Lanzarote zamarzyła mi się po tym, jak w 2012 r. odwiedziłam Teneryfę. Zauroczona tą wyspą zapragnęłam zobaczyć również kolejne z Wysp Kanaryjskich, w tym w pierwszej kolejności właśnie Lanzarote. Czas na nią przyszedł jednak dopiero w bieżącym roku. Zarezerwowałam dwutygodniowy pobyt w czerwcu - w skromnym, ale uroczym hotelu wybudowanym w lanzaroteńskim stylu, położonym tuż przy piaszczystej, szerokiej plaży Playa de los Pocillos, na skraju znanej miejscowości turystycznej Puerto del Carmen. Wybór miejsca okazał się bardzo trafiony, bowiem niewielka odległość dzieliła nas od zatłoczonego, głośnego centrum Puerto del Carmen, a jednocześnie byliśmy w miejscu cichym, spokojnym, urokliwym, z bardzo dobrym połączeniem komunikacyjnym z resztą wyspy.
Po wylądowaniu byliśmy trochę zaskoczeni, bowiem wyspa przywitała nas pełnym zachmurzeniem. Sądziliśmy, że to jakiś wyjątkowy dzień, ale okazało się, że błękitnego nieba nie zobaczyliśmy przez cały pierwszy tydzień pobytu. Ale cóż – na pogodę nie mamy wpływu. Na szczęście drugi tydzień był słoneczny. Może to i dobrze, bo dzięki temu w pierwszych dniach skóra nam się trochę zahartowała i łatwiej później znosiliśmy ostre, kanaryjskie słońce.
Na początku zapisaliśmy się na wycieczkę objazdową po wyspie, żeby z grubsza zapoznać się z okolicą i ułatwić sobie późniejsze, samodzielne zwiedzanie. Był to czas pochmurny, więc zwiedzanie z grupą nie było zbyt uciążliwe, jednak zachmurzone niebo miało znaczny wpływ na jakość zdjęć.
Z wycieczką odwiedziliśmy najpierw kaktusowy ogród - dzieło Cesara Manrique, którego artystyczny dorobek mnie osobiście za bardzo nie zachwyca. Ogród jednak podobał mi się z uwagi na fakt, że sama jestem miłośniczką kaktusów i posiadam w domu całkiem sporą kolekcję tych uroczych roślin (oczywiście nie tak olbrzymich).
Następnie odwiedziliśmy Jameos del Agua - jaskinię lawową urządzoną również wg projektu Cesara Manrique. Miejsce to zrobiło na mnie mniejsze wrażenie, niż się spodziewałam. Już przy samym wejściu do jaskini – restauracja, później dość interesujące jeziorko z maleńkim karabami-albinosami, za jeziorkiem znowu restauracja. Później znany ze zdjęć i pocztówek basen obsadzony tropikalną roślinnością, którego błękitna woda kontrastuje z czarnymi ścianami jaskini. Brzegi basenu są śnieżnobiałe nie z powodu białego piaseczku, co przychodzi do głowy gdy oglądamy zdjęcia lub foldery reklamowe, lecz po prostu dlatego, że są pomalowane białą farbą. Wokół znajdujemy mnóstwo ciekawie urządzonych zakamarków do posiedzenia, pospacerowania, pooglądania. Jest również sala koncertowa o bardzo dobrej akustyce, no i oczywiście na koniec – sklep z pamiątkami. Miejsce dosyć ciekawe - uczciwie trzeba przyznać, że faktycznie jest przykładem projektowania w zgodzie z naturą i niewątpliwie jest warte zobaczenia. Wiem, że jaskinia Jameos del Agua jest uwielbiana przez turystów, jednak mnie w szczególny sposób nie zachwyciła. Może dlatego, że dzień był pochmurny i nad błękitnym basenem nie było błękitnego nieba, a może po prostu dlatego, że wolę miejsca mniej komercyjne, a bardziej naturalne? Ale to moje osobiste wrażenia – nikomu nie odradzam odwiedzania tego znanego i popularnego miejsca.
