka dni w mieście Camagüey.
Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji na Kubie:
Co warto zwiedzić?
Miasto Camaguey
Autor: Jack / 2013.12
Komentarze:

Jack
2014-12-07

Dziękuję! Na Kubę warto jechać, są na niej duże zmiany i kto wie, czy niedługo będzie to już kompletnie inna Kuba.

piea
2014-12-07

przyznaję, że nie nie doczytałam do końca, ale wrócę i doczytam i wtedy skomentuję;
Kuba od dawna jest wysoko na liście moich top-podróżniczych marzeń...., ale pewnie i tak nigdy nie uda nam sie dotrzeć tam tyle razy co TY!; ja marzę choć o jednym razie; (zazdroszczcę Ci, że od Was to tylko nieco ponad 3 godzinki lotu, ech.... fajnie macie :)

Pawel_88
2014-12-05

porządny opis :-)