Oferty dnia

Szwajcaria - - relacja z wakacji

Zdjecie - Szwajcaria -
Zasadniczo była to podróż alpejska – docelowo w Alpy szwajcarskie, choć po drodze jeszcze i w Austrii, i we Włoszech było sporo zaplanowanych przez nas wysokogórskich akcentów. Na sam koniec, po wrażeniach alpejskich, dla relaksu, zwiedziliśmy jeszcze nieco płaskiej części Szwajcarii, przy granicy z Niemcami, nad Jeziorem Bodeńskim.

Wtedy podróżowaliśmy Maluchem, z pełnym ekwipunkiem campingowym, tzn.: namiot, kuchenka z butlą gazową i zapas prowiantu na cały czas wyjazdu. Dewizami płaciliśmy wyłącznie za benzynę (opłaty autostradowe, parkingowe, płatne odcinki dróg, tunele itp.) i campingi, a także za inne środki transportu, typu kolejki górskie, czy bilety wstępu do zwiedzanych obiektów. Nieznaczne koszty konieczne były też na uzupełnienie artykułów spożywczych.

Oto pełna trasa naszej podróży:

1. śr. 26.06. BB-Cieszyn – Senec (SK) 1 nocleg; 308 km
2. cz. 27.06. Senec- Wiedeń- Villach (A) 1 noc; 474 km
3. pt 28.06 Villach- Grossglockner- Lienz- Cortina d’Amp.(I)1 n; 286
4. so 29.06. Cortina- Passo Falzarego(2117m npm.)- P-so Pordoi(2240m)-
-Bolzano- Marano- St Moritz (CH) 2n 349km
5. N 30.06. St.Moritz – GÓRY
6. pon.1.07 St.M.- Como(I)- Lugano- Locarno- Gudo (CH) 2n 243km
7. wt 2. 07 Gudo- Lugano- Gudo 68km
8. śr. 3. 07 G.- Locarno- Simplon Pass(2005m npm.)-Täsch(CH) 2n 172
9. cz. 4. 07. Matterhorn – GÓRY
10. pt 5.07 T.- Grimselpass(2165m)- Interlaken- Lütschental 1n 171
11. so 6.07 L.- Griendelwald- Interlaken- Kreuzlingen 2n 233
12. N 7.07. Kr.-gen- Konstanz- Meersburg- Rhein Falls- Kr.-gen
13. Po 8.07 Kr.-gen- Stuttgard – Mannheim (D) 1n 300
14. wt 9.07 M.- Norymberga- Praga- Kudowa(PL) 1n 727
15. śr.10.07 Kudowa- Paczków- Opole- BB 301km
razem: 3632 km

Nie jest to może jakaś powalająca wartość przejechanych kilometrów, a nawet najkrótsza z pośród wszystkich naszych wypraw „Maluchem przez Europę”, jednak biorąc pod uwagę środek lokomocji (nasz Maluch miał wówczas już 7 lat i choć był przez małżonka od nowości wzorowo eksploatowany, był jednak Fiatem 126P) i charakter dróg (znaczne różnice wysokości, miejscami spory % nachylenia) – te 2 tygodnie w Alpach były dla nas nie lada doświadczeniem.

Zaczęło się już w Austrii. :)

Przeczytaliśmy w jakimś przewodniku o samochodowej, widokowej „Drodze Wysokogórskiej” – Grossglockner Hochalpenstrasse – w rejonie najwyższego szczytu Austrii, więc oboje zapragnęliśmy tam właśnie pojechać. Z Villach tak zaplanowaliśmy trasę do włoskiej Cortiny d’Ampezzo, żeby wspiąć się na austriackie „wyżyny Alp”. Dla Malucha było to wyzwanie, miejscami piął się ostrymi serpentynami do góry na… pierwszym biegu (!), a potem długotrwały, równie kręty i ostry zjazd w dół był technicznie jeszcze trudniejszy L. Jednak wszystko przebiegło pomyślnie. Najciekawszy postój zrobiliśmy na Wzniesieniu Cesarza Franciszka Józefa, skąd zobaczyliśmy Lodowiec Pasterzy - największy jęzor lodowcowy Austrii, schodzący z Grossglocknera (3797m npm.), spotkaliśmy też liczne świstaki, dochodzące nawet do samego parkingu.