Jak już wspomniałam, twórczość Cesara Manrique (najróżniejsze pomniki i tzw. powietrzne zabawki umieszczane na wszystkich rondach, skrzyżowaniach, plażach…) nieszczególnie do mnie przemawia. Jednak jego polityczną i społeczną działalność, która doprowadziła do ustanowienia przepisów uniemożliwiających zabudowę wyspy niezgodną z jej charakterem i tradycją, jak najbardziej doceniam. Dzięki temu prawu wyspa zabudowana jest w sposób uporządkowany, jednolity kolorystycznie (białe ściany budynków, a ramy okienne, drzwi i inne elementy wykończenia tylko w 3 dopuszczalnych kolorach – niebieskim, zielonym lub brązowym), nie ma budynków wielopiętrowych (oprócz jednego hotelu w Arrecife). Efekt - Lanzarote ma swój niepowtarzalny styl, klimat i charakter, co odróżnia ją od pozostałych wysp archipelagu.
W centralnej części wyspy odwiedziliśmy rejon La Geria, słynący z upraw winorośli i produkcji wina. Mogliśmy tu podziwiać niezwykły krajobraz miejscowych winnic i nigdzie indziej niespotykany sposób uprawy. Każdy krzak winorośli posadzony jest tu w zagłębieniu otoczonym półkolistym murkiem z lawy wulkanicznej i obsypany żwirem wulkanicznym, mającym za zadanie utrzymywanie wilgoci. Zielone, płożące się krzewy winogron na tle czarnego podłoża tworzą niesamowity i niezwykle interesujący widok.
Największą atrakcją Lanzarote jest oczywiście Park Narodowy Timanfaya, który w ramach tego objazdu odwiedziliśmy. Atrakcja byłaby jeszcze większa gdyby – tak jak np. w Parku Narodowym El Teide na
Teneryfie – można było to miejsce indywidualnie pozwiedzać – samochodem lub pieszo. Niestety, w Timanfaya turysta ma do wyboru tylko dwie możliwości – krótsza trasa na wielbłądzie lub dłuższa – autokarem. Wielbłąda nie brałam pod uwagę między innymi dlatego, że żal mi tych ciężko pracujących w upale zwierząt. Pozostał więc autokar czyli „lizanie loda przez szybę”. Zdjęcia też przez szybę, oczywiście. Nie było to dla mnie zaskoczeniem – wiedziałam, że tak będzie. Trochę jednak denerwujące to było, chociaż – z drugiej strony – rozumiem konieczność ochrony tego szczególnego miejsca.
Tzw. „prezentacje geotermalne” na Wzgórzu Hilarego, obok restauracji El Diablo nieszczególnie mnie zachwyciły i nieszczególnie zainteresowały – ot, taka sobie atrakcja ... Pozwolę więc sobie pominąć to milczeniem.
Z Timanfaya pojechaliśmy jeszcze na punkt widokowy w wiosce El Golfo, aby „rzucić okiem” na słynne zielone jeziorko Charco de los Clicos. Jezioro to powstało po wybuchu w XVIII w. wulkanu El Golfo, kiedy jedna ściana krateru zapadła się do oceanu. Zbiornik ten jest silnie zasolony, a jego zielona barwa pochodzi od żyjących w nim glonów. Kontrast intensywnie zielonej wody jeziorka, błękitu oceanu i czarnej lawy stwarza naprawdę zachwycający widok. Z tej strony jednak można było podziwiać jeziorko jedynie z góry, z punktu widokowego – nie było możliwości zejścia na plażę. Postanowiliśmy więc spróbować dotrzeć do plaży zlokalizowanej pomiędzy jeziorkiem, a oceanem w drugiej części naszego pobytu, w której planowaliśmy pojeździć po wyspie wypożyczonym autem. Ale o tym później.
Następnym punktem programu wycieczki były klify Los Hervideros – tzw. „wrzące wybrzeże”, ukształtowane malowniczo w czasie wybuchów wulkanów, kiedy spływająca gorąca lawa spotykała się z zimną wodą oceanu. Powstały wówczas niesamowite formacje skalne, tunele, jaskinie, gdzie fale morskie rozbijają się z olbrzymią siłą. Mieliśmy trochę czasu, by pospacerować wzdłuż wybrzeża specjalnie wytyczonymi ścieżkami, podziwiając fantastyczne widowisko przygotowane przez naturę.
