Możliwość wyjazdu do Tajlandii spadła na mnie jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Oczywiście kraj ten był jednym z podróżniczych marzeń, lecz raczej tych baaardzo odległych. Tak więc, gdy pojawiła się ta niepowtarzalna okazja, nie było co się zastanawiać, tylko wszystko bukować i czekać na dzień wylotu.
Lot z Warszawy do Bangkoku odbywał się ukraińską linią lotniczą Aerosvit. Wylot z lotniska im. Chopina w Warszawie, lądowanie w Kijowie, przesiadka i dalej do Bangkoku. Na lotnisku Suvarnabhumi, pomimo moich obaw, wszystko poszło bardzo sprawnie.
Przygotowując się do wyjazdu, postanowiłem, że będziemy w jak największej części korzystali z lokalnych środków transportu, stąd zamiast wziąć z lotniska taksówkę zdecydowaliśmy się na skorzystanie z Bangkok Airport Rail Link - czyli kolejki prowadzącej z lotniska do centrum Bangkoku. Ponieważ kursowała od 6 rano (a my wylądowaliśmy o 3:30), trzeba było przewegetować w oczekiwaniu na pierwszy kurs. W międzyczasie postanowiłem wyjść zapalić i... gdy tylko opuściłem budynek terminalu (strefy dla palących znajdują się na zewnątrz) poczułem jak bym zderzył się z niewidzialnym żelazkiem, normalnie szok... a ja w długich dżinsach, bluzie... już byłem ugotowany. Niestety nie przyszło mi do głowy przebrać się w coś lżejszego, czego później niewyobrażalnie żałowałem :).
Plan był taki - jedziemy kolejką na stację Makasan, następnie idziemy kilkaset metrów na przystanek autobusowy i wysiadamy prawie przy hotelu (plan ustalony dzięki Google Maps)... No i zaczęło się, na Makasan dotarliśmy bez problemu, gorzej jednak było ze znalezieniem wyjścia i przystanku. Po 20 minutach krążenia poddałem się. Ale co tam Polak potrafi, więc wziąłem się za mapę, patrzę i jest decyzja - idziemy do hotelu na piechotę, to już tylko dwa skrzyżowania, potem w lewo i jesteśmy w hotelu - ech ta moja naiwność :).
No więc jest jakaś 7 rano, na ulicach masa(kra) samochodów, skuterów i kto wie czego tam jeszcze i wszystko śmiga jak cholercia. Na chodnikach nie mniejszy tłum ludzi spieszących się nie wiadomo gdzie, a wokół unosi się „zapach” (cytując Agatę - „Jak tu śmierdzi!!!” :D) Tajlandii, czyli głównie zapaszki z tzw. „garkuchni”.
No i tak idziemy, idziemy... pot zaczyna płynąć... nie powiem po czym :D i gdyby nie wąskie chodniki, tłumy ludzi, po drodze jeszcze jakieś nie wiadomo po co schody, byłoby luzik. Pominę już tutaj skrzyżowania, na których były światła dla wszystkich, tylko nie dla pieszych, a ich pokonanie z dwoma walizkami było nie lada wyczynem. Po kilku nieudanych próbach i otarciu się o przejechanie przez niezidentyfikowane pojazdy postanowiliśmy przyjąć strategię - czekamy na tubylców i przechodzimy wtedy, gdy oni.
I prawie wszystko było już ok, gdyby nie fakt, że jak hotelu nie było, tak go nie ma... a na mapie był tuż tuż. W tym momencie, po 30 minutowym spacerze w ukropie, spocony jak świnka odpuściłem. Napotkany policjant, patrząc na nas i nasze walizki z politowaniem, wskazał kierunek w którym jest hotel, dodając że będąc na naszym miejscu nie szedł by pieszo (jego wzrok patrzący z litością na nas mówił wszystko - odczytałem to jako „ludzie proszę nie idźcie na piechotę bo padniecie” :D). No cóż, trzeba poszukać taksówki, w momencie gdy odchodziliśmy od policjanta, taksówka trafiła się - wyjeżdżała z drogi poprzecznej, ale ani myślała zatrzymać się - miała bardziej ambitny plan - przejechania mojej walizki, hmmm... nie powiem jakie słowa padły z moich ust, na szczęście nie rozumiał po polsku :). Wtedy też pomyślałem - luzik, pecha można mieć (jak się później okazało pecha można mieć jednego za drugim, ale o tym będzie w kolejnych relacjach). Ostatecznie po wzięciu taksówki dotarliśmy (ja w opłakanym stanie wizualnym) do hotelu Rembrandt, w którym mieliśmy 3 noclegi. Po dotarciu na miejsce, padliśmy w hotelowym pokoju jak muchy :). Po kilku godzinach snu wybraliśmy się na rekonesans, jednak już na początku nie tylko po minie Agaty widziałem, że jest głodna, a wiadomo - kobieta głodna, kobieta zła i lepiej nie ryzykować :). Tak więc w najbliższej knajpie przekąsiliśmy co nieco, a później wyruszyliśmy na spacer po Bangkoku. Już wtedy wiedziałem, że ta sławna wilgotność powietrza, będzie moim największym utrapieniem.