Po stronie włoskiej:

zatrzymaliśmy się na campingu, w Cortinie d’Ampezzo. Kilka lat temu tylko przejeżdżaliśmy tędy (główną drogą), teraz chcieliśmy bardziej przedrzeć się przez Dolomity, zdobywając wszelkie, dostępne drogą przełęcze, kierując się już w stronę Szwajcarii, do St.Moritz. Pierwszą z nich była Passo Falzarego (wys. 2117 m npm.), a kolejną, kilkadziesiąt kilometrów dalej – Passo Pordoi (2240 m wys.).
I znowu mieliśmy malownicze widoki przez cały dzień jazdy, z licznymi postojami w co atrakcyjniejszych miejscach, po drodze.

Tak dotarliśmy do Szwajcarii.

Po kilku dniach rozbijania i zwijania namiotu na 1 noc, teraz na poszczególnych campingach zatrzymywaliśmy się po 2 noce, żeby było bardziej stacjonarnie :) i mieć więcej czasu na pochodzenie po górach i zwiedzanie okolicy.
Póki co, od chwili wyjazdu z domu pogoda nam nieustannie dopisywała, więc bez żadnych przeszkód realizowaliśmy zamierzenia. Odbyliśmy wspaniałe wycieczki górskie: na Corviglię (2500 m npm.) – w rejonie St Moritz, a później, będąc na campingu w Täsch – korzystając z kolejki do Zermatt i dalej – Matterhornbahnen – do poziomu Czarnego Stawu, wys. 2582 m npm. (Schwarzsee) powędrowaliśmy w słoneczny dzień aż pod ściany Matterhornu, na wys. powyżej 3000m, podziwiając panoramy wokół. Była to nasza druga próba spotkania z tym szczytem – symbolem Szwajcarii. Za pierwszym razem, gdy byliśmy tam w 1992 roku, niestety cały Matterhorn i wszystkie otaczające go szczyty były w chmurach. Musieliśmy obejść się smakiem.

Jadąc z St. Moritz do Täsch, a więc pozostając w południowej części Szwajcarii, mieliśmy 2-dniowy postój na Campingu w Gudo, we włoskojęzycznym kantonie Ticino. To taki „śródziemnomorski” zakątek Szwajcarii. Choć daleko mu do morza, swoim mikroklimatem i roślinnością łudząco przypomina strefę śródziemnomorską. Ten odcinek trasy przejazdu obfitował też w chwilowe wjazdy na teren Włoch. Jadąc wzdłuż brzegu jeziora Como dotarliśmy do włoskiego miasta Como, znów powrót do Szwajcarii – zwiedzanie miast: Lugano, a następnie Locarno, położonym malowniczo nad włosko-szwajcarskim jeziorem Maggiore.

W Lugano -
zwrócił moją uwagę kościół Santa Maria degli Angeli. Z zewnątrz – ot, zwyczajny, niewielki, stary kościółek (jego budowę rozpoczęto w 1499 roku), usytuowany w centrum ruchliwego ośrodka turystycznego. A wewnątrz – jakby całkiem inny świat: cisza, przyjemny chłodek starego wnętrza, a na ścianach niezwykłe freski… z 1529 r., dzieło lombardzkiego artysty Bernardo Luini’ego, który był pod silnym wpływem Leonarda da Vinci. Na pierwszy rzut oka miałam wrażenie, że właśnie widzę malowidła, które wyszły z pod pędzla Leonarda :) -. Freski z kościoła w Lugano: Ukrzyżowanie, Madonna z Dzieciątkiem i Jan Chrzciciel – zaliczane są do najlepszych dzieł B.Luiniego. Inne jego prace można spotkać jeszcze w wielu kościołach – głównie Mediolanu, a także w muzeach: Paryża, Londynu i Florencji.