Na tym skończyła się zorganizowana wycieczka, która była dla nas wstępem do samodzielnego zwiedzania wyspy. Postanowiliśmy odwiedzić miejsca, których wycieczka nie obejmowała, zajrzeć raz jeszcze do miejsc, które szczególnie nas zainteresowały, oraz wybrać się do kraterów wulkanów – La Corona i Caldera Blanca. Zaplanowaliśmy to wszystko na drugi tydzień pobytu, bo w pierwszym tygodniu czekało nas jeszcze święto Bożego Ciała. Wszyscy wiemy, jak to święto obchodzi się w Polsce – dzień wolny od pracy, uroczyste procesje ulicami miast, miasteczek i wsi… Byłam więc ciekawa, w jaki sposób uroczystości te wyglądają na Lanzarote, dlatego w swoich planach uwzględniłam to święto.
W tym roku święto Bożego Ciała przypadało 15 czerwca. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że dzień ten jest na Lanzarote (i chyba w całej Hiszpanii) zwykłym dniem roboczym, a obchody Bożego Ciała nie odbywają się w czwartek, lecz przeniesione są na niedzielę. Z ustawionych w Arrecife – stolicy wyspy tablic reklamowych dowiedzieliśmy się, że procesja odbędzie się w niedzielę – 18 czerwca o godzinie 1300. Udaliśmy się więc w niedzielę do kościoła San Gines, który jest najbardziej charakterystyczną budowlą w Arrecife. Biała bryła kościoła z wysoką wieżą, zwieńczoną białą kopułą jest łatwa do rozpoznania. Kościół znajduje się przy niewielkim, urokliwym placu, na środku którego pod czterema imponującymi palmami - dokładnie naprzeciwko głównego wejścia do kościoła - znajduje się okolicznościowy kamienny obelisk. Kościół wzniesiony został w miejscu, gdzie już w XVI w istniała pierwsza kapliczka, która została zniszczona podczas powodzi.
Wokół placyku, w cieniu drzew ustawione są ławki, gdzie Lanzaroteńczycy chętnie przysiadają, by w oczekiwaniu na rozpoczęcie mszy lub po jej zakończeniu, pogawędzić ze znajomymi. Tak samo było, gdy przybyliśmy tam w niedzielę, na obchody Bożego Ciała. Na ławeczkach przy placyku siedzieli mieszkańcy i turyści, prowadząc ożywione rozmowy. Odświętnie ubrane dzieci zbierały się na procesję – dziewczynki w białych, długich sukienkach, chłopcy w garniturkach. Mniejsze dzieci beztrosko hasały w cieniu palm. Do rozpoczęcia uroczystości było jeszcze trochę czasu.
Jednak większość osób zajęta była oglądaniem solnych dywanów, zanim zostaną zniszczone nogami uczestników procesji. Tak, na Lanzarote procesja odbywa się po dywanach z soli i to jest największa ciekawostka związana z tym świętem. W różnych miejscach na świecie tworzone są w tym dniu dywany z kwiatów (jak chociażby na Teneryfie), natomiast na Lanzarote ważniejsza i bardziej wartościowa od kwiatów jest sól – zresztą pozyskiwana na wyspie z wody morskiej na terenie tzw. salin. Dywany układane są w przeddzień święta przez tutejszych mieszkańców - dorosłych, młodzież i dzieci. Sól dostarczana jest podobno przez władze miasta i jest następnie barwiona spożywczymi barwnikami na najróżniejsze kolory. Kiedy przybyliśmy rano do Arrecife dywany były już gotowe – ułożone na placu przed kościołem i w okalających go uliczkach na planowanej trasie procesji. W oczach mieszkańców widać było dumę, kiedy pozowali turystom do zdjęć na tle swoich dzieł.
Uroczystość rozpoczęła się mszą świętą punktualnie w południe. Bezpośrednio po mszy wyruszyła procesja. Baldachim, pod którym – tak samo jak u nas – szedł ksiądz niosący monstrancję z Najświętszym Sakramentem poprzedzał jedynie ministrant z krzyżem i diakon niosący coś w rodzaju chorągwi. Nie było dzieci sypiących kwiatki, wstążeczek, poduszeczek, sztandarów i całej tej bogatej oprawy, która u nas poprzedza Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Mniej lub bardziej odświętnie ubrane dzieci podążały bezpośrednio za baldachimem, a za dziećmi dorośli wierni. Całość uświetniała orkiestra dęta, a nad bezpieczeństwem i porządkiem czuwała – jak u nas – policja i służby porządkowe. Muszę przyznać, że dzieci w tej procesji zachowywały się bardzo dziwnie – idąc, szorowały nogami po solnych dywanach, jakby jedynym ich zdaniem było zniszczenie misternych wzorów z soli. I do dziś nie wiem, czy taka jest tradycja, czy też dzieci – jak to dzieci - wygłupiały się po prostu.
