DWA TYGODNIE W HOTELU COLONIAL W CAYO COCO NA KUBIE I TRZY DNI W MIEŚCIE MORÓN, OD 09 DO 23 LISTOPADA 2015 ROKU
Od ponad roku Catherine dopominała się, abyśmy pojechali na
Cayo Coco, bardzo znaną wyspę leżącą niedaleko północnych brzegów
Kuby, na której znajdowało się wiele hoteli i ośrodków wypoczynkowych. Zawsze, gdy jechałem na Kubę, to starałem się wybrać taką lokację, aby można było zwiedzić pobliskie miasteczka i z tego powodu unikałem miejsc położonych z dala od większych miasteczek, ale wreszcie Catherine przekonała mnie do tej wyspy, obiecując jednak, że weźmiemy taksówkę i spędzimy kilka dni w miasteczkach Morón i Ciego de Avila w prywatnych kwaterach, casa particular.
Cayo Coco jest jedną z wysp Jardines del Rey (Ogrodów Królewskich). Sztuczna grobla, łącząca tą wyspę z lądem stałym została wybudowana w 1988 r, umożliwiając w ten sposób budowę hoteli. Akcja ostatniej części książki Ernesta Hemingway ’a, „Islands on the Stream” („Wyspy na Golfsztromie”) rozgrywa się wzdłuż archipelagu Jardines del Rey i w kanałach pływowych
Cayo Guillermo. Obecnie na wyspie mieści się przynajmniej 12 hoteli i kilka nowych jest budowanych.
PRZYJAZD
Po zamieszczeniu kilkunastu pytań na forach TripAdvisor i po spędzenia wielu godzin na zbieraniu informacji na temat tego regionu, wybraliśmy Hotel Colonial, bo wydawał się bardzo ciekawy, położony blisko plaży i posiadał pokoje na piętrach. Była to nasza dziesiąta wycieczka na Kubę i oczywiście pierwsza do Cayo Coco.
Lecieliśmy liniami Sunwing. Już na lotnisku Pearson w Toronto okazało się, że zwiększono wielkość bagażu z 20 do 23 kg, ale za to pracownicy bardzo dokładnie ważyli bagaż podręczny. Ponieważ ważył powyżej dopuszczalnej wagi 5 kg, musiałem przełożyć z niego kilka rzeczy do walizek. Również po raz pierwszy zważono mój plecak i też byłem zmuszony wyjąć z niego parę rzeczy i włożyć do walizki.
Samolot wystartował 9 listopada 2015 r. o godzinie 19.40 i po 3 godzinach i 19 minutach lotu wylądowaliśmy w Cayo Coco. Podczas przelotu serwowano pizzę, wino i coca-colę. Kubańscy celnicy przyczepili się do suplementów i witamin Catherine, które były zapakowane w przezroczystą plastikową torebkę, ale w końcu pozwolili je zatrzymać. Wsiedliśmy do autobusu i po zatrzymaniu się i rozlokowaniu turystów w dwóch hotelach, po 20 minutach dojechaliśmy do naszego hotelu Colonial. Otrzymaliśmy pokój numer 1609, na parterze, pomimo że przed wyjazdem wysłaliśmy do hotelu email, prosząc o pokój na piętrze. Pokój zalatywał wilgocią i następnego dnia postanowiliśmy stanowczo poprosić o inny pokój, bo w dniu przyjazdu nie posiadano żadnych pokoi na piętrach. Szybko poszliśmy do restauracji na obiad (serwowany do godziny 22.00) i potem przeszliśmy się po terenie hotelu i wróciliśmy do pokoju. Następnego dnia udaliśmy się do recepcji i otrzymaliśmy inny pokój (numer 1836) na pierwszym piętrze.
HOTEL I NASZ POKÓJ NR 1836
Hotel Colonial był pierwszym hotelem wybudowanym na Cayo Coco i został uroczyście otwarty przez samego Fidela Castro w dniu 12 listopada 1993 roku—podczas naszego pobytu hotel obchodził swoją 22 rocznicę istnienia. Dawniej miał kilka innych nazw-Guitart Cayo Coco, Blau i swego czasu był częścią przylegającego hotelu Tryp Hotel. W 1994 i 1995 roku grupa emigrantów kubańskich z USA ostrzelała ośrodek z karabinów maszynowych, nie wyrządzając nikomu żadnej krzywdy. Hotel był wybudowanych przez firmę hiszpańską, miał ciekawą architekturę, był przytulny, posiadał pewien specyficzny charakter, atmosferę i styl, przypominając małe, kolonialne miasteczko.
Część hotelu, gdzie znajdowała się recepcja hotelowa, była bardzo stylowa, w środku znajdowała się fontanna—a pracownicy recepcji zawsze byli mili i pomocni. Otrzymałem dwa angielskojęzyczne wydania gazety „Granma”, w jednym z nich był ciekawy artykuł o przyjaznych i zabawnych pieskach używanych na lotnisku przez kubańskich celników w portach lotniczych. Na terenie hotelu było kilka basenów, włącznie z basenem ze słoną wodą, ale połowa z nich była w remoncie. W każdym razie i tak zawsze woleliśmy kąpać się w oceanie. Wszędzie rosły palmy kokosowe i można było też otrzymać świeże orzechy kokosowe. Catherine pogadała z jednym z ogrodników (Mike), aby nam codziennie z rana przynosił 2 kokosy, w zamian otrzymał koszulki T-shirt. Były tak sycące, że z pewnością potrafiłbym się nimi wyżywić przez cały czas pobytu w hotelu!
Plaża było wąska, ale przyjemna i piaszczysta, posiadała wiele krzeseł i leżaków plażowych. Jej szerokość ciągle się zmieniała (i to sporo) z powodu pływów i podczas przypływów prawie-że znikała. Jakieś 50 metrów od brzegu było bardzo płytko. Plaża była codziennie sprzątana i usuwane wodorosty, ale często inne śmieci pozostawiano na niej. Raz zasnąłem na leżaku i gdy się obudziłem, cały leżak był już zanurzony w wodzie.
