Podróż rozpoczynamy w samo południe piątkowego dnia. Z większym wyprzedzeniem wyruszamy na lotnisko, aby ewentualne niespodzianki na drodze nie przekreśliły naszych dalszych planów. Bez problemów docieramy w założonym czasie na parking przy lotnisku, gdzie zostawiamy auto na najbliższy tydzień. Miły właściciel podwozi nas prosto pod terminal B katowickiego lotniska w Pyrzowicach.
Tak, to teraz naprawdę zaczyna się przygoda, na którą tak długo czekaliśmy. Udajemy się na najwyższe piętro, mały posiłek. Następnie odprawa, która przebiega szybko i sprawnie i po kilku minutach wyczekujemy, aż na tablicy odlotów pojawi się numer bramki dla pasażerów podróżujących do Madrytu. Jest! Jako jedni z pierwszych w kolejce niecierpliwie czekamy w zimnym pomieszczeniu lotniska. Tak, to nasze mroźne pożegnanie z zimą. Na tydzień. Zawsze to coś! Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania siedzimy już w samolocie obserwując małe zamieszanie na pokładzie, nie mogąc się już doczekać startu. Po kilku godzinach spokojnego lotu, mocnym trzepnięciu przy lądowaniu docieramy na lotnisko w Madrycie. Jesteśmy pod wrażeniem jego ogromu!
Szybkie rozeznanie i za chwilę siedzimy w metrze pędzącym w kierunku centrum (bilet w cenie 2,5 ?). Linią różową nr 8 do Mar de Cristal, następnie brązową nr 4 do Goya i stamtąd czerwoną nr 2 do stacji Ventas. Przed nami Plaza de Toros, miejsce walki z bykami, którego nie możemy bliżej poznać - jest już po 21, mamy mało czasu. Spacerem po Calle de Alcala docieramy do Plaza de la Puerta del Sol, które tętni życiem i zachęca do bliższego poznania. Niestety nie tym razem - czas nas nagli, chcemy zdążyć przed zamknięciem metra. Wracamy na lotnisko z planami na wycieczkę do Stolicy.
Po dość męczącej nocy spędzonej w spokojnym i pustym miejscu na podłodze jednego z terminali, porannej toalecie i śniadaniu stawiamy się przed bramką. Za nami długa kolejka pasażerów lecących na Fuerteventurę. Wyspy Kanaryjskie - czyż to nie brzmi pięknie w połowie lutego, kiedy w Polsce jedynie -20°C :). Kolejny długi lot, tym razem gorszy do zniesienia ponieważ na pokładzie komplet, a większość pasażerów to naprawdę głośni Hiszpanie. Prawie 3 godziny. Hura! Jesteśmy na miejscu!
Teraz tylko krótka podróż autobusami, zakwaterowanie, zrzucenie prawie 10 kilowych plecaków, kąpiel i odpoczywamy po przebyciu jedynych 3700 km. Autobusem z lotniska jedziemy do Puerto del Rosario. Błyskawicznie robimy zakupy - parę bananów, chlebek i pędzimy na autobus do Corralejo.
Po godzinie docieramy na miejsce, wysiadamy blisko naszego celu - Hotel Dunas Club. Zgodnie z obawami pokój nie jest jeszcze gotowy, mamy się pojawić za godzinę. Zostawiamy bagaże i udajemy się do centrum miejscowości. Po drodze mijamy małe, klimatyczne restauracje, sklepy z pamiątkami, zaopatrujemy się w jednym z niewielkich supermarketów. Ceny nie są rażąco wysokie, ale i tak uderzyły w nasz skromny, studencki budżet :).
Po prawie 2 godzinach dostajemy klucz do pokoju i nie jesteśmy rozczarowani. Ładny, czysty pokój z pełnym wyposażeniem. Jedynym minusem Dunas Club był brak free WIFI. Nasza pierwsza wycieczka na wyspie obejmowała przejście Main Street, Avenida Ntra Sra. Del Carmen, spacer wzdłuż brzegu i prawie 8 kilometrowa trasa wydmami Parku Natural El Jable. Po drodze cieszyliśmy się widokiem wzburzonego oceanu, momentami czuliśmy się jakbyśmy trafili wprost na Saharę.
Kolejnego dnia pożegnaliśmy się z Corralejo i dzięki wypożyczonemu Citroenowi poznaliśmy większą część wyspy. Najpierw udaliśmy się do El Cotillo, gdzie zachwyciła nas piękna, złota i szeroka plaża, gdzie tylko kilku surferów próbowało swoich sił walcząc z falami. Następnie przez La Olivia, mnóstwo serpentyn i długiej jeździe wśród jałowego serca Fuerteventury dotarliśmy do malowniczej Betancurii. Maleńkie, spokojne miasteczko, położone ponad 700 m n.p.m. z kościółkiem, kilkoma sklepikami, restauracjami, gdzie udało nam się spróbować prawdziwego koziego sera.
