Wróciliśmy z Gran Canarii przed tygodniem. A tu zimno, deszczowo… a do tego na portalu nic się nie zmieniło. Admin obiecał, a to tylko znaczy, że obiecał. Ale przecież nie powiedział, kiedy konkretnie naprawi, co zepsuł. Zresztą, lato jest przecież, więc może też gdzieś wyjechał… każdy ma prawo. Przejrzałam tysiące fotek, wybrałam co się nadaje i postanowiłam wreszcie coś skrobnąć. A więc, do rzeczy.
Rozpatrywaliśmy trzy kierunki: Maderę, Gran Canarię i Kos. Te trzy wyspy zajmowały równorzędne – pierwsze miejsce na naszej liście. Madera marzyła mi się od dawna, Kos – bo bardzo tęsknię za moją ulubioną Grecją, w której nie byłam już od trzech lat, a
Gran Canaria – bo ciekawią mnie bardzo Wyspy Kanaryjskie, z których każda właściwie jest inna. Ten rok jest trudny pod względem turystycznym: generalnie jest bardzo drogo w porównaniu z poprzednimi, przedpandemicznymi sezonami, a do tego wybór ofert jest mały, ponieważ wiele hoteli jeszcze się nie otworzyło po covidowych obostrzeniach. Trudny to był wybór, w końcu jednak udało mi się wybrać hotel Labranda Playa Bonita w Playa del Inges - na południowym wybrzeżu Gran Canarii. Madera i Kos muszą więc poczekać.
Hotel okazał się bardzo przyjemny i dobrze zlokalizowany – blisko plaży, sklepów, restauracji i przystanków autobusowych, a jednocześnie wystarczająco daleko od hałaśliwego centrum.
Trochę zaskoczyła nas pogoda, bo przez pierwsze dni wiał niezwykle gorący wiatr od strony Sahary. Temperatura była bardzo wysoka 35-38 stopni, a niebo zamglone było z powodu piaskowego pyłu. Trudno było to wytrzymać nawet dla mnie, choć naprawdę jestem wielbicielką upałów. Na szczęście po trzech dniach sytuacja się zmieniła – wrócił typowy dla tego regionu łagodny wiatr z północy, który przyjemnie chłodził, pomagając znosić wysokie temperatury.
Niespodziewanie zaskoczył nas również brak samochodów w wypożyczalniach. To podobno też skutek pandemii. Ta sytuacja znacznie pokrzyżowała nam plany, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Przy tygodniowym pobycie, zwykle pierwsze dwa dni przeznaczamy na aklimatyzację i rozpoznanie okolicy, spacery, trochę plażowania, później na trzy dni wypożyczamy auto i zwiedzamy, a dwa ostatnie dni przeznaczamy na ewentualne uzupełnienie zwiedzania miejscową komunikacją (jeśli jest taka potrzeba) i ogólnie relaks przed odlotem (plaża, spacerki, lenistwo przy hotelowym basenie). Tym razem musieliśmy nieco odwrócić plany. Udało nam się – i to cudem – wypożyczyć samochód na trzy ostatnie dni. Trochę szkoda, bo po intensywnym zwiedzaniu nie było ani dnia na relaksik – od razu trzeba było wyjeżdżać. Ale i tak się cieszę, że udało się nam zobaczyć wszystko, co zaplanowaliśmy.
Wylądowaliśmy na wyspie we wtorek 17 sierpnia o godz. 13.00 miejscowego czasu. Transfer do hotelu i zakwaterowanie poszły sprawnie, więc całe popołudnie i wieczór mieliśmy jeszcze na rozpoznanie najbliższej okolicy. Następnego dnia – po krótkim spotkaniu z rezydentem i zarezerwowaniu auta na sobotę, niedzielę i poniedziałek wybraliśmy się najpierw na plażę, a po obiedzie na spacer w kierunku wydm Maspalomas, do których mieliśmy z Playa del Ingles ok. 3km. Trasa wiodła nadmorskim deptakiem, urządzonym na klifie, wysoko nad plażą. Przez całą drogę mieliśmy więc piękne widoki na ocean, na plażę i położone w oddali wydmy, do których w końcu dotarliśmy. Upał był jednak tak niesamowity, że wchodzenie na „pustynię” odłożyliśmy sobie na inny dzień. Podziwialiśmy tę mini-Saharę kryjąc się w delikatnym cieniu palm rosnących wzdłuż promenady.