Vis-a-vis hotelowego lobby było kilka sklepów, tiendas, gdzie można było zaopatrzyć się w wyroby tytoniowe, napoje, rum, piwo, pamiątki, ubrania, itp. Również znajdował się zakład fryzjerski oraz klinika dentystyczna, oferująca różne zabiegi po dobrych cenach. Bardzo dużo kolorowych krabów Halloween oraz większych, lekko niebieskich, biegało po terenach hotelowych, szczególnie rano i późnym popołudniem. Często z przyjemnością obserwowałem, jak wychodziły z wykopanych w ziemi jamek i nieraz nawet coś zajadały. Były jednak niezwykle płochliwe i gdy tylko usłyszały lub wyczuły, że się do nich zbliżam, momentalnie znikały w jamach.
Tuż za restauracjami Plaza i El Caribeno (ta ostatnia była zamknięta) znajdował się mały staw, gdzie przebywał prawdziwy flaming, który kilka lat temu przyleciał do hotelu z uszkodzonym skrzydłem i od tego czasu mieszkał na terenie stawu, regularnie karmiony przez pracowników hotelu sałatami i chlebem. W stawie też były ryby i żółwie.
Ręczniki plażowe można było otrzymać z Club House, po otrzymaniu kuponu z recepcji; za zagubiony ręcznik była opłata 15 CUC. Podobno turyści, którzy gubili ręczniki, kradli je innym turystom, toteż najlepiej przywieść ze sobą tanie ręczniki i można zostawiać je na plażowych leżakach bez obawy ich zniknięcia. Cztery kotki zazwyczaj kręciły się na tyłach głównego budynku. Sądzę, że turyści świetnie je żywili, bo były niezmiernie wybredne! Widzieliśmy też kilka piesków.
Pracownicy hotelowi byli bardzo mili. Kilka razy długo rozmawialiśmy z Danielem, przedstawicielem turystycznym (z wykształcenia adwokat, ‘abogado’), który opowiedział nam o wielu ciekawych miejscach na Kubie (niektóre z nich już mieliśmy okazję odwiedzić) i wytłumaczył, jak działają pływy morskie. Señor Prado (prawdopodobnie pierwsze imię Andreas), z zawodu inżynier, odpowiedzialny za sprawy telekomunikacji w hotelu (telefony, telewizja), pomógł nam w odbyciu rozmów telefonicznych z budki telefonicznej i używaniu kart telefonicznych; z pewnością jest osobą, do której można było się zgłosić w przypadku problemów telewizyjno-telefonicznych! Catherine zaprzyjaźniła się też z Vivaną z Public Relations, ogromnie uroczą kobietą, bardzo pomocną i zawsze gotową rozwiązać nasze problemy.
Dowiedzieliśmy się, że wiele lat temu Pierre Trudeau i Fidel Castro łowili ryby u wybrzeży Cayo Coco (jeszcze wtedy nie istniała grobla ani hotele) i Trudeau wyciągał rybę za rybą, podczas gdy Castro nie dopisywało szczęście. Znając niezmiernie ambitną naturę Castro, ktoś szepnął do Trudeau, „Na Boga, pozwól mu coś złapać, to inaczej będziemy tutaj w nieskończoność!” Na szczęście fortuna uśmiechnęła się do Castro i udało się mu również złowić wiele ryb.
Co ciekawe, niedawno natknąłem się na bardzo podobną historię w nowo opublikowanej książce, “The Double Life of Fidel Castro: My 17 Years as Personal Body Guard to El Lider Maximo” (“Podwójne Życie Fidela Castro: Moje 17 Lat Jako Osobisty Ochroniarz El Lider Maximo” autorstwa Juan Reinaldo Sanchez: w latach siedemdziesiątych XX w. Fidel Castro wraz ze słynnym kolumbijskim pisarzem Gabriel García Márquez (laureatem literackiej nagrody Nobla, autorem „Sto Lat Samotności”) oraz południowoamerykańskim biznesmenem wybrali się w nocy na ryby na luksusowym jachcie Castro, Aquarama II, w okolice prywatnej wyspy Castro „Cayo Piedra”. Po dwóch godzinach ów biznesman złowił 5 ryb, za każdym razem głośno zachwycając się swoimi sukcesami—i nie mając pojęcia, że w ten sposób niezmiernie irytuje gospodarza. Wreszcie w pewnym momencie Márquez dyskretnie szepnął do ucha autora, „Powiedz naszemu przyjacielowi, aby zaprzestał kontynuować swój niebywały sukces, bo jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie wrócimy i nie pójdziemy spać.” Fidel nie potrafił przegrywać, czy to w łowieniu ryb, czy też w jakimkolwiek innym rywalizującym przedsięwzięciu i nie zaprzestałby wędkować do czasu, gdy złowiłby przynajmniej o jedną rybę więcej, niż jego gość. Ochroniarz przekazał tą wiadomość gościowi i rzeczywiście, wkrótce Fidel nadrobił zaległości i zadecydował, że mogą wracać z powrotem.
Nasz nowy pokój był na pierwszym piętrze, posiadał balkon z widokiem na ocean i na palmy kokosowe (bo właśnie taki wykupiliśmy—kosztował przez to nieco drożej). Był to najbardziej odległy budynek od główniej restauracji i wymagał kilku minut spaceru po brukowanej uliczce—dla osób mających problemy z poruszaniem się stanowiłoby to problem. Kilka metrów od naszego budynku zaczynały się tereny należące do hotelu Tryp. Pokój posiadał również kilka mebli, bezpłatny sejf, wannę, bidet, suszarkę do włosów, szafę na ubrania, jedno duże łóżko, małą lodówkę i świetnie działający klimatyzator. Nie zauważyliśmy żadnych robaków, jedynie pojedyncze komary—często wyłączaliśmy klimatyzację i spaliśmy przy otwartych oknach, zakrytych jedynie zasłonami. Lubiliśmy też spędzać czas na balkonie, czytając książki i nieraz rozmawiając z turystami z sąsiadującego pokoju.
