To był maj, ale wczesny - więc Saska Kępa jeszcze nie pachniała szalonym, zielonym bzem... Wsiedliśmy w samochód i po 24 godzinach (z noclegiem na granicy polskiej po drodze) byliśmy w Hadze, gdzie zatrzymaliśmy się u rodziny. Kiedy dzisiaj wspominamy ten długi majowy weekend, wzdychamy chórem: „Ach, Holandia...”. To była Holandia w pigułce: tulipany, wiatraki, chodaki, sery, rowery, gigantyczne tamy i szalony Amsterdam.
Zaczęliśmy od obchodów Dnia Urodzin Królowej w Amsterdamie (30 kwietnia). Centralna, stara część miasta była pomarańczowa, zaśmiecona i pachniała piwem, a prawdę mówiąc także i uryną, ponieważ tłumy nie wytrzymywały oczekiwania w kolejkach do rozstawionych na ulicach WC-tów. Na brudnawej wodzie kanałów unosiły się rozmaite jednostki pływające wypełnione świętującymi Holendrami. Wyglądało to jak wielka ruja. Tego dnia zniesiony był zakaz prywatnego handlu ulicznego, więc ludzie sprzedawali różne starocie. Piwo się lało, karuzela wirowała, parkingi dla rowerów pękały w szwach, a podchmielonemu narodowi przygrywała zabytkowa katarynka.
Potem były tulipany - i te na polach w tulipanowym zagłębiu Lisse, i te w ogrodzie Keukenhof, największym ogrodzie kwiatowym świata, gdzie corocznie sadzi się 7 milionów cebulek. Tego się nie da zapomnieć. Po tulipanach przyszła kolej na wiatraki w Kinderdijk i chodaki w Zaanse Schans. Kiedy się dało, korzystaliśmy z rowerów wypożyczanych za parę euro (ze znalezieniem wypożyczalni nie ma problemu). Odbyliśmy między innymi wycieczkę rowerową po Parku Narodowym Bloemendal, gdzie zielonymi, nadmorskimi wydmami prowadzą wygodne ścieżki rowerowe, tyle że ciągle się jedzie pod górkę - doprawdy nie rozumiem, jak to jest możliwe.
Holandia to także muzea - w kraju tym na jednego mieszkańca przypada więcej muzeów niż gdziekolwiek indziej na świecie. Obejrzeliśmy sobie interesujące Muzeum Seksu w Amsterdamie i Muzeum Serów w Alkmaar, Muzeum Van Gogha w Amsterdamie (Boże mój, wczesne „vangoghi” są koszmarne!), Muzeum Nauki NEMO (też w Amsterdamie - rewelacja! jeżdziliśmy tam dwa razy i jeszcze było mało, a za każdym razem w sklepiku kupowaliśmy bardzo fajne łamigłówki dla dorosłych i dzieci). Chcieliśmy jeszcze do Muzeum Rembrandta, Muzeum Haszu i Marihuany, Muzeum Tortur oraz Muzeum Anny Frank, ale nie wystarczyło czasu.
W Amsterdamie złożyliśmy wizytę w jednej z fabryk diamentów, gdzie dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawych rzeczy i widzieliśmy prawdziwe skarby za nieosiągalne (dla nas) pieniądze. Trzeba jednak znać angielski lub niemiecki, bo przewodnicy nie znają polskiego. Podobnie było w fabryce porcelany w Delft - produkują tam słynną ceramikę malowaną w niebieskiej tonacji i mają przyjemną dla oka kolekcję porcelanowych eksponatów. W dni powszednie można wykupić sobie (za sensowne pieniądze) warsztaty zdobienia porcelany i przywieźć do domu własnoręcznie zdobiony wazonik, kubek lub popielniczkę. No, ale żeby zrozumieć instrukcje porcelanowego guru, trzeba znać jakiś „przyzwoity” język.
Zakosztowaliśmy też odrobinę nocnego życia Amsterdamu. Obowiązkowy spacerek po Dzielnicy Czerwonych Latarni, gdzie „panienki” tkwiły w oknach wystawowych niczym towar w sklepach (którym zresztą były) nie rozczarował. To naprawdę rzecz jedyna w swoim rodzaju - aczkolwiek przyznaję, że w dziedzinie seksu za pieniądze nie jesteśmy jakoś szczególnie zorientowani i być może gdzie indziej są podobne miejsca. Żeby zaspokoić ciekawość, obejrzeliśmy dwa spektakle typu „seks na żywo” - jeden dzienny dla ubogich (wersja znacznie tańsza i raczej kiepska) i jeden nocny (wersja 3 razy droższa i 10 razy dłuższa, budząca podziw dla seks-krzepy „artystów”).