Procesja przeszła uliczkami po solnych dywanach; nie było – jak u nas – czterech ołtarzyków i czytania Ewangelii. Na krótką modlitwę ksiądz zatrzymał się tylko przy ołtarzyku pod palmami - na placu naprzeciwko wejścia do kościoła. Uroczystość zakończyła się w kościele modlitwą uwielbienia przed Najświętszym Sakramentem. Chyba bardziej spontaniczne, mniej wyreżyserowane – w porównaniu z naszymi, polskimi obchodami Bożego Ciała – były te uroczystości. Jednak, mimo obecność tłumu turystów pstrykających bez końca fotki, czuło się religijne skupienie i powagę.
Ciekawostką jest, że po zakończeniu procesji Lanzaroteńczycy zbierają do rożnych pojemników lub butelek różnobarwną sól i zabierają ją do domów. Jak całe rodziny układały solne dywany, tak całe rodziny teraz zbierają sol do pojemników. Co z nią później robią – nie wiem. Ale to chyba ważna dla nich tradycja, bo robią to z całą powagą i dużym zaangażowaniem starając się, by usypać w swoich pojemniczkach warstwami różne kolory soli.
Obserwując to zbieranie soli miałam skojarzenia z naszą tradycją łamania i zabierania do domu brzozowych gałązek przy ołtarzykach przygotowywanych na procesję Bożego Ciała. A więc – co kraj, to obyczaj. A poznawanie obyczajów innych narodów jest bardzo interesujące.
Po tak interesująco spędzonej niedzieli, w poniedziałek wypożyczyliśmy auto i szczegółowo zaplanowaliśmy najbliższe cztery dni samodzielnego zwiedzania. Najpierw pojechaliśmy zobaczyć słynną jaskinię Cueva de los Verdes, która – choć znajduje się niemal tuż obok Jameos del Agua – niestety nie znalazła się w programie wycieczki. A szkoda, bo to miejsce fascynujące – podziemny tunel lawowy, nie zmieniony ręką ludzką, pięknie oświetlony, a na końcu trasy znajduje się zachwycająca iluzja optyczna - jeziorko z krystalicznie czystą wodą, w którym odbijają się otaczające skały, stwarzając wrażenie głębokiej przepaści. Dopiero wrzucenie kamyczka do tej „przepaści”, powodujące poruszenie wody uświadamia obserwatorowi, że ma do czynienia z odbiciem. Jaskinia ta powstała – podobnie jak Jameos del Agua – w wyniku erupcji wulkanu La Corona i jest częścią podobno najdłuższego tunelu lawowego na świecie. Do zwiedzania udostępniony jest 2 km odcinek tego tunelu. Zwiedzanie możliwe jest wyłącznie w grupach z przewodnikiem, jednak postaraliśmy się znaleźć na samym końcu grupy i zachować niewielki dystans. Dzięki temu grupa za bardzo nie zakłócała nam cudownej atmosfery tego miejsca.
Z jaskini udaliśmy się na punkt widokowy Mirador del Rio, skąd podziwialiśmy fantastyczny widok na wyspę La Graciosa i cały archipelag Chinijo. Nie trzeba koniecznie wchodzić na zaprojektowany przez Cesara Manrique punkt widokowy, gdzie kłębi się od turystów i trudno jest kontemplować otaczające nas piękno natury. Wystarczy podejść lub podjechać drogą wzdłuż wybrzeża, aby w spokoju i ciszy podziwiać takie same widoki. A są to widoki faktycznie zachwycające. Jak na dłoni widzimy wyspę La Graciosa z jej portem, stożkami wulkanicznymi, drogami – wszystko to na tle błękitnych wód oceanu. Człowiek stoi i patrzy, i oczu nie może oderwać. Naprawdę żal było stamtąd odjeżdżać, ale tego dnia czekało na nas jeszcze wejście na krater La Corony.