Telewizor wysokiej rozdzielczości dobrze działał, ale nie było żadnych kanałów angielskojęzycznych z Kanady. Głównie oglądaliśmy CNN (inny kanał z wiadomościami, CCTV, chiński, i podczas poprzedniego pobytu na Kubie szybko przekonałem się, iż był on stronniczy i nudny—czego się można spodziewać od chińskich środków masowego przekazu!). Szkoda, że nie było kanadyjskich kanałów CBC lub CTV. Chociaż w Kanadzie nie posiadamy telewizorów i nie oglądamy w ogóle telewizji, tym razem spędziliśmy wiele godzin wpatrzeni w ekran: właśnie podczas naszego pobytu, w piątek, 13 listopada 2015 r., w Paryżu miały miejsce ataki terrorystyczne. W tym samy czasie czytaliśmy książkę „Infidel” („Niewierna”), znakomitą autobiografię pióra Ayaan Hirsi Ali, opisującą jej młodość w Somalii, Arabii Saudyjskiej, Etiopii i Kenii, jej muzułmańskie wychowanie, późniejszą ucieczkę do Holandii i morderstwo Theo van Gogh, z którym nakręciła film. Lektura tejże książki w czasie ataków terrorystycznych w Paryżu, w których zginęło 130 ludzi—i które były wykonane przez Państwo Islamskie—pozwoliła nam znacznie pogłębić wiedzę na temat Islamu i jego ideologii, która jest dla nas nie do zaakceptowania.
Jednego wieczoru przeszliśmy się do przyległego hotelu Tryp. Było on kompletnie odmienny od hotelu Colonial i nie podobała się nam jego architektura; pomimo, że posiadał on wyższy standard niż nasz hotel, nie chcielibyśmy w nim mieszkać. Wymieniłem przy okazji trochę pieniędzy w recepcji i powoli wróciliśmy do naszego hotelu.
RESTAURACJE I WYŻYWIENIE
Główna restauracja (Plaza) serwowała śniadanie (od 7.00 do 10.00), lunch (od 13.00 do 14.45) i kolację/obiad (od 18.00 do 22.00) w stylu ‘stołu/bufetu szwedzkiego’ (all you can eat). Kelnerzy byli bardzo usłużni, szybcy i pracowici. Stoły znajdowały się w środku, ale podobno w pełni sezonu turystycznego są wystawiane też na zewnątrz.
Śniadanie
W dwóch miejscach kucharze przygotowywali wspaniałe omlety i jajka sadzone na różne sposoby, jak też w innym miejscu przygotowywano naleśniki. Nigdy nie brakowało soków owocowych i jogurtu. Był też dobry wybór owoców, warzyw, gotowanych kiełbasek, mięs, jajek, pomidorów, serów, chleba, bułek, itp. Kawa była taka sobie, ale przynajmniej kelnerzy przynosili do stołów karafki pełne kawy i nie potrzeba było chodzić po dolewki czy też o nie prosić kelnerów.
Lunch
Tylko raz poszedłem na lunch, normalnie opuszczaliśmy ten posiłek—po prostu nie byliśmy głodni. Tego dnia zafundowałem sobie smaczny hamburger z frytkami, sałatkę z pomidorów i piwo. Również serwowano wieprzowinę i wołowinę, przygotowywane indywidualnie przez kucharzy. Sądzę, że jedzenie było mniej-więcej podobne do posiłków dostępnych w czasie kolacji/obiadu.
Kolacja/Obiad
Nigdy nie narzekaliśmy na różnorodność posiłków. Zawsze było wiele rodzajów mięsa (wieprzowina, wołowina, kury) i ryb, smażonych przez kucharzy według życzenie turystów, jak też krewetki (wyborne!), króliki, kilka sałatek, warzyw, deserów, lodów i wiele innych potraw. Jeden kucharz przyrządzał na zamówienie spaghetti na różne sposoby. Również podawano znośnie czerwone wino (i dobre, zimne piwo). Często grupy muzyczne produkowały się podczas obiadu, niektóre były naprawdę dobre i nigdy nie byli oni natrętni.
Kilka razy piliśmy w barze w lobby bardzo dobrą kawę hiszpańską (Spanish coffee—kawa z alkoholem). Poza piwem, nigdy nie korzystaliśmy z bezpłatnych napojów alkoholowych w barach, toteż trudno mi jest się wypowiadać na ich temat. O wiele bardziej woleliśmy kupować sok, colę, rum i likiery w sklepie i rozkoszować się nimi siedząc na balkonie czy też na plaży—ale prawdę powiedziawszy, poza piwem i winem, nie spożywaliśmy dużo napojów alkoholowych.
RESTAURACJA A’ LA CARTE
Razem skosztowaliśmy 5 obiadów a’ la carte w Restauracji Fontanella—w której też można było posłuchać muzyki na żywo (na pianinie, na flecie czy też śpiewu)—co wieczór pojawiali się w niej inni wykonawcy.
Mieliśmy okazję spróbować włoskie, kubańskie i karaibskie posiłki, były wyśmienite! Mogliśmy wybrać z różnorodnego menu zakąski, główne danie oraz deser. Prezentacja potraw była wyborna, jak też doskonały serwis. Do obiadów było podawane czerwone, hiszpańskie wino. Następnie zwykle udawaliśmy się do baru z muzyką na żywą—jak wspominałem, mieścił się on w innej części restauracji Fontanella.
Kilka razy naszym kelnerem był Augusto; pracował szybko i niczym ‘wół roboczy’! Nota bene, spotkaliśmy go na mieście podczas wizyty w Morón. Ogólnie wszyscy kelnerzy w tej restauracji pracowali bardzo ciężko, sprawnie i profesjonalnie i nie musieliśmy długo oczekiwać na dania.