Na smaki naszej Holandii złożyły się marynowane śledzie (jedzone obowiązkowo „w zwisie”, nie z talerza), świeże smażone ryby i holenderskie sery w wielu gatunkach zapijane piwem Heineken.
Wróciliśmy tak pełni wrażeń, że dwa lata później wybrałam się do Hagi jeszcze raz - tym razem tylko z dzieckiem. Z tego też powodu nasze zajęcia miały charakter bardziej familijny. Zwiedziliśmy fantastyczny park miniatur Madurodam, zabawiliśmy się na mokro w aquaparku Duinrell, podziwialiśmy Panoramę Mesdaga i Rosarium im. Agaty Christie, zrobiliśmy sobie też wycieczkę koleją do niezwykłego ZOO z małpami w Appeldorn i do Sielskiej Wenecji Północy czyli wioski Giethoorn, gdzie pływaliśmy kajakami.
Tęsknię za Holandią... Rodzina już stamtąd wybyła, więc teraz musiałabym znaleźć jakieś locum, a to rzecz wielce kosztowna. W lecie można skorzystac z kempingu, ale w czasie majówki nad Morzem Pónocnym może być chłodno. Na pewno znajdę jednak jakiś sposób, by tam pojechać i zobaczyć jeszcze inne atrakcje. Daję słowo, że warto.
Ogród roślin cebulkowych Keukenhof - nawet ktoś, kto nie jest miłośnikiem kwiatów i ogrodów przyzna, że to jest COŚ. Kolory dosłownie gryzą w oczy. Majstersztyk sztuki rabatkowej. Żeby to utrzymać w tak pięknym stanie, potrzeba chyba ze 100 ludzi. Pola tulipanów w rejonie Lisse. Człowiek jedzie samochodem po różnych bocznych drogach i pieje z zachwytu. Tulipany rosną długimi pasami w różnych kolorach - czasami pole to istny łowicki pasiak.
Kinderdijk - wioska ta leży na polderze (czyli polu uprawnym poniżej poziomu morza). W XVIII wieku zbudowano tam około 20 wiatraków, które osuszały ten polder. Przetrwały do dziś i nawet zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Całość malownicza. Po terenie polderu można się poruszać rowerami (wypożyczalnia obok, koszt racjonalny) - wygodnych ścieżek nie brakuje.
Zaanse Schans - uroczy skansen z zabytkową, tradycyjną w tym regionie zabudową zielonych domków i licznymi wiatrakami. Na jego terenie znajduje się ciekawe muzeum chodaków - można tam pooglądać (i zakupić) rozmaite fasony i kolory, a także zobaczyć jak robi się drugi chodak do pary.
Kijkkubus - Rotterdam - Kijkkubus, czyli sześcienne domy, to słynny budynek o kształcie... lasu, dzieło holenderskiego architekta z XX wieku Pieta Bloma. Można wejść do środka i zobaczyć dość dziwne wnętrza - z pewnością niełatwe do umeblowania. Pion nie trzyma się pionu, a poziom poziomu - przynajmniej takie to robi wrażenie. Doniczki z kwiatami wydają się stać ukośnie acz nieruchomo - jakby nie działała tam grawitacja. Przy okazji wycieczki do Rotterdamu można też zahaczyć o największy w Europie port (nocą fantastycznie oświetlony) i w ogóle pochodzić po mieście, w którym roi się od architektonicznych i dekoratorskich smaczków w nowoczesnym stylu, czasem nawet z lekka surrealistycznych. Stary Rotterdam został doszczętnie zrujnowany podczas drugiej wojny, więc odbudowano go - ale już ze szkła i stali.
Targ serów w Alkmaar - w każdy piątek o 10:00 zaczyna się krótka imprezka - przed zabytkowa wagą miejską odbywa się ważenie krążków sera. Tradycyjnie ubrani na biało panowie dźwigają sery na specjalnych „noszach” i kładą na szalki ogromnej wagi. Przy okazji panie w ludowych strojach sprzedają sery (i nie tylko sery) w różnych smakach, są też degustacje. Warto zwiedzić też Muzeum Sera w budynku wagi i pospacerować nad kanałami po spokojnym miasteczku.
Efteling - nie należy sądzić, że to „bajkolandia” tylko dla dzieci. Fruwająca świątynia zrobi wrażenie na każdym. Rozmaitych atrakcji nie brakuje, tyle że są do nich kolejki, no i cena niemała, około 30 euro za bilet jednodniowy. Ale moim zdaniem warto, chociaż oczywiście nie w pierwszej kolejności.
