Sawadee krab... czyli błogie lenistwo na Ko Samui.
Po męczącej podróży na południe Afryki, postanowiliśmy z żoną wynagrodzić dziecku czas rozłąki z nami i zaplanowaliśmy wczasy na kokosowej wyspie. Plan był taki, żeby maksymalnie się pobyczyć i odpocząć na pięknych plażach z cieplutką wodą, oraz posmakować pysznej tajskiej kuchni.
Zabukowaliśmy hotel Kandaburi Resort, położony w północnej części Chawengu, a lot wykupiliśmy oddzielnie. Miało być komfortowo i z krótkim oczekiwaniem na transferach. Padło więc na Finnair’a. Wylot z Warszawy około 13.00 w Helsinkach 2h 40 minut przerwy w oczekiwaniu na lot do Bangkoku, a następnie 1h 15 i rano następnego dnia mieliśmy znaleźć się już na rajskiej wyspie.
Okazało się, że Finnair ma delikatne opóźnienie, więc na ostatnie pół godzinki lotu przeniesiono nas do Business Klasy, żebyśmy jako jedni z pierwszych opuścili samolot i udali się na transfer na Ko Samui. (zastanawiające jest to, że skoro mieli miejsca w Biznesie to mogli od razu nam zaproponować zmianę miejsc, a nie nękać nas przeprowadzką skoro świt:-).
Stewardessa z Bangkok Airways już na nas czekała, przy wyjściu z samolotu, ale na nasze sugestie, że musimy odebrać walizki w Bangkoku, bo w Warszawie nie dało się ich nadać bezpośrednio na Ko Samui, odpowiadała z uśmiechem NO PROBLEM. Jak no problem to ok, ale potem okazało się, że jest problem i walizki musimy jednak odebrać. W międzyczasie samolot odleciał na Ko Samui bez nas. (karty pokładowe na ten lot, w Wawie nam wydrukowali), więc wiedząc, że jesteśmy w kraju uśmiechu, z uśmiechem na ustach podchodzimy do okienka, obsługiwanego przez Finnair’a i mówimy, „macie problem, bo nasz samolot właśnie odleciał bez nas”.
Okazało się problem to jednak mamy my... bo tego dnia wszystkie loty na Ko Samui, a było ich z 15, mają full obłożenie, więc mamy zarejestrować się jako pasażerowie oczekujący i stawiać się jako Stand By i liczyć, że ktoś nie dotrze na samolot, tak jak my. Po 4 próbach, okazało się, że w dalszym ciągu nici z naszej dalszej podróży i mogą nam zaproponować jakiś hotel w Bangkoku blisko lotniska, ale czy polecimy następnego dnia, również nie mogą nam zagwarantować, ponieważ również wszystkie loty mają pełne obłożenie. Nie pomógł blef z żoną w 3 miesiącu ciąży i wkurzoną naszą młodą księżniczką, której obiecaliśmy przecież rano plażę. Wydębiliśmy voucher na 1050 bahtów i poszliśmy coś zjeść, a w międzyczasie przemyśleć plan działania...
Jedną z opcji był lot do Surat Thani, a stamtąd promem na Ko Samui, ale za bilety musielibyśmy zapłacić z własnej kieszeni, a o odszkodowanie starać się na miejscu w Warszawie... więc lipa, ale idąc tym tropem, zaproponowano nam lot na Ko Samui przez Singapur... chwila namysłu i lecimy. W końcu w Singapurze jeszcze nie byliśmy.
Do odlotu było jeszcze ze 4 godziny, więc zaproponowałem, żeby w ramach tego darmowego lotu, wydali nam voucher do jednego lounch roomów - zgodzili się bez mrugnięcia okiem, w końcu „żona w ciąży”, więc w przyzwoitych warunkach przeczekaliśmy całe popołudnie.
Lot do Singapuru liniami Singapore Airlines, najlepsze linie jakimi kiedykolwiek leciałem, jedzenie pyszne, stewardessy piękne, ubrane w sarongi - klasa sama w sobie, młoda akurat się zdrzemnęła, więc te 2h 30 upłynęło na graniu w black jacka z multimedialnym ekranem.
Po wylądowaniu w Singapurze i odbiorze walizek, (mieliśmy cichą nadzieję, że nie potrzebujemy wiz bo i jak je ewentualnie załatwić) wyszliśmy na chwilę przed lotnisko i taki żar buchnął nam w twarz, jakby ktoś przywitał nas suszarką nastawioną na maksymalną moc i maksymalne grzanie. Pochodziliśmy chwilę, ale że zaczął się boarding na nasz lot na Ko Samui, stwierdziliśmy, że idziemy się odprawić, żeby znowu nie okazało się, że mamy dłuższą przerwę w podróży :-).
Sam lot bez żadnych atrakcji, jedzenia już nawet nie próbowaliśmy, bo byliśmy nieźle najedzeni tym co spotkało nas na lotnisku w Bangkoku i podczas lotu do Singapuru. Na miejscu lądujemy o czasie, a przez okna samolotu widać jakieś flashe. Ciekawe co to? Lądujemy i okazuje się że leje, ale tak leje, że pas startowy prawie zamienił się w rzekę... takich atrakcji nie spodziewał się chyba nikt. Udało się jednak spokojnie wylądować.