PLAYA PILLAR
Na plażę Playa Pillar pojechaliśmy autobusem piętrowym, który odjeżdżał z naszego hotelu o godzinie 10.20 i kosztował 5 CUC na osobę w dwie strony. Bilety były sprzedawane w autobusie jak też otrzymaliśmy rozkład jazdy. Autobus zatrzymał się w 10 ośrodkach i dojazd od plaży trwał prawie półtorej godziny. Bardzo podobała się nam jazda po grobli łączącej wyspę Cayo Coco z wyspą Cayo Guillermo, widzieliśmy dziesiątki flamingów jak też surfingowców z latawcami (kite surfers). Także tu i tam wyrastały dźwigi—wznoszono kilka pięciogwiazdkowych hoteli. Autobus też przejeżdżał po pasie startowym byłego lotniska na Cayo Coco, który obecnie został wkomponowany w drogę. Nieopodal była widoczna opuszczona wieża kontrolna. Co ciekawe, pośrodku byłego pasu startowego zasadzono wiele drzew—sądzę, że po to, aby uniemożliwić potencjalne lądowanie nieautoryzowanym samolotom—i z pewnością wiem, kogo miał na myśli rząd kubański!
W pobliżu plaży była restauracja, w której zakupiliśmy puszkę zimnego piwa Bucanero (2 CUC, drogie!) i udaliśmy się na plażę po drewnianym deptaku. Musieliśmy zapłacić 2 CUC za każde krzesło. Plaża byłą przyjemna, ale moim zdaniem, nie jakaś specjalnie spektakularna—o wiele bardziej podobały mi się nieskazitelne i puste plaże na Cayo Largo, gdzie prawie nie było widać turystów—i nie trzeba było płacić za krzesła! Vis-a-vis plaży była położona wysepka Cayo Medio Luna (Wyspa Półksiężyca). Po 2,5 godzinach opalania się wróciliśmy na parking, gdzie już czekał autobus. Droga powrotna też zajęła trochę czasu, jako że autobus zatrzymywał się w każdym przydrożnym hotelu.
WYCIECZKA DO MORÓN
Rzecz jasna, wycieczka do Morón była dla mnie główną atrakcją naszych wakacji—nigdy nie byłem fanatykiem siedzenia i opalania się na plażach i uwielbiam zwiedzać miasta i obserwować życie prawdziwych Kubańczyków. Miasto Morón zostało założone w 1543 roku i jest znane jako Ciudad del Gallo, Miasto Koguta. Znajduje się w nim sporo ciekawych, neoklasycznych budynków. Początkowo mieliśmy zamiar udać się do Morón i następnie do Ciego de Avila; z powodu złej pogody byliśmy jedynie w Morón.
Kilka dni przed planowanym wyjazdem kupiliśmy kartę telefoniczną i zadzwoniliśmy do kilku casas particulares w Morón (prywatnych kwater wynajmowanych legalnie turystom przez Kubańczyków). Oczywiście, w Kanadzie spędziłem wiele godzin na zbieraniu informacji o najlepszych casas w Morón i przywiozłem ze sobą kilkanaście wydruków. W końcu zarezerwowaliśmy na dwie noce Casa Carmen. Udało mi się też znaleźć taksówkę i umówiłem się z kierowcą, że zawiezie nas do Morón. Dzień przed planowanym wyjazdem Catherine spotkała innego taksówkarza (Willman), posiadającego nową, klimatyzowaną taksówkę, który chciał jedynie o 5 CUC więcej (35 CUC), toteż zadzwoniliśmy do tego poprzedniego taksówkarza, rezygnując z jego usług—niestety, ale był jedynie w stanie zaoferować starą, marną rosyjską taksówkę, którą Catherine nie chciała jechać.
W sobotę rano, 14 listopada 2015 r., po obejrzeniu wiadomości na temat następstw wczorajszych ataków terrorystycznych we Francji, spotkaliśmy Willmana i pojechaliśmy jego taksówką do miasta Morón. Jechaliśmy po raz pierwszy po tej słynnej grobli (wybudowanej w 1988 r.), była imponująca. Nie tak jeszcze dawno jedynie turyści i pracownicy hotelów mogli podróżować do Cayo Coco, nawet taksówkarze przewożący turystów musieli mieć pozwolenia—obecnie, o ile wiem, każdy może tam pojechać, chociaż na grobli nadal znajduje się policyjny punkt kontrolny.
Po dotarciu do Casa Carmen zostaliśmy powitani przez właścicielkę i jej męża, Magaly i Alfonso. Magaly była bardzo miła i przypominała nam panią Caridad, właścicielkę z Casa Caridad z Camagüey. Otrzymany pokój był dość duży, z wysokim sufitem, prywatną łazienką i oknami wychodzącymi na patio i ogródek. Rozpakowaliśmy się i spędziliśmy godzinkę pijąc kawę, zaparzoną przez właścicielkę i przeglądając wydruki map miasta, jakie przywiozłem z Kanady. Następnie udaliśmy się do miasta; było strasznie gorąco i słonecznie. Skierowaliśmy się ku La Casona de Morón, stosunkowo małego i przytulnego hoteliku, w którym przed rewolucją mieścił się klub wędkarsko-myśliwski. Architektonicznie, ów neoklasyczny budynek był niezmiernie atrakcyjny, posiadał basen i patio. Śniadanie było wliczone w cenę i pokój kosztował 36 CUC za noc (vs. 25 CUC za naszą casa). Catherine żałowała, że nie zatrzymaliśmy się w tym hotelu! Potem powoli poszliśmy na plac Plaza Martí, stanowiący najprawdopodobniej centralną lokację miasta—jak też było na nim miejsce bezprzewodowego dostępu do Internetu, Wi-Fi (chyba bezpłatne) i dlatego gromadziło się tam bardzo dużo Kubańczyków. Używając telefony komórkowe czy też tablety, prowadzili rozmowy lub też wideo-czaty przez Skype z rodzinami w USA. Faktycznie, widzieliśmy całe rodziny kubańskie, które godzinami stały na placu i z przejęciem prowadziły rozmowy z mieszkającymi za granicą członkami rodziny.