Wg. wyszukanych wcześniej informacji, aby znaleźć drogę prowadząca na wulkan La Corona należało udać się do wioski Ye i zaparkować na parkingu przez kościołem. Bez trudu odnaleźliśmy to miejsce i zaparkowaliśmy samochód przy uroczym, lecz oczywiście zamkniętym, kościółku.
Wokół jednak nie było żywej duszy, więc nie było kogo zapytać o drogę do wulkanu. W pierwszym momencie poszliśmy w złą stronę, więc trochę niepotrzebnie nadłożyliśmy drogi (niby nic, ale jednak przy 30-stopniowym upale ma to pewne znaczenie); w końcu jednak wróciliśmy i odnaleźliśmy właściwą ścieżkę, która była oznakowana niepozorną tabliczką informacyjną. Droga prowadziła początkowo przez winnice i pola uprawne, była szeroka i wygodna.
Gdy skończyły się uprawy, droga przekształciła się w wąską ścieżkę, biegnącą coraz bardziej stromo wśród zdziczałych krzaków winogron, kwitnących opuncji i dzikiej roślinności. Widać było, że kiedyś i tu prowadzono uprawy, jednak miejsce to zostało przez mieszkańców opuszczone. O tym, że były tu dawniej siedziby ludzkie świadczyły spotykane nawet w pobliżu szczytu murki z lawy i kamienne fundamenty budynków. Z drogi roztaczały się piękne widoki – na uroczą wioskę Ye, winnice, okoliczne wulkany, a nawet na ocean i archipelag Chinijo. Z satysfakcją doszliśmy na szczyt i zajrzeliśmy do malowniczego krateru. W tym surowym otoczeniu cieszył każdy kwiatek – czy to na opuncji, czy na płożących się skalnych, maleńkich roślinkach.
W drodze powrotnej do hotelu przejechaliśmy przez malowniczy region Haria, nazywany Doliną Tysiąca Palm. Wprawdzie w trakcie wycieczki objazdowej po wyspie jechaliśmy już przez te tereny, ale zatrzymaliśmy się tylko na obiad w restauracji na skraju wioski Haria. Teraz mogliśmy zatrzymywać się po drodze na pięknie usytuowanych punktach widokowych. A było warto, bo teren ten jest najbardziej zielonym regionem Lanzarote. Przyczyną tak dużej ilości palm tam rosnących jest tradycja sadzenia palm na pamiątkę urodzenia się dziecka. Podobno mieszkańcy sadzą dwie palmy, gdy w rodzinie urodzi się chłopiec, jedną, gdy urodzi się dziewczynka. Niektórzy twierdzą, że odwrotnie . Tak, czy inaczej – faktem jest, że ilość palm na tym obszarze jest imponująca, region zielony, uroczy, wyróżniający się na tle pozostałej części wyspy.
Zatrzymaliśmy się również w przeuroczym miasteczku Teguise – dawnej stolicy Lanzarote. Byliśmy zachwyceni, bowiem nie spodziewaliśmy się tak pięknego miejsca. Teguise było bowiem reklamowane przez rezydentów jedynie jako miejsce niedzielnych targów i w związku z tym proponowano wycieczki pod hasłem „targ w Teguise”. Jak dla mnie – nic ciekawego, więc nawet mi nie przyszło do głowy, aby skorzystać. Nikt nie wspominał, że to urokliwe miejsce samo w sobie, warte jest odwiedzenia. Okazało się, że jest to chyba najpiękniejsze miasteczko na wyspie – uliczki obudowane białymi, tradycyjnymi domami, ładny kościół, a co parę kroków jakiś uroczy placyk, gdzie na ławeczkach – nawet w samo południe - beztrosko gawędzą mieszkańcy. Cisza i spokój, bo turyści zjeżdżają się tu tylko na niedzielne targowiska.
Następnego dnia postawiliśmy sobie za cel wejście na wulkan Caldera Blanca. Wybraliśmy się zaraz po śniadaniu. Trasa prowadziła najpierw szosą biegnąca częściowo przez teren Parku Narodowego Timanfaya. Zatrzymaliśmy się po drodze na parkingu, z którego można wyruszyć na zwiedzanie Parku na grzbiecie wielbłąda. Oczywiście nie po to, by dołączyć do karawany, ale żeby zrobić parę fotek w miejscu, gdzie od krajobrazu Parku nie oddziela szyba autobusu. Drugim takim miejscem, gdzie po drodze można było się zatrzymać, by podziwiać krajobrazy Timanfaya, jest parking przy Centrum dla odwiedzających – już na obrzeżach Parku.