Kolejnego dnia - w czwartek - wybraliśmy się lokalnym autobusem do stolicy wyspy, Las Palmas, gdzie spędziliśmy cały dzień. Urzekło nas urokliwe stare miasto, przepiękna Katedra św. Anny wraz z ciekawym muzeum katedralnym i piękne widoki na port. Odwiedziliśmy też słynną plażę Las Canteras.
W piątek zrobiliśmy sobie dzień plażowy, a po południu wybraliśmy się na spacer plażą w kierunku latarni morskiej w Maspalomas. Nie mieliśmy zamiaru dojść do samej latarni, która nie wydawała się nam atrakcyjna – z daleka przypominała raczej fabryczny komin. Chcieliśmy dojść do urokliwego jeziorka znajdującego się na końcu plaży w Maspalomas i wrócić autobusem do hotelu. Do przejścia mieliśmy ok. 6,5 km, nie licząc spacerku po wydmach, na które po drodze zamierzaliśmy wejść. Bardzo przyjemnie szło się boso po mokrym piasku, gdy delikatnie wiejący od oceanu wiatr (już chłodniejszy, niż w poprzednich dniach) łagodził wysoką temperaturę, a stopy obmywały wody oceanu. Wchodzenie na wydmy było niezwykłym doświadczeniem, zwłaszcza jeśli nie było się na prawdziwej, piaszczystej pustyni. Wydmy w Maspalomas to taka mała pustynia - namiastka Sahary.
I tak dotrwaliśmy do soboty, kiedy wreszcie otrzymaliśmy auto i mogliśmy wyruszyć w głąb wyspy. Dopiero zaczęło się prawdziwe zwiedzanie. Mieliśmy opracowane trzy trasy – każdą na jeden dzień i choć wyspa nie jest duża, muszę przyznać, że wyjeżdżając po śniadaniu, ledwo zdążaliśmy na kolację. Jazda krętymi, wąskimi drogami w górach Gran Canarii, to było niesamowite przeżycie. Urządziliśmy też sobie trekking do świętej skały Guanczów - Roque Nublo. Szczegóły naszego objazdu opiszę pod zdjęciami – myślę, że tak będzie ciekawiej.
Podsumowując – wyspa jest piękna i ciekawa. To czwarta z kolei Wyspa Kanaryjska, którą odwiedziliśmy, po Teneryfie,
Lanzarote i
Fuerteventurze. Każda z tych wysp jest inna, ale na Gran Canarii najmniej jest śladów jej wulkanicznego pochodzenia. Na mnie największe wrażenie zrobiła jednak
Teneryfa, z majestatycznym wulkanem El Teide. Niesamowicie podobała mi się również Lanzarote z uwagi na swój surowy, wulkaniczny krajobraz – białe wioski na tle czarnej lawy. Na obu tych wyspach byłam po dwa tygodnie, więc miałam większe możliwości dokładnego ich poznania. Fuerteventury znacznie mniej doświadczyłam, bo byłam tam tylko na jednodniowej wycieczce z Lanzarote. Natomiast na Gran Canarię miałam tylko tydzień i w sumie to sama nie wiem, czy to wystarczy, czy może za mało. Wprawdzie zwiedziliśmy wszystko, co sobie zaplanowaliśmy, ale czegoś jakby brakuje... Może dlatego, że po intensywnym objeździe autem od razu następnego dnia musieliśmy wyjeżdżać – bez choćby jednego dnia na błogie lenistwo przed odlotem...
A teraz zapraszam do galerii.