Koło nas lodziarz sprzedawał pokruszony lód z małego wózka i co jakiś czas Kubańczycy go kupowali, płacąc za niego 1 kubańskie peso. Starsza Kubanka podeszła do Catherine i wręczyła jej kwiatek, oczekując w zamian pieniądze. Catherine z ledwością się jej pozbyła. Na naszej ławce siedział dość pulchny i fajny młody Kubańczyk, jako-tako mówiący po angielsku. Pobiegłem do sklepu po drugiej stronie ulicy (El Rapido), kupiłem kilka puszek zimnego piwa i poczęstowałem go jedną z nich. Zaproponował, że pokaże nam miasto, na co się zgodziliśmy. Catherine rozmieniła jedno peso (CUC) na 25 kubańskie peso i kupiła sobie porcję kruszonego lodu, płacąc za nią niecałe 10 centów. W tym czasie jedno peso (CUC, peso convertible, waluta ‘dla turystów’) było warte około $1.40 dolara kanadyjskiego i jedno peso kubańskie (CUP, moneda national, używane przez Kubańczyków) było warte niecałe 6 centów. Nasz przewodnik nazywał się Carlos i zaprowadził nas do różnych miejsc w mieście. Poszliśmy też do pralni, gdzie odebrał pozostawione wcześniej do prania rzeczy i następnie udaliśmy się do sklepu serwującego różnego rodzaju soki za śmiesznie niską cenę—1 CUP za szklankę (tzn. ok. 6 centów), tak więc od razu wypiłem kilka porcji doskonałych soków, gasząc pragnienie—były o niebo lepsze, niż piwo! Carlos wyszedł na zewnątrz i po kilku minutach przyniósł pustą plastikową butelkę—mogliśmy kupić sok i zabrać go do domu.
Przechadzaliśmy się główną ulicą, często zaglądając w boczne uliczki i bardzo się nam tego rodzaju spacer podobał. Na obiad poszliśmy do znajdującej się koło El Rapido pizzerni Dinos Pizza, prowadzonej przez znajomą Carlosa. Kupiliśmy dużą pizzę i wspólnie się nią podzieliliśmy. Również poszliśmy do pobliskiego sklepu i kupiliśmy migdałowy likier. Idąc główną ulica Martí, doszliśmy do lodziarni Coppelia, przed którą ustawiła się spora kolejka, a raczej tłum ludzi. Gdy pojawiła się nowa osoba, chcąca ustawić się w tej na pozór zdezorganizowanej i niewidzialnej kolejce, po prostu głośno krzyknęła, „El Ultimo?” (‘kto jest ostatni?’)—w celu zidentyfikowania osoby stojącej na końcu kolejki. Kubańczycy z pewnością znakomicie opanowali sztukę stania w kolejkach! Ale mimo wszystko ta kolejka to nic w porównaniu do gigantycznych kolejek, jakie pamiętam z Polski, szczególnie z lat 1980 i 1981: często ludzie zaczynali ustawiać się już wczesnym rankiem, potem tworzyli ‘komitet kolejkowy’ i przygotowywano listę zawierającą imiona ‘kolejkowiczów’, aby ci mogli na kilka godzin opuścić kolejkę (niewątpliwie w celu ustawienia się i zapisania w kolejce stojącej do innego sklepu). Następnie musieli pojawić się z powrotem w kolejce kilka razy w ciągu dnia, aby potwierdzić obecność, odhaczyć swoje imiona na liście (pod warunkiem, że lista nie zniknęła) i odstać swoje—i jeżeli mieli szczęście i rzeczywiście ‘rzucono towar’ na sklep (niekiedy dopiero następnego dnia), to udawało się im kupić produkty, na które tak długo czekali.
Do lodziarni wchodziło bardzo dużo kubańskich rodzin, zamawiały po 20 lodów i spędzały tam dość dużo czasu, jak też kupowano lody na wynos, pakując je do różnego rodzaju pojemników. Catherine miała wrażenie, że nigdy się nie doczekamy na wejście do lodziarni i po kilkunastu minutach zrezygnowaliśmy z czekania. Również poszedłem do banku wymienić pieniądze, ale ponieważ nie miałem przy sobie paszportu (jedynie jego kolorową kopię), nie chciano mi wymienić pieniędzy—wtedy Carlos pokazał swój dokument identyfikacyjny i udało mi się dokonać tejże transakcji. Już się zmierzchało, zatem skierowaliśmy się z powrotem na plac Plaza Martí. Posiedzieliśmy tam jakiś czas, obserwując Kubańczyków rozmawiających ze swoimi rodzinami w USA i udaliśmy się do naszej casa.
Dwóch turystów z Niemiec właśnie spożywało na patio kolację. Usiedliśmy koło nich i delektowaliśmy się migdałowym likierem, wdając się przy okazji z Niemcem w rozmowę na temat syryjskich uchodźców, zalewających Niemcy—na to zrezygnowanym tonem odrzekł, „co możemy zrobić, musimy im pomóc, musimy ich przyjąć”. Następnie poszliśmy do pokoju, wykąpaliśmy się i bardzo wcześnie położyliśmy się spać. Sąsiedzi w przyległym domu grali w domino, co mogliśmy doskonale słyszeć w pokoju, ale pomimo tego zgiełku, spaliśmy bardzo mocno i długo.
Gdy się obudziliśmy w niedzielę, lało jak z cebra. Zjedliśmy śniadanie o godzinie 9.00, akurat Niemcy opuszczali casa—byli na Kubie jeden miesiąc, chociaż powiedzieli, że 3 tygodnie w zupełności wystarczyłoby. Pomimo deszczu wyruszyliśmy do miasta, gdzie spotkaliśmy Carlosa. Jako że znowu zaczęło lać, wskoczyliśmy do miniaturowej kolejki jeżdżącej po mieście, co kosztowało nas zaledwie kilka kubańskich peso. Gdy kolejka przejeżdżała koło otwartego kościoła katolickiego, wysiedliśmy z niej i weszliśmy do niego. Catherine kupiła parę tanich i atrakcyjnych ozdób choinkowych; po obejrzeniu kościoła i dokonaniu dotacji, wyszliśmy na zewnątrz. Nadal strasznie padało. Wsiedliśmy do przejeżdżającego autobusu dla Kubańczyków (koszt był minimalny) i dojechaliśmy nim do supermarketu, Supermercado Los Balcones, który się zamykał za 20 minut, w południe. Ale udało się nam się spędzić trochę czasu w środku—gdy Catherine poszła na górę do sekcji z ubraniami, Carlos i ja siedzieliśmy na dole, popijając piwo—pozwolono nam tam siedzieć jakieś pół godziny po zamknięciu sklepu. Nadal padało, ale mimo wszystko wyszliśmy i powoli szliśmy główną ulicą. Carlos zasugerował, abyśmy poszli do kina (bilet kosztował około 10 centów), ale nie miałem na to chęci. Minęliśmy miejsce, gdzie emeryci mogli wpaść i zjeść posiłek darmo lub bardzo tanio—zasugerowałem, że może i my moglibyśmy skorzystać!