Kolejnego dnia, gdy już zapomnieliśmy o wcześniejszych przygodach, mieliśmy plan odwiedzenia Wielkiego Pałacu (Wat Phra Kaeo) oraz Leżącego Buddy (Wat Po). Tak więc udaliśmy się na pobliską stację metra Sukhumvit, skąd przejechaliśmy do Hua Lamphong, skąd z kolei mieliśmy pojechać tuk-tukiem do Wielkiego Pałacu. Okazało się to jednak nie takie proste, po wyjściu z metra dopadł nas naganiacz (choć byłem pewny, że jestem przygotowany na ich sztuczki, po lekturze relacji innych Travelmaniaków) oferując przejazd w atrakcyjnej cenie. W międzyczasie dopadł nas drugi, informując, że Wielki Pałac jest czynny dopiero od południa (co jak się później okazało oczywiście nie było prawdą) i proponując przejazd do innych świątyń, a na końcu do Wielkiego Pałacu, za cenę 30 Bahtów. Hmmm... nie myśląc dużo zgodziłem się zaznaczając, że nie chcemy żadnych sklepów po drodze.
Jaki ja byłem naiwny myśląc, że tuktukowiec nie będzie woził nas po sklepach. Owszem, nie można powiedzieć - zawiózł nas do świątyń, które ustaliliśmy, ale w międzyczasie byliśmy w dwóch sklepach z biżuterią i jednym z garniturami... po tym ostatnim powiedziałem naszemu kierowcy, że już żadnego sklepu. Oczywiście nie posłuchał, lecz przed kolejnym stwierdziłem, że nie wychodzimy z pojazdu, niech się pali, niech się wali, najwyżej sam siądę za kierownicą i uciekamy :). No i były tego skutki - zamiast zawieźć nas na przystanek promu po rzece przy Wielkim Pałacu, zawiózł nas na przystanek, ale pięć wodnych przystanków wcześniej. Co ciekawe na tych sklepach musiał mieć taką prowizję, że na pytanie ile mam zapłacić, powiedział „ile chcesz” :D.
No dobra, nie było źle - trochę „ulubionych” zapaszków :D Agaty przy przystanku Thewet i udajemy się do pobliskiej knajpy na coś do picia, obserwując przepływające promy po rzece Chao Phraya. Gdy już w miarę ogarnęliśmy co i jak pływa udało nam się dopłynąć do Wielkiego Pałacu.
Wielki Pałac w Bangkoku to kolejna przygoda. Na wstępie płacimy po 400 bahtów od osoby za wstęp. Żeby wejść na teren trzeba mieć zakryte ramiona i nogi. No ale przecież nie będę jechał w długich dżinsach przez pół Bangkoku, gdy w krótkich spodniach już odpływam i to dosłownie. Jednak jest wyjście - za 200 bahtów kaucji wypożyczenie długich „dresowych” spodni. Ok mówię, płacę i ustawiam się w kolejce. Okazało się jednak, że spodni zabrakło i trzeba czekać na te co wrócą na nogach turystów. Mówię spoko, ale po 20 minutach zaczynam wychodzić z siebie (w pomieszczeniu nie było klimatyzacji, było chyba z +50 stopni). W międzyczasie zrobiło się zamieszanie z kolejką, patrzę, a kolejne przychodzące spodnie, które mają trafić do mnie trafiają do jakiejś grupki kolesi, i kolejne, i kolejne, a ja tu już jajko znoszę. Grzecznie upominając się o swoje puszczam niemałą wiązankę w naszym rodzimym języku... na szczęście lub nieszczęście nikt nie zrozumiał. Wreszcie ubrany „jak należy” docieram wykończony jak „koń po westernie” do Agaty, która w tym czasie rozkoszowała się słońcem na pobliskiej ławce. Z Pałacu wyszliśmy ok. 16. Ze względu na mój stan przedzawałowy spowodowany zabójczym słońcem i wilgotnością powietrze, a może bardziej z faktu, że od 17 do 19 mieliśmy w hotelu darmowe przekąski, drinki i piwo bez limitu, wróciliśmy taksówką, a potem metrem do hotelu - mi też się przecież coś należy (Chang, Singha...) :).