Później udaliśmy się wprost w okolice miejscowości Mancha Blanca, gdzie rozpoczynał się nasz szlak na wulkan. Droga do wulkanu była dobrze oznakowana. Z szosy należało skręcić w drogę gruntową – wąską, ale przyzwoicie utrzymaną, którą dojechaliśmy do niewielkiego parkingu. Dalej trzeba już było iść pieszo. Nie był to spacer zbyt interesujący, raczej powiedziałabym – uciążliwy i monotonny, bowiem wąska ścieżka prowadziła przez bezkresne pola lawowe – czarną, wulkaniczną pustynię, na której spotykało się najwyżej porosty lub gdzieniegdzie niewielkie kępki roślinności dostosowanej do życia w warunkach bardzo niewielkiej wilgotności. Można jednak było poczuć się jak na innej planecie i miało to swój szczególny urok – oczywiście pod warunkiem, że się lubi takie atrakcje. Znam jednak osoby, dla których tego rodzaju widoki są raczej przygnębiające.
Po około godzinnym marszu doszliśmy do krateru La Caldereta. Na skraju krateru można było zobaczyć pozostałości budowli, głównie zagród, co świadczyć może, że tereny te były wykorzystywane przez ludzi, np. w celach hodowlanych. Po kolejnych 30 minutach spaceru przez pola lawy doszliśmy do imponującego zbocza Caldera Blanca. Wąziutka, stroma ścieżka prowadziła na szczyt – do krateru. My jednak poszliśmy najpierw wzdłuż zbocza, w kierunku Parku Timanfaya, obserwując piękne widoki na wulkany Parku.
Później wróciliśmy, aby wejść na krater. Ścieżka prowadząca w górę zbocza tylko wyglądała na trudną. W rzeczywistości – po długim spacerze po lawie – wchodzenie po zboczu góry okazało się samą przyjemnością. A widok na olbrzymi krater wynagradzał wszelkie trudy. Ze zbocza wulkanu roztaczał się też wspaniały widok na sąsiedni krater – La Caldereta, który po drodze oglądaliśmy. Z góry wulkan ten wyglądał jak wyspa na czarnym morzu lawy. Człowiek stojąc na krawędzi krateru, mając z jednej strony imponujący krater, z drugiej widok na bezkresne morze lawy – czuje się naprawdę bardzo maleńki.
Po zejściu z Caldera Blanka i przebrnięciu przez lawowe pola do samochodu, pojechaliśmy jeszcze na dzikie, czarne plaże na zachodnim wybrzeżu, gdzie nie turyści, lecz mieszkańcy wyspy biwakują, odpoczywają, łowią ryby i suszą je na miejscu – na plaży, z dala od turystycznego zgiełku. Krajobraz wybrzeża w tym miejscu jest faktycznie niesamowity. Błękit oceanu kontrastujący z czarnymi, lawowym plażami naprawdę robi wrażenie. Na plaży tej można poszukać oliwinów – zielonych minerałów występujących w towarzystwie skał wulkanicznych, z których wykonywana jest biżuteria, sprzedawana jako pamiątki z Lanzarote. My mieliśmy zaplanowane poszukiwanie oliwinów w innym miejscu. Po spacerze na Caldera Blanka nie mieliśmy już tego dnia ochoty na wałęsanie się po lawie.