Wreszcie doszliśmy do lodziarni Coppelia—wczoraj nie sposób było się do niej dostać, a teraz świeciła pustkami. Catherine i Carlos zamówili bardzo dużo lodów i finałowy rachunek wyniósł… 50 centów! Za tą kwotę w Kanadzie można by było co najwyżej kupić puste wafle—może z kostką lodu! Gdy siedzieliśmy w lodziarni, znowu się strasznie rozpadało i ulice zamieniły się w małe potoki, niektórzy przechodnie i rowerzyści mieli problemy z przekraczaniem zalanych ulic i głębokich kałuż. Również wpadaliśmy do sklepiku na piwo (głównie, aby schronić się przed deszczem); siedzącej przy stole dziewczynce dałem parę upominków i kalkulator. W jednym sklepiku z pamiątkami Catherine zauważyła oryginalną gilotynkę do cygar, ale nie chciała za nią płacić 6 CUC—dała Carlosowi 3 CUC i udało mu się ją kupić za tą cenę. Jako że nadal padało, postanowiliśmy udać się z powrotem do naszej casa—powiedzieliśmy Carlosowi, że jeżeli przed jego wyjazdem przestanie padać, to spotykamy się z nim w El Rapido—wiedzieliśmy, że jego pociąg do miejscowości Violeta odchodził o godzinie 20.00—a w razie deszczu tego wieczora się z nim nie spotkamy. W casa spędziliśmy trochę czasu siedząc na patio, popijając likier i pisząc kartki pocztowe. Czas szybko mijał, ale nadal padało—dopiero przestało padać o godzinie 19.30 i poszliśmy od razu do niedalekiej stacji kolejowej, spodziewając się tam spotkać Carlosa.
To była rzeczywiście niezmiernie ciekawa stacja kolejowa—wybudowana na początku lat dwudziestych XX w., nadal posiadała oryginalny wystrój. Była kiepsko oświetlona i zaniedbana. Niektórzy ludzie siedzieli na twardych, drewnianych ławkach (prawdopodobnie tak starych, jak sama stacja), oczekując pociągów—albo po prostu czekając nie wiadomo, na co… Zauważyliśmy kilka niegroźnych pijaczków oraz bez celu szwędających się typów, wyglądających na bezdomnych. Rozkład jazdy był napisany ręcznie kredą na tablicy. Na stacji był też mały sklepik sprzedający napoje i papierosy. Dla mnie było to wrażenie déjà vu—przypomniały mi się podobne stacje kolejowe w Polsce, gdzie często przesiadywałem godzinami, czekając na pociąg i mając nadzieję, że gdy przyjedzie, nie będzie pełny i znajdzie się dla mnie miejsce. W środku stacji znajdowała się tablica pamiątkowa i z tego, co udało mi się zrozumieć, niejaki Enrique Varona González, robotnik kolejowy i szef związku zawodowego, po aresztowaniu właśnie z tej stacji odjechał do więzienia w mieście Camagüey 17 kwietnia 1925 r. Po powrocie do Kanady dowiedziałem się, że wyszedł z więzienia parę miesięcy później i w ciągu kilku dni został zamordowany w Morón.
Na torach stał gotowy do odjazdu pociąg, ale wśród wchodzących do niego pasażerów nie zauważyliśmy Carlosa. Natomiast pojawił się jego lekko pijany kolega (którego spotkaliśmy wcześniej w lodziarni Coppelia) i powiedział, że najprawdopodobniej Carlos już wsiadł do pociągu. Również porozmawialiśmy z innym facetem, opowiadał nam o swojej rodzinie i żonie, która lada moment miała urodzić dziecko. Gdy pociąg odjechał, powoli podążyliśmy w kierunku El Rapido. Ku naszemu zaskoczeniu, w środku zauważyliśmy zgarbioną i pochyloną figurę śpiącego przy stoliku Carlosa! Spostrzegłszy nas, jedna z pracownic El Rapido obudziła Carlosa i wskazała na nas. Okazało się, że Carlos czekał na nas, zasnął i przegapił swój pociąg do domu! Był zdziwiony, dlaczego nie pojawiliśmy się wcześniej. Zaproponował, abyśmy poszli do restauracji na obiad, ale nie byliśmy głodni i udaliśmy się do pizzerni. Jeden z klientów od razu zwrócił naszą uwagę—był wysoki, ubrany w czarną skórzaną kurtkę i dżinsy, posiadał niezmiernie dystyngowane rysy twarz, białe włosy i orli nos—wyglądał jak wódz indiański! Podobno był to włoski turysta i lokalni Kubańczycy trafnie nadali mi przydomek „Orzeł”. Zamówiliśmy pizzę i pastę i większość porcji daliśmy Carlosowi, który miał zamiar spędzić noc na stacji kolejowej lub w El Rapido.
Gdy dochodziliśmy do naszej casa, spostrzegliśmy wysoką osobę, wyglądającą na kobietę, z jasnymi żółtymi włosami (była to peruka), stojącą w środku przystanku autobusowego naprzeciwko casa. Od razu domyśleliśmy się, że to był transwestyta. Ona (czy też on) zaczęła do nas machać—zobaczyliśmy, że osoby stojące koło niej też posiadali podobną orientacje seksualną!