Nadszedł kolejny dzień. Leżący Budda (Wat Po), wczoraj nie udało się, myślę sobie, że może uda się go pominąć w ogóle, ale nie... moja druga połówka postawiła na swoim, idziemy do Leżącego Buddy. Dla mnie to on mógł leżeć, stać, skakać lub robić cokolwiek innego, no ale jak mus, to mus. No więc znowu metrem w to samo miejsce, ale teraz, patrząc na mapę mówię - żadnych złodziejskich tuk-tuków - idziemy na piechotę nad rzekę, na przystań i podpłyniemy... tak... tak sobie to wyobrażałem, lecz rzeczywistość była inna. Po długim spacerze ku mojemu zdziwieniu dotarliśmy nad rzekę, nawet na przystań, tylko ... przystań działała chyba ze sto lat temu, dookoła jakieś obskurne budynki, przy których warszawska Praga to luksusowe wille. No dobra mówię, patrząc na Agatę (Boże żeby tylko nie była znowu głodna), bierzemy taksówkę. Udało się za pierwszym razem, po 2-3 minutach taksówkarz ogarnął gdzie chcemy jechać i tak dotarliśmy do Leżącego Buddy. O samym miejscu nie będę opowiadał, bo nie jestem zwolennikiem zwiedzania świątyń, muzeów itp., ale nie powiem - Budda robi wrażenie, warto!
Po zwiedzeniu tego, jak się potem okazało, niewielkiego kompleksu, następna w planie była dzielnica zakupów - Siam. Dotrzeć mieliśmy tam taksówką, metrem i BTS’em (czyli naziemną kolejką Sky Train). Ogólnie wszystko się udało, poza taksówką - dopiero trzeci taksówkarz zatrybił gdzie chcemy jechać. Po dotarciu na miejsce jestem w szoku, patrzę i nie wierzę - mini strefa kibica EURO 2012 :). Tutaj powłóczyliśmy się trochę po sklepach, poszliśmy na kawę i wróciliśmy do hotelu - przecież zbliżała się 17:00, czyli czas dla mnie :D.
Wieczorem spacerując ulicami miasta obserwowaliśmy wieczorne życie mieszkańców miasta, „garkuchnie”, sprzedawców „wszystkiego i niczego” i jakimś dziwnym trafem trafiliśmy na „ulicę rozpusty”. Nie powiem, że nie chciałem wejść i zrobić trochę zdjęć, ale spoglądając na wyraz twarzy Agaty, wiedziałem, że to nie będzie dobry pomysł :D.
Ostatni dzień w Bangkoku to pakowanie i jazda na lotnisko. Oczywiście nie taksówką - było by za prosto :). Taksówką tylko na stację Makasan, raptem 2-3 kilometry, pociągiem na lotnisko i lecimy. Niby proste, ale... Bangkok jest nieprzewidywalny i te 2-3 kilometry jechaliśmy około godziny, mając w głowie jedną myśl - „nie zdążymy, nie zdążymy” na samolot na Phuket. Czemu? Odpowiedź jest prosta - w Bangkoku choć ulica ma np. po 3 pasy w każdym kierunku, w godzinach szczytu mniej popularny kierunek jest zwężany do jednego pasa i stoi w korku, ku uciesze kierowców śmigających z przeciwka. Ile ja się nerwów najadłem to moje, no ale na szczęście na styk dotarliśmy na lotnisko, aby kontynuować podróż liniami Air Asia ku rajskiej wyspie Phuket.
Reasumując nie zobaczyliśmy wszystkiego co było w planie, ale przez ten czas dało się poczuć klimat Bangkoku. Pomimo pierwszych makabrycznych godzin i szoku i sajgonu, który dzieje się na ulicach, gdy wyjeżdżaliśmy, miasto wydawało się już jakby spokojniejsze, bardziej poukładane... żal było wyjeżdżać.
Brak komentarzy. |