Kolejnego dnia zaplanowaliśmy dojechać na plażę przy zielonym jeziorku Charco de los Clicos, które w czasie wycieczki objazdowej oglądaliśmy z góry – z punktu widokowego w miejscowości El Golfo. Aby dostać się na tę plażę, należy – jadąc od strony wsi Yaiza – na rozstaju dróg u stóp malowniczego wulkanu, nie kierować się w prawo, do wioski El Golfo, lecz w lewo – w kierunku Los Hervideros (przed rozjazdem jest duża tablica wskazująca kierunki). Po objechaniu wulkanu z lewej strony, w miejscu, gdzie szosa wyraźnie skręca w lewo prawie pod kątem prostym, można zauważyć drogę asfaltową dochodząca z prawej strony, na którą obecnie nie można wjechać, bo jest ona zamknięta poprzez zamontowanie trwałych słupków blokujących dostęp autem. Dawniej był to zjazd na duży parking przy plaży z jeziorkiem Charco de los Clicos. Plac parkingowy pozostał, ale wjechać tam się nie da. Nie można też zaparkować przy szosie, bo jest ona wąska, a poboczy właściwie nie ma – po obu stronach pola lawowe. Najbliższe bezpieczne miejsce do zaparkowania jest przy malowniczej plaży Playa Montana Barmeja – też z urokliwym jeziorkiem. Tu możemy zostawić samochód i wrócić pieszo szosą w kierunku El Golfo. Szybki spacer do interesującej nas plaży trwa około 20 min. Nie jest zbyt atrakcyjny (szosa, spory ruch pojazdów, pola lawowe, brak poboczy), ale warto. Plaża z zielonym jeziorkiem, tak pięknie prezentująca się z góry – z punktu widokowego w El Golfo, z dołu też jest przeurocza. Nie było tu nikogo, tylko w oddali, wysoko, na punkcie widokowym można było zauważyć dużą grupę turystów. Malownicza plaża była wyłącznie nasza – jak dla dwojga, to dosyć spora. Z jednej strony błękitny ocean i malownicze skały w kolorach od czarnego, przez brązowy, do czerwonego, z drugiej prześliczne zielone jeziorko, a pod nogami kruczoczarny piasek plaży. Tu właśnie poświęciliśmy trochę czasu na poszukiwanie oliwinów. Jest ich tam dużo, a szukanie ich jest bardzo wciągające. Nie mogliśmy jednak zabrać do bagażu kilograma skał, więc wybraliśmy sobie tylko kilka kawałeczków na pamiątkę. Spacerowanie tą plażą jest tak przyjemne, że rzeczywiście człowiek nie ma ochoty stamtąd odchodzić.
Później zajechaliśmy jeszcze na klify Los Hervideros i – choć byliśmy tam już z wycieczką – pospacerowaliśmy jeszcze raz po tym urokliwym i niezwykle ciekawym terenie. Na dłużej zatrzymaliśmy się przy salinach (Salinas de Janubio), podziwiając podziwiając z góry piękne widoki na te solne poletka, tworzące wyjątkowy krajobraz.
Zostało nam tego dnia jeszcze trochę czasu, więc postanowiliśmy odwiedzić jedną z najpiękniejszych plaż na Lanzarote – plażę Papagayo. Jedzie się tam dość uciążliwą, gruntową drogą, trzeba zapłacić niewielką opłatę za wjazd (3 euro od auta), ale plaża jest przepiękna. Zachwyca biały piasek, szmaragdowa woda, malownicze skały… Słowem – jest cudnie.
Ostatni dzień, kiedy dysponowaliśmy samochodem, potraktowaliśmy wyłącznie rekreacyjnie. Pojechaliśmy na uroczą plażę Famara – piaszczystą, otoczoną białymi wydmami, bardzo urokliwą i tam postanowiliśmy spędzić dzień. Miejsce jest ciekawe, bowiem wieją tam silne wiatry, są duże fale i dlatego zlokalizowane są tam szkółki surferskie. Przyjemnie było obserwować dorosłych i dzieci – zmagających się z falami w ramach nauki surfowania.
Po pobycie na Lanzarote pozostały mi naprawdę wspaniałe wspomnienia.
Wszystko, cokolwiek zdążymy, ale obowiązkowo: Park Narodowy Timanfaya, tunel lawowy Cueva de los Verdes, zielone jeziorko w El Golfo, miasteczko Teguise, punkt widokowy Mirador del Rio. Warto też urządzić sobie spacer do któregoś z kraterów. Jeśli starczy nam czasu i będziemy dysponować autem, warto odwiedzić przepiękną plażę Papagayo.
Jak ktoś lubi wycieczki zorganizowane, można pojechać na objazd wyspy, ale w ramach tej wycieczki nie wszystko zobaczymy. Najlepiej wypożyczyć samochód i poruszać się niezależnie. Wyspa jest niewielka - dysponowanie autem przez 3 dni pozwala w zasadzie zobaczyć wszystko, co jest warte zobaczenia.