Dobrze się wyspawszy, szybko wstaliśmy i zjedliśmy śniadanie o godzinie 8.00. Na patio siedziało też 3 turystów francuskich i trochę z nimi porozmawialiśmy, chociaż jeden z nich nie mówił po angielsku. Byli trochę przygnębieni, bo z planowanej przez nich wycieczki do Cayo Coco były nici—cały czas było pochmurnie i ciągle padało. Wyszliśmy z casa o godzinie 9.30 i w El Rapido spotkaliśmy się z Carlosem. Poszliśmy ponownie do sklepu z sokami, kupiliśmy też parę pamiątek oraz wrzuciłem na poczcie do skrzynki pocztowej kartki (od razu mogę zaznaczyć, że niepotrzebnie, bo i tak żadna z nich nie dotarła do adresatów). Następie nasza trójka skierowała się w stronę naszej casa i pożegnaliśmy się z Carlosem, daliśmy mu torbę z koszulkami, golarkami, szamponami i dodatkowo 30 CUC, był z tego całkiem zadowolony i powiedział, że bardzo nas polubił. Gdy oddaliliśmy się, długo jeszcze stał i machał nam.
Przed casa stała duża, czarna kubańska taksówka z 1955 roku, do której właśnie wchodzili turyści francuscy. Poprosiliśmy Magaly, aby zatelefonowała do Willmana po taksówkę dla nas. Zapłaciliśmy jej za pobyt-25 CUC za każdą noc plus 20 CUC za 4 śniadania. Niedługo pojawił się Willman i po godzinie dojechaliśmy do hotelu Colonial—cały czas padało. Tak więc nigdy nie mieliśmy okazji udać się do miasteczka Ciego de Avila, jak też darowaliśmy sobie przejażdżkę dorożką do „Laguna de Leche”, największego na Kubie naturalnego jeziora słodkowodnego, ale ogólnie niezmiernie miło wspominaliśmy pobyt w Morón!
Z POWROTEM W HOTELU
Po przybyciu do hotelu wypiliśmy kilka Spanish coffee, poszliśmy do pokoju i siedzieliśmy tam aż do obiadu. Catherine zadzwoniła do Kyle—turysty z Alberty, którego poznaliśmy kilka dni temu i czasem spożywaliśmy razem posiłki—ale nie było go w pokoju. Gdy szliśmy do restauracji, nadal padało—Kyle już był w środku, toteż trochę z nim porozmawialiśmy, a potem poszliśmy do baru w hotelowym lobby i Catherine zamówiła Spanish coffee. Muzykanci przenieśli się z restauracji do lobby. Niestety, nie był to nasz rodzaj muzyki—Led Zeppelin & heavy metal—niezmiernie głośnia i wręcz nieprzyjemna. Ponieważ nie znoszę takiej głośnej muzyki, momentalnie poszedłem do pokoju; niebawem pojawiła się Catherine, bo też nie lubiła tego typu zgiełku. Jakiś czas starała się czytać książkę „The Pillars of the Earth” („Filary Ziemi”) autorstwa Ken Follet. To ja zarekomendowałem tą książkę—przeczytałem ją jednym tchem w 1995 r.—ale jakoś Catherine nie zachwyciła się nią i zostawiła ją w hotelu (ale za to wręcz ‘pożarła’ książkę „Infidel”). Nota bene, drugiego dnia po przyjeździe do hotelu poszliśmy do dyskoteki na pokaz „Michael Jackson Show”. Był nawet dobry i kreatywny, ale jak zwykle, za głośny.
Po obiedzie/kolacji często przechodziliśmy się po terenach hotelowych. Na tyłach kuchni, gdzie znajdował się mały pomnik Jose Martí, wisiała też tablica ze zdjęciem Fidela Castro, zrobionym na uroczystościach inauguracyjnych otwarcia hotelu Colonial (wtedy zwał się Hotel Guitart Cayo Coco) 12 listopada 1993 roku wraz z fragmentem z jego przemówienia, jakie wygłosił na otwarciu (niesłychane, ale udało mi się znaleźć to całe przemówienie na Internecie—nie, nie zamierzam go tutaj przytaczać w całości!):
„… Jeżeli pracownik jest zatrudniony w branży turystycznej, wówczas zajmuję się i obcuje z ludźmi. Ludzie są surowcem jego pracy—nie ścinanie trzciny cukrowej, nie wycinanie lasów, nie wydobywanie skał z kamieniołomów—on pracuje z ludźmi, z turystami…”
Castro był bardzo zainteresowany przebiegiem budowy tego pierwszego hotelu na Cayo Coco i nawet złożył wizytę w budowanym hotelu kilka miesięcy przed jego otwarciem, spotykając się z robotnikami.
Zwykle obchodziliśmy wszystkie zakamarki hotelu—cała sekcja była nadal zamknięta. Przy budce strażniczej akurat następowała ‘zmiana warty’ i jedna grupa strażników szła do domu, a druga właśnie zaczynała służbę. Idąc ścieżką niedaleko plaży, napotykaliśmy dużo krabów—niektóre były białe i duże—jak też widzieliśmy sporych rozmiarów żaby.
Wreszcie się wypogodziło i ponownie mogliśmy zacząć chodzić na plaże. Catherine dowiedziała się o mającym się odbyć ślubie na plaży i oczywiście poleciała tam, aby zobaczyć tą uroczystość. Trwała ona zaledwie 20 minut—a sama ceremonia może 5 minut—nowożeńcy szybko podpisali papiery i na tym się skończyło. Również Catherine zaprzyjaźniła się z dwojgiem dzieci z Kuby z Camagüey w wieku 10 i 13 lat, które pływały koło niej we właśnie otwartym basenie ze słoną wodą. Chłopaczek był bardzo zabawny i spontaniczny—szturchał ją i mówił po angielsku, „let’s go, swim, let’s go!”. Sądząc po eleganckich i stylowych ubrankach, w jakie te dzieciaki były ubrane, jak też po ich pewnym siebie zachowaniu, od razu było widać, że musiały mieć bardzo troszczące się o nie rodziny… zapewne mieszkające w Miami!