Po krótkim przystanku pojechaliśmy dalej wśród skał, po krętych i wąskich drogach do Ajuy, kolejnej małej miejscowości, w której dane nam było obserwować jak turkusowy ocean rozbijał się o brzegi wielkich grot, i zmywał czarne piaski plaży.
Dalszym etapem była podróż przez Costa Calma do Morro Jable. Mieliśmy odwiedzić Cofete, ale niestety słońce chyliło się już ku zachodowi, a my nie mogliśmy odszukać drogi przez brak oznaczenia (może następnym razem się uda!). Znaleźliśmy nasze kolejne zakwaterowanie - hotel SBH, zostawiliśmy autko i udaliśmy się do recepcji. Hotel jest tak duży, że wręczono nam do niego mapę :). Przez pomyłkę dostaliśmy klucz do już zamieszkanego pokoju, na szczęście szybko rozwiązano ten problem z dodatkową korzyścią dla nas - dostaliśmy pokój z widokiem na ocean. Pokoje przyjemne, czyste, wyposażenie starsze, ale zadbane.
Następnego dnia pojechaliśmy do Costa Calma, gdzie oddaliśmy Citroena i ruszyliśmy na długą pieszą wycieczkę z Costa Calma do Morro Jable. Cała trasa zajęła nam około 6 godzin, mieliśmy tylko kilka krótkich pauz. Przepiękne plaże, bardzo szerokie, zachwycające. Miejscami były usypane kamieniami, czasami trzeba było przejść po skałach. Przywitaliśmy się z zuchwałymi wiewiórkami, przyglądaliśmy się początkującym windsurferom, uciekaliśmy wzrokiem od nagich, niemieckich emerytów. To była długa, przyjemna i oczyszczająca umysł wycieczka :).
Ostatni dzień na wyspie był zdecydowanie za krótki. Wczesna pobudka, szybkie śniadanie, spacer po plaży i dalej w drogę. Tym razem naszym celem było Caleta de Fuste. Cena biletu na autobus z Morro Jable do Caleta de Fuste to koszt 15,3 Euro za 2 osoby. Po oczekiwaniu na autobus (pod palmą, na której zagościła głośna papużka) i godzinnej jeździe dotarliśmy do miasteczka. Przejście deptakiem w towarzystwie wiewiórek wzdłuż kamienistego brzegu do naszego hotelu - Castillo de Elba - zajęło nam mniej jak pół godziny. Po załatwieniu formalności wybraliśmy się na przechadzkę. Po drodze znaleźliśmy świetne miejsce na obserwację pobliskiego lotniska, czekaliśmy aż samolot przeleci tuż nad naszymi głowami.
Kiedy zaczęło się już ściemniać celebrowaliśmy wieczór przy piwie, frytkach w Irish Pub korzystając z free WIFI. Następnego dnia o 7:15 pojechaliśmy autobusem nr 3 prosto pod samo lotnisko, podróż nie zajęła więcej jak 15 minut.
Przelot do Madrytu w towarzystwie rozwrzeszczanej grupy imprezowych Hiszpanów nie należał do spokojnych. Po łagodnym lądowaniu, kolejne 5 godzin spędziliśmy na lotnisku. Przejście od początku do końca całego obiektu zajęło nam około 30 minut w jedną stronę! Obserwowaliśmy jak co chwilę na niebie pojawiała się kolejna maszyna, tysiące ludzi, dziesiątki lotów na tablicach. Zmęczeni oczekiwaniem, krótka drzemka, coś słodkiego i ustawiamy się pod bramką. Z niewielkim opóźnieniem dolecieliśmy na Orio.
Autobusem dojechaliśmy do centrum Bergamo (bilet w cenie 2 Euro). Stamtąd pieszo ok. 20 min do Mazzoleni House, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg. Przez pomyłkę zadzwoniliśmy do złych drzwi i obudziliśmy krzyczącą na połowę dzielnicy starszą włoszkę :). Po ostatniej nocy poza ojczyzną już o 7 rano jedziemy na lotnisko. Wracamy do zaśnieżonej, zamglonej, osłoniętej grubą warstwą chmur Polski. Cieszymy się, że wylądowaliśmy szczęśliwie w Katowicach mimo niesprzyjających warunków atmosferycznych. Wróciliśmy do rzeczywistości. Została opalenizna, wspomnienia i plany na kolejne małe i duże wyprawy :)
Brak komentarzy. |