Hagę - to miasto parków - zielone, kwitnące, bardzo przyjemne. Jest gdzie spacerować, jest gdzie wybiegać psa i dziecko, można pofotografować drzewa, kwiaty i ptactwo, a nawet bydło! Po mieście można się poruszać tramwajami - lub rowerem. Największą atrakcją turystyczną jest Madurodam - park miniaturowych budynków z całej Holandii, bardzo starannie i wiernie wykonanych, naprawdę warto sobie pooglądać, zwłaszcza gdy się jest z dziećmi. Warto zajrzeć do Panoramy Mesdaga - jest to tzw. cyklorama, czyli cylindryczne malowidło przedstawiające plażę w Scheveningen i jej okolicę w XIX wieku, trochę większe niż nasza „Panowama Racławicka”. Człowiek wchodzi po schodkach na wieżę, wygląda przez szybę i nagle widzi jakąś wioskę i piaszczystą plażę zamiast kamieniczek Hagi, których się podświadomie spodziewał. Iluzja jest niezła! A potem trzeba pojechać na dzisiejszą, XXI-wieczną plażę w Scheveningen - wygląda to zgoła inaczej. Wspaniały kurhaus, molo, latarnia morska, sklepy, galerie, restauracje (tu moc świeżutkich ryb) - kurortowo, miejsko, nowocześnie i w sezonie okrutnie tłoczno.
W czerwcu i lipcu można spędzić miłą godzinkę-dwie w haskim Rosarium (Westbroerpark), ogrodzie pełnym wymyślnych odmian róż, niegdyś odwiedzanym regularnie przez samą Agatę Christie, która zresztą go sponsorowała. Dzieciaki będą w siódmym niebie w Aquaparku Duinrell „Tikipark” (pod samą bramę jedzie autobus miejski). Zjeżdżalnie wodne o nazwach typu „Tajfun”, „Cyklon” - nie pamiętam już dokładnie - są naprawdę dla ludzi o mocnych nerwach (zwłaszcza końcowy etap zjazdu). Jest tam też kemping, ale nie mieszkałam na nim, więc nie mogę świadomie polecić, chociaż poświadczam, że wygląda nader porządnie.
Amsterdam - no, tutaj można napisać dzieło o objętości „Nocy i dni”. Spacer po nabrzeżach głównych kanałów w centrum jest musem, natomiast rejs po kanałach niekoniecznie. Trzeba się nacieszyć urokiem tych kamieniczek, kawiarenek, mosteczków i łodzi (na niektórych są mieszkania prywatne, nawet z ogródkami). Dla dorosłych - Dzielnica Czerwonych Latarni z maleńkimi (jednopokojowymi) burdelikami, sex-shopami, knajpkami i sex-teatrzykami, muzeum seksu, pomnikiem prostytutki i pomnikiem fallusa. (Nawet osoby skromne i nie specjalnie pasjonujące się tematyką seksu powinny sobie tę dzielnice obejrzeć - to przecież ten zwariowany, szokujący Amsterdam!). UWAGA: w Red Light District NIE WOLNO ROBIĆ ŻADNYCH ZDJĘĆ! Wszystkim, nawet tym niekoniecznie lubiącym naukę polecam Muzeum Nauki NEMO, gdzie człowiek może na chwilę zapomniec o tym, ze jest dorosły i sie pobawić, poza tym można kupić fajne łamigłówki. Inne muzea - do wyboru, do koloru. Warto obejrzec jakies malarstwo, jest tam wiele słynnych dzieł w oryginale. Całkiem ciekawa jest wizyta w fabryce diamentów, można też zwiedzić browar i odwiedzic jeden ze sklepików o muylącej nazwie coffee shop, w którym można zakupic „dymka dla pierwszorazowców” (po którym świat nie zmienia sie ani na jotę, więc może nie warto?...). Są jeszcze nowoczesne kina, teatry, renomowany balet, galerie, sale koncertowe i kluby - dla każdego coś się znajdzie. W Amsterdamie warto spędzic kilka dni, jeśli się ma czas oczywiście.
Małpie Zoo w Appeldoorn - fajne, chociaż może odrobinkę przereklamowane? Lemury i niektóre małpy są tam na wolności i skaczą nad człowiekiem po drzewach, tylko... kiepsko je widać w gęstwinie. Z ich powodu trzeba założyć specjalny pokrowiec na plecak lub torbę (w cenie biletu), by nie chciały dobrać się do naszego drugiego śniadania. Ale zagrody dla małp są świetnie urządzone i można obejrzeć mnóstwo gatunków z daleka i bliska. W ciągu dnia jest kilka pór karmienia, wtedy jest co oglądać - ja np. widziałam goryle zbiegające się do pana z tacą i potem zajadające - to było super.