Spotkaliśmy ich też w restauracji na kolacji—siedziały same przy stole i z zapałem konsumowały obiad (co ciekawe, nigdy nie widzieliśmy ich rodziców). Chłopiec zamówił sobie następnie cały talerz smażonych krewetek i nawet ich nie próbując zdecydował, że nie ma na nie ochoty i nam je zaoferował. Rozmawialiśmy z kilkoma turystami z Kanady—Catherine zaprzyjaźniła się z wdową z Toronto, która wyleczyła się z raka i rozmawiała z nią dobrych parę godzin. Kilka razy gawędziliśmy z Lindą i Tony z miasta Oshawa w Ontario, naszymi hotelowymi sąsiadami—w dniu, gdy opuszczali ośrodek, Tony przysiadł się do naszego stolika w czasie obiadu, a jego żona pilnowała bagaży w lobby—strzeżonego Pan Bóg strzeże!
Normalnie trzeba opuścić pokój hotelowy w południe i jeżeli się chciałoby w nim dłużej pozostać, taka przyjemność kosztuje 10 CUC na godzinę, ale Catherine udało się załatwić bezpłatne przedłużenie i mogliśmy w nim pozostać do godziny 17.00—kapitalnie!
Niedzielę, nasz ostatni pełny dzień na Kubie, spędziliśmy na plaży. Po raz pierwszy poszedłem na lunch i zamówiłem hamburger, rybę i zimne piwo—był całkiem dobry i tego dnia wieczorem postanowiliśmy darować sobie kolację. Planowaliśmy oglądać na CNN dokumentalny program o Państwie Islamskim, ale nagle poczuliśmy się niezmiernie śpiący i zasnęliśmy o godzinie 19.00… i spaliśmy kamiennym snem przez następne 13 godzin!
W poniedziałek, 23 listopada 2015 r. po śniadaniu trochę się spakowaliśmy. W hotelowym lobby nieoczekiwanie spotkałem moich klientów z Kanady! Również porozmawiałem z Danielem i Prado. Catherine dała napotkanym robotnikom hotelowym golarki. Poszliśmy na plażę, ale niebawem się zachmurzyło i udaliśmy się do baru La Placita Bar (koło restauracji Fontanella), w którym nigdy jeszcze nie byliśmy. Zamówiliśmy kanapkę z tuńczykiem, kanapkę z szynką i frytki—całkiem smaczne. Potem poszliśmy do pokoju, spakowaliśmy się, wzięliśmy prysznic i byliśmy gotowi do opuszczenia pokoju. Pojawił się też pracownik hotelowy, oferując pomoc. Padało tak strasznie mocno, nie sposób było nawet pokonać tego krótkiego dystansu do hotelowego lobby. Wymeldowanie się z hotelu było szybkie; nadal mieliśmy butelkę zakupionego w Morón szampana i postanowiliśmy go skosztować, celebrując nasze wyjazd i na medal wakacje w tym ośrodku. Pojawiła się tez Viviana, aby się z nami pożegnać, zrobiliśmy sobie pamiątkową fotografię. Autobus przybył na czas i udało się nam zdobyć miejsce na samym przodzie. Viviana raz jeszcze wyszła z hotelu i jak odjeżdżaliśmy, machała do nas.
Autobus zatrzymał się w kilku hotelach (Melia, Sol, Mojito), zabierając turystów i wreszcie dojechaliśmy do lotniska. Po raz pierwszy nie musieliśmy płacić podatku odjazdowego w wysokości 25 CUC, jako że został zniesiony (a raczej wkalkulowany w bilet samolotowy). Poprosiłem i otrzymałem siedzenie przy oknie. W naszym rzędzie w samolocie siedział Kubańczyk—mieszkał na stałe w USA, w Lexington, Kentucky i przyjechał do Morón na tygodniową wizytę do rodziny. Zaparkował samochód na lotnisku w Toronto i powiedział, że po przylocie od razu wsiada w samochód i jedzie to Kentucky. Pokazałem ma zdjęcia zrobione w Morón i od razu rozpoznał Carlosa, mówiąc, że to fajny człowiek, każdy go znał. Zrobiło się nam go żal, bo był niezmiernie zmęczony i daliśmy mu moje miejsce przy oknie, aby mógł trochę pospać. Nawet myślałem zaproponować mu, ażeby spędził noc w naszym domu, ale pewnie odmówiłby, bo widać było, że chciał dojechać do domu jak najszybciej. Lot był bezproblemowy i jedzenie całkiem smaczne. Wylądowaliśmy w Toronto po północy. Szybko przeszliśmy kontrolę celną, ale taśmociąg bagażowy się popsuł i musieliśmy czekać na mój bagaż dodatkowe 20 minut.
Czekając na pojawienie się bagażu, Catherine udała się do łazienki.
— Popilnuj mojej walizki—powiedziała (po angielsku, „Watch my suitcase”—co w dosłowny tłumaczeniu oznacza, „Patrz się na moją walizkę”).
— Po co mam się na nią patrzeć? Przecież ją widziałem wiele razy—odrzekłem sardonicznie (“Why should I watch it? I’ve seen it many times”).
Przechodząca właśnie kobieta słyszała naszą rozmowę i spojrzała na mnie w bardzo antypatyczny sposób—potraktowała naszą wymianę zdań na poważnie, nie wyczuwając gry słów i pewnie miała o mnie bardzo niepochlebne zdanie. Gdy opowiedziałem Catherine o tym zajściu, oboje się dobrze uśmieliśmy!
Taksówkarz pochodził z Indii (Sikh), wniósł wszystkie walizki na górę i położył na tapczanie i otrzymał za to dobry napiwek. Przyjazd z lotniska kosztował o $15 więcej, niż dojazd do niego z powodu podatku lotniskowego. Zmęczeni, położyliśmy się o godzinie 3.00 nad ranem i szybko zasnęliśmy.
Cóż jeszcze można dodać… ogólnie mieliśmy wspaniały wyjazd, hotel okazał się bardzo dobry i już Catherine zaczęła coś przebąkiwać o ponownym wyjeździe do Cayo Coco!
Plaża Playa Pillar. Można też wybrać się do miasta Moron oraz do Ciego de Avila, położone na stałym lądzie
Na wyspie (połączonej z lądem groblą) znajduje się około 16 all-inclusive hoteli, nie ma tam żadnych prywatnych hotelików i nie mieszkają 'miejscowi' Kubańczycy. Najbliższe miasto to Moron, ponad godzinę taksówką z hotelu Colonial.