To było nasze Tromso i Lofoty po raz drugi, pewnie jeszcze nie ostatni... jest tam po co wracać! Wjechaliśmy do Tromso już na pewniaka, tak zupełnie ”do siebie”, do tego samego hostelu co poprzednio (zarezerwowanego wcześniej! - na 2 noce). Ten hostel, zarejestrowany w sieci międzynarodowych schronisk młodzieżowych, jest czynny tylko w sezonie letnim, zajmuje bowiem część akademika. Za pierwszym razem dokonaliśmy ogólnego oglądu miasta i okolicy, więc teraz już dokładnie wiemy, co gdzie i jak, możemy zagłębić się w wybrane zakątki. Najbardziej nam zależało na Polarii, na którą poprzednio zabrakło czasu (a tam tego czasu trochę trzeba, żeby się nie spieszyć).
Polaria - to wyjątkowe miejsce. Jej wyjątkowość zaczyna się już od strony wyglądu zewnętrznego. Takie białe, skośnie nałożone na siebie, wielkie prostopadłościany... nie bardzo wiadomo, o co chodzi ale tym razem nie o pieniądze; to ma być imitacja wielkich bloków lodowych. A gdy jeszcze zobaczyłam miśka polarnego (pomniczek!) przed wejściem, byłam już bliska euforii. Polaria to przede wszystkim oceanarium, w którym główną atrakcję stanowią arktyczne foki brodate. Pływają też ryby i inne stwory wodne z mórz najdalszej północy. Jednak nawet tu obowiązują pewne „procedury”... Nie tak łatwo dostać się do oglądania zwierzaków. Pomieszczenie, w którym zaczyna się zwiedzanie, to wielka sala kinowa, z panoramicznym ekranem, a właściwie z wieloma ekranami, półkoliście wypełniającymi połowę sali. O określonych godzinach (jeśli dobrze pamiętam, to co kwadrans, ale może co pół godziny) następuje projekcja filmu, pokazującego roczny cykl życia przyrody na Spitsbergenie. Re-we-la-cja! Po tym filmie stwierdziłam, że właściwie już przeżyję, jeśli nawet nie uda mi się pojechać na Spitsbergen (choć jest na liście naszych marzeń podróżniczych!), bo to, co widziałam na tym filmie, było tak pokazane, że na żywo i tak nie miałabym szans tyle zobaczyć, choćby wszystkich pór roku za jednym wyjazdem... Film jest naprawdę genialnie zrobiony, a projekcja w takim wymiarze sprawia wrażenie autentycznego bycia w tamtej przestrzeni, a nie po drugiej stronie ekranu.
Z sali kinowej wszyscy kierowani są do jednych drzwi, prowadzących do dalszego zwiedzania. Tłumów nie było, ale i tak zdziwiłam się trochę, czyż w takim wielkim obiekcie nie mogą otworzyć ludziom więcej drzwi, tylko te jedne, jedyne? No dobra, grzecznie idziemy, gdzie nas kierują. Tam jeszcze jakiś zakręt, korytarzyk, otwieramy kolejne drzwi...
I kolejna niespodzianka: świszczy wiatr, sypie śnieg - na nas!, grunt pod stopami nam się ugina (ale tak miękko, lekko, nie spadamy w żadną przepaść), po chwili śnieg już przestaje sypać, jednak efekt pozostaje w odbiorze i w pamięci - na długo! Tak wygląda wejście do części muzealnej, z eksponatami rozmaitych sprzętów i przyrody Spitsbergenu. W każdym zakamarku jakaś ciekawostka, np. niedźwiedź demonstrujący swoje uzębienie... itd., itd.
I dopiero po tych emocjach przechodzi się do przeszklonych tuneli pod basenami oceanarium, by obserwować pływające towarzystwo. Aż nie chce się stamtąd wychodzić. Na otarcie łez - przed wyjściem jest sklepik z pamiątkami (i to z pamiątkami dobrej jakości).
Oj, muszę przystopować z tym opisem, bo w tej relacji ma być cała norweska część podróży, więc jeszcze i Harstad, i Lofoty, a ja dopiero zaczęłam o Tromso! W takim razie, reszta poleci w punktach.
Pozostałe miejsca na trasie naszej wędrówki po Tromso w lipcu ’2006 - można zobaczyć w galerii (są podpisane, nie będę się powtarzać).
Z Tromso pojechaliśmy (300 km) do Harstad, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg w domku, na campingu. Żeby nie powtarzać po raz kolejny tej samej trasy przejazdu główną drogą E6 (stanowiącą fragment szlaku z południa N na Nordkapp), którą po pierwsze już na pamięć znamy, a po drugie - choć nie jest zakorkowana - lecz zawsze bardziej zatłoczona, gdy tylko nadarzyła się sposobność zjechaliśmy na zupełnie boczną drogę, przez Finnsnes. W ten sposób byliśmy całkowicie sami na drodze. Tylko my i otaczająca przyroda północnej Norwegii. Samo Harstad nie należy do wyjątkowych miejsc na mapie atrakcji turystycznych Norwegii, lecz jest normalnym (czytaj: malowniczo położonym) miasteczkiem nad wodą, w otoczeniu gór. Najważniejszym zabytkiem tego miasta jest kamienny, średniowieczny kościół, z ciekawym - również historycznym - tryptykiem w ołtarzu głównym. Niestety, gdy do niego dotarliśmy, był zamknięty. Natomiast mały, drewniany kościółek katolicki, choć nie zabytkowy, za to okazał się otwarty.
Kolejny dzień naszej podróży - to przejazd (znowu równe 300 km) przez Sortland do Melbu, a stamtąd na prom i na Lofoty. Też już dobrze nam znajome, więc bez pośpiechu, zupełnie relaksowo, objechaliśmy różne miejsca, które wybieraliśmy ad hoc, gdzie nas oczy poniosły, bez żadnego wcześniejszego planu. Nawet na nocleg wybraliśmy jakiś camping, który po prostu wpadł nam w oko, a jak się na miejscu okazało - nie musieliśmy przepłacać, bo miał wolny domek 2-osobowy, co nie jest takie powszechne. W całej Norwegii najwięcej jest domków 4-osobowych, więc bez wcześniejszej rezerwacji czasem nawet we dwójkę musimy brać „czwórkę”, co trochę więcej kosztuje.
Tromso było pierwszym, a Lofoty ostatnim akcentem naszej Norwegii ’2006. Nasyceni pięknymi widokami, czystym powietrzem, kontaktem z naturą zaczęliśmy powrotny kierunek jazdy, ciągle jeszcze pozostając w Skandynawii. Z Lofotów - znów przez Sortland, wyłącznie znajomą już nam drogą, w stronę Narwiku - udaliśmy się do Szwecji: jadąc niezwykle malowniczą trasą, przez tereny parku narodowego Abisko, aż do Kiruny (co zajęło nam 470 km). A z Kiruny jeszcze blisko tydzień trwał nasz przejazd na południe, ale to już w następnym - szwedzkim odcinku opisu.
Brak komentarzy. |