Giethoorn - to jedna z wielu tzw. „Wenecji Północy” - ale tym razem nie miasto, tylko regularna wioska ze słomianymi strzechami i kolorowymi ogródkami, które pięknie się prezentują z perspektywy kanałów i mostków. Najciekawiej jest wypożyczyć kajak i zwiedzać „pod wiosłami”, zwłaszcza, że można potem jeszcze wypłynąć na spacer na coś w rodzaju rozlewisk. Bardzo przyjemny dzień!
Więcej grzechów nie pamiętam. Ale zdaje sobie sprawę, że w Holandii jest jeszcze mnóstwo ciekawych i pięknych rzeczy, których nie widziałam. Znajomi polecają np. Utrecht (katedra, kościoły, architektura modernistyczna, ładny ogród botaniczny). Ciekawy wydaje mi się też park narodowy De Hoge Veluve, gdzie na turystów czeka 1700 darmowych, do niczego nie przywiązanych białych rowerów. Po parku się pięknie jeździ na dwóch kółkach i podziwia wrzosowiska wśród lasów pełnych dzikiego zwierza. Można też pieszo lub konno. Są kempingi. Dobry dzień-dwa wakacyjnego wypoczynku po trudach zwiedzania miast. Tyle, że wrzosowiska warto oglądać w sierpniu, nie w maju.
Holandia zyskuje bardzo, gdy się ją odwiedza WIOSNĄ!!! Trzeba tam pojechać wtedy, kiedy kwitną cebulkowe rośliny, zwłaszcza tulipany. Holenderskie tulipany w zależności od gatunku kwitną od końca lutego do połowy maja. Wtedy też pola w rejonie Lisse wyglądają tak, jak gdyby tęcza spadła na ziemię. No i czynny jest najcudowniejszy z wiosennych ogrodów świata - Keukenhof.
Żeby poznać wszystkie barwy tulipanów, smaki holenderskich serów, tajemnice produkcji sabotów, zakamarki starych wiatraków i przewrotny urok Amsterdamu - wystarczy tydzień. Najlepszy jest nasz słynny długi weekend, czyli przełom kwietnia i maja. Po takim weekendzie można zapamiętać Holandię do końca życia i chcieć tam wrócić. Ja po raz pierwszy pojechałam tam w 2004 w porze kwitnienia tulipanów. Powtórkę zrobiłam sobie dwa lata później w porze kwitnienia róż i hortensji. I może jeszcze się kiedyś wybiorę.
Holandia jest droga, krajobrazowo nieciekawa, Morze Północne jest zimne, parków narodowych nie za wiele, a miasta są do siebie dosyć podobne - z wyjątkiem Amsterdamu. Dlatego nie należy się wypuszczać w romantyczną podróż gdzie koła poniosą, tylko postawić na konkrety. Jakie - napiszę w dziale „Warto zwiedzić”.
Jako sposób podróżowania zdecydowanie polecam własny samochód. W Holandii drogi są dobre i można się dostać praktycznie wszędzie. Warto też czasem zostawić autko na parkingu i wsiąść w piętrowy pociąg sunący do innego miasta lub na zieloną prowincję. Ceny biletów są do przyjęcia, aczkolwiek nie pomnę już jakie dokładnie. Są w każdym razie tanie opcje weekendowe, rodzinne, powrotne. Dworce i pociągi są czyste i regularnie używane przez tambylców. Np. pomiędzy Hagą i Amsterdamem najlepiej jest kursować koleją, bo wtedy odpada problem parkowania w mieście.
Jedzenie w knajpach jest generalnie kiepskie. Bez smaku i bez zapachu. Nawet bez kształtu! Wyjątkiem są dania rybne i owoce morza - to akurat im wychodzi, chociaż tak naprawdę z reguły są to śledzie marynowane albo różne ryby smażone - ale świeżutkie. Mnie i mojej rodzinie najbardziej odpowiadało samodzielne robienie zakupów w supermarkecie i przygotowywanie dużych i dobrych kanapek, którymi się żywiliśmy w ciągu dnia - chyba że szliśmy na rybkę. Wieczorem robiliśmy sami coś prostego na ciepło - spaghetti, jajecznicę albo zupę. Przez tydzień da się tak żyć bez większych strat w ludziach.
No i spanie... To może być problem, bowiem hotele są drogie, a kwater prywatnych nie ma. Dla oszczędnych pozostają kempingi, generalnie przyzwoite i przyjemne, jednak nie jest to opcja na każdą porę roku. A najlepiej mieć tam rodzinę z mieszkaniem, która użyczy jakiś zaciszny kącik.
Brak komentarzy. |