W Locarno –
ciekawostką było dla mnie Sanktuarium Madonny del Sasso, w dzielnicy Locarno-Orselina, obejmujące XV-wieczny kościół i klasztor oo. Franciszkanów. Przedmiotem kultu jest drewniana figurka Madonny z Dzieciątkiem, a najbardziej znaczącym zabytkiem – renesansowy obraz „Ucieczka do Egiptu” Bramantina, znajdujący się w prawej nawie bocznej kościoła. W różnych miejscach krużganków klasztornych można spotkać oddzielne kaplice, wypełnione rzeźbami postaci, w rozmiarach zbliżonych do naturalnej wielkości, przedstawiających sceny z nowego testamentu, od Ostatniej Wieczerzy po Zesłanie Ducha świętego. Cały kompleks jest jednym z ciekawszych zabytków miasta, a w dodatku atrakcyjnie położony, na zboczu góry wznoszącej się ponad miastem, skąd roztacza się przepiękny widok na jezioro, przeciwległe góry i całą okolicę. Przy ścieżce – od parkingu do Sanktuarium – zobaczyłam niewielką kapliczkę przydrożną. A ponieważ takie „drobiazgi” zwykle wzbudzają moją ciekawość, podeszłam przyjrzeć się bliżej, z nadzieją, że może czegoś się o niej dowiem. I rzeczywiście, była przymocowana tabliczka z napisem… w dwóch językach: oczywiście po włosku, a drugi – po polsku.
Odpisałam pełny tekst: „Kaplica wotywna na cześć Matki Boskiej Ostrobramskiej ufundowana i wzniesiona przez internowanych żołnierzy polskich.
Ticino 1942
Proj. Dr H.C. Zdzisław Pregowski”.
Miła niespodzianka.

Kolejna niespodzianka – o której nie miałam pojęcia wyruszając w podróż – dosłownie wyrosła nam na drodze, na włoskim odcinku przejazdu ze szwajcarskiego Locarno do szwajcarskiej przełęczy Simplon. Jedziemy sobie „żółtą”, wąską i mało uczęszczaną, górską drogą, przed nami - nic nam nie mówiąca - tablica z nazwą miejscowości: Re. Ok., niech będzie Re. A po chwili, z tej pojedynczej sylaby- nutki „re” naszym oczom odsłoniła się co najmniej cała symfonia… Pośród maleńkich domeczków tej niewielkiej miejscowości wyrosła ogromna bazylika, w stylu bizantyjskiej świątyni. Dopiero po wyjściu z samochodu zobaczyłam obok też malutki kościółek (wizualnie adekwatny do miejscowości). Okazało się, że jest to Sanktuarium Matki Bożej Krwawiącej – Santa Maria del Sangue. Stara część – to pierwotnie stojący tu od 1600 r. kościółek i dobudowana do niego w latach 1922-58 nowa, wielka część – w randze Bazyliki Mniejszej. Gdzieś, w dużym mieście, taka bazylika może nie zrobiła by aż tak silnego wrażenia, lecz tu, na górskim odludziu – po prostu zaskoczyła. Kult w tym Sanktuarium związany jest z XIV-wiecznym obrazem Madonny Karmiącej, który od XVII w. znajduje się w centralnym ołtarzu.

Wróćmy jednak do Szwajcarii, w Alpy. Dziesiątego dnia podróży, po wspaniałych wrażeniach z wycieczki górskiej w rejonie Matterhornu jedziemy z Täsch, przez kolejne, wysokogórskie tereny na Przełęcz Grimsel (2165 m wys.), w dół do Interlaken i znowu w inną, bajecznie piękną krainę wysokich gór – Alpy Berneńskie. Na bazę wypadową wybraliśmy camping w Lütschental.
Po załatwieniu formalności spokojnie rozładowujemy sprzęt z samochodu, rozbijamy namiot, a tu nagle nerwowo podchodzi do nas właściciel campingu, z jakąś grubą liną, z wielkim nożem i młotem… o co mu chodzi??? Co się nas czepia? A on nic, tylko: „burza alpejska”, „burza alpejska”- powtarza jak mantrę! Podchodzi energicznie do naszego namiotu, przywiązuje do jednego masztu tę swoją grubą żółtą linę, ucina nożem długi kawałek, drugi koniec wbija gdzieś dalej w ziemię, grubym hakiem; po chwili błyskawicznie to samo robi przy naszym drugim maszcie i jak bez słowa przyszedł, tak bez słowa odszedł. Ok., niech mu będzie. A co to, my w polskich górach burzy nie znamy? Nawet w Tatrach, i to nie raz, i za dnia, i na biwaku w nocy, śpiąc w namiocie.
A jednak. Okazało się, że „alpejska burza” to jednak jest „alpejska”, a nie jakaś tam nawet tatrzańska burza. Facet wiedział co robi, tylko my nie wiedzieliśmy. Gdyby nas nie przywiązał tymi linami, to może byśmy – z całym namiotem – gdzieś pofrunęli poza camping… Jak zaczęło wiać, jak zaczęło lać, jak huczało wszędzie wokół, jak w nocy było jasno – jak w dzień – od światła błyskawic… i nie trwało to godzinę, zdawało nam się, że końca nie będzie… Oj, tak, przeżyliśmy wtedy naszą pierwszą burzę alpejską – w namiocie. Rano szukaliśmy śledzi z naszego namiotu wokół, bo powyskakiwały z nasiąkniętej trawy, jak zapałki… Żółte liny okazały się zbawienne. :)
No cóż, przeżyliśmy. Ale za to pogoda zmieniła się i to diametralnie.
Podjechaliśmy – co prawda – jeszcze do Grindelwaldu, jednak nie było warunków do wyjścia w góry. I prognozy na kolejne dni nie zapowiadały poprawy. Musieliśmy więc zmodyfikować nasze plany i skrócić ten ostatni alpejski etap wyprawy. Obiecaliśmy sobie jednak, że jeszcze tu kiedyś wrócimy. A życie pokazało, że faktycznie wróciliśmy – i to nie jeden raz!
Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Szwajcarii:
Porady i ważne informacje
Austria:

Droga widokowa Großglockner Hochalpenstraße jest odcinkiem płatnym; czynna jest od początku maja do końca października codziennie 10.00 – 17.00.
Wtedy płaciliśmy jeszcze szylingami, aktualne ceny za przejazd i pozostałe informacje najlepiej sprawdzić bezpośrednio na: www.grossglockner.at

Szwajcaria:

Pogoda w wyższych partiach Alp bywa kapryśna również latem i będąc nawet przez kilka dni, w jakimś regionie można nie zobaczyć żadnego z otaczających szczytów i nie udać się na żadną wędrówkę.

Wybierając się w rejon Matterhornu, warto wiedzieć o tym, że samochodem można dojechać najdalej do Täsch (wys. 1449 m npm.); do samego Zermatt (wys. 1620 m) dojazd jest możliwy wyłącznie pojazdami elektrycznymi, lub pociągiem.
Autor: AniaMW / 1996.07
Komentarze:

oscar
2017-09-11

Na początku lat 90-tych w ramach „wymiany młodzieży” trafiłem w tamte strony. Zrobiono zdjęcie naszego ekskluzywnego Sanosa gdy na podjeździe stawia zasłonę dymną z rury wydechowej. Na drugi dzień oglądaliśmy się w gazecie. Złapaliśmy takiego „wstyda” że nikt nawet gazety nie zachował. To były czasy!!

AniaMW
2017-09-06

Po kilku latach, wracając w ten rejon Alp, przekonaliśmy się, że latem burze "alpejskie!" - to tutaj chleb powszedni; już byliśmy przećwiczeni :)

piea
2017-09-05

uch, no to niezłą przygodę mieliście się z tą alpejską burzą; i farta za takiego znającego się na rzeczy pana campingowego :);
My sporą nawałnicę przeżyliśmy kiedyś w Alpach Julijskich w Słowenii (też na campingu pod namiotem:)), no ale alpy julijskie to nie Szwajcaria...! i bez wiązania namiotu nie odpłynęliśmy :), ale waliło, wiało i lało tak, że nie chciałabym tego przeżyć ponownie :)

AniaMW
2017-09-03

... to były piękne dni... :):):)

danutar
2017-09-03

Miło poczytać o dawnych czasach. My Maluchem też sporo przejeździliśmy z pełnym wyposażeniem campingowym i do tego z 2 dzieci, ale tylko po Polsce. Mimo wszystko autko było nieźle wypakowane i z uwagi na to, że tył był zajęty przez dzieci, musieliśmy jeszcze mieć bagażnik na dachu :)

piea
2017-09-03

ech... to były czasy.... niby minęło raptem 20 lat, a jednak jak inna epoka:), my w 96 byliśmy na wycieczce w Berlinie (tez własnym autkiem) i mam dokładnie takie same zdjecia :); moje chyba nawet jeszcze bardziej wyblakłe:)