Odbieramy walizki, wychodzimy przed lotnisko, ściana wody, nawet nie ma jak negocjować transferu do hotelu, krzyczą sobie 500 bahtów i nie ma mowy o zniżce, a hotel oddalony o 3 km - takich stawek to nie ma chyba w samym Singapurze. Nie ma za bardzo gdzie iść, bo taka ulewa, że można co najwyżej popłynąć, wracam do żony i mówię, że nie da się chyba nic utargować, mają nas na widelcu. Po lewej stronie zauważyłem, że stoi busik, jest prawie pełen, ale brakuje 2 osób, żeby był komplet. Podchodzę i pytam jaka cena... 120/osobę - ok.. jest nas dwójka i ten small baby (6 lenia córka). Panienka pyta ile ma lat - mówię, że niecałe 4, Tajka mówi ok liczy za 2 dorosłe i za 240 jedziemy do hotelu:-).
Docieramy w końcu do hotelu, deszcz nie ustaje, ciekawa perspektywa wczasów w takiej odległości od domu... :-)
Budzimy się rano a krajobraz jak w innej bajce... słońce niemiłosiernie poniewiera, małe bączki chmurkowe na niebie, generalnie pogoda idealna, może nawet zbyt dużo słońca :-).
Skoro mamy się lenić i byczyć, pierwszy tydzień rzeczywiście nie robimy nic... śniadanko, plaża, masaż, basen, obiad, spacer, odpoczynek, kolacja i tak w kółko.
Po tygodniu lenistwa i nic nie robienia, postanawiamy objechać całą wyspę. Wycieczki zorganizowane przez miejscowe biura nie do końca nam odpowiadają, więc decydujemy się wynająć taxi, która obwiezie nas, tam gdzie chcemy i bez pośpiechu zobaczymy wszystko, co nas interesuje. Pod hotelem, cena wyjściowa to 3000 bahtów z opcją negocjacji do 2500. Za drogo... Wieczorem idziemy więc na miasto znaleźć jakiegoś drivera, który zechce nam poświęcić kolejny cały dzień. Taxi musi być 6 osobowa, gdyż jesteśmy w 2 rodzinki w konfiguracji 2+1. Na mieście udaje się znaleźć kierowcę z dyliżansem za 1500 bathów (150 pln’ów) za 9 h jazdy, który całkiem nieźle gada po angielsku. Nie mówimy oczywiście z jakiego jesteśmy hotelu, bo wtedy cena od razu rośnie o 500 bathów, dopiero jak cenę mamy klepniętą, mówimy, gdzie ma czekać na nas następnego ranka.
Punktualnie o 9.30 kierowca podjeżdża pod hotel, więc pakujemy się i w drogę. Najpierw kierujemy się do kompleksu świątyń, a następnie do Big Buddy. Po zwiedzeniu wszystkich świątyń ruszamy dalej, a plan jest taki, że objedziemy wybrzeże Chaweng, wskoczymy do znajomych do Silavadee (Lamai Beach), lookniemy na skałki dziadek i babcia, potem do ogrodu motyli i objazd będziemy kończyć w Restauracji Sunset przy plaży Nathon i tam będziemy się rozkoszować pięknym zachodem słońca.
Zatrzymywać się będziemy oczywiście po drodze w miejscach jak coś nas zaciekawi. Po pierwszym postoju na punkcie widokowym pakujemy się do samochodu i jedziemy dalej, nagle dzieciaki zaczynają marudzić, że są głodne - bananów nie... zupkę by zjadły. Zatrzymujemy się w The Clif Restaurant (zresztą bardzo droga knajpa jak na miejscowe warunki). Obsługa już zaciera rączki, widząc tylu turystów, ale tym razem dzieci zamawiają tylko zupkę, a ja idę popstrykać okolicę. Widoki jak zwykle piękne, lazur „wali po oczach”, plaża z białym piaseczkiem, palemki... czy tak wygląda RAJ? Prawdopodobnie, ale o tym przekonamy się jeszcze później.
Dzieci podjadły, więc jedziemy na chwilkę do znajomych do Silavadee Resort, przy hotelu rozciąga się piękna kameralna plaża, więc po chwili dzieciaki chlup do wody a ja jak zwykle aparat w dłoń i uwieczniłam to piękne miejsce.
Kolejnym punktem programu są skałki Dziadek i Babcia. Instalujemy się na parkingu, przedzieramy się przez masę kramów z żarełkiem i ciuszkami i jak dochodzimy do morza, naszym oczom ukazuje się WIELKI... głaz (zdjęcie podpisane).
Spędzamy tam ze 30 minut, robimy kilka zdjątek i ruszamy dalej. Po kwadransie, meldujemy się przed kasą do ogrodu motyli - atrakcja głównie dla mojej córki. Cen wejściówek nie pamiętam, ale z tego co kojarzę, nie była to tania atrakcja jak na miejscowe warunki. Ogród umieszczony jest na wzniesieniu, chodzi się po wybetonowanych ścieżkach, piękna roślinność, masa kwiatów, na których siadają kolorowe motylki.
W planach była jeszcze farma węży, ale z drogi nie wygląda najatrakcyjniej - taki miejscowy szałasik, więc decydujemy się pominąć tą atrakcję, gdyż chcielibyśmy się jeszcze wykąpać w morzu.
Pytamy naszego drivera, gdzie tu w okolicy jest jakaś fajna plaża z palemkami i miałkim piachem. Kierowca proponuje plażę w okolicach hotelu Coconut Villa Resort - nazwa brzmi zachęcająco, więc jedziemy na godzinkę zażyć kąpieli.
Hotel znajduje się przy Thong Tanote Beach (na południowych wschodzie wyspy). Zatrzymujemy się na parkingu i dróżką, która wiedzie przez „las palmas”, obok resortu dochodzimy na plażę. Okazuje się, nie ma tam nikogo, jesteśmy zupełnie sami, miejsce suuuper. Kilka palemek pochylonych ku morzu, woda cieplutka, fale takie jak u nas na Mazurach, czyli wcale, piasek żółto - biały... pełen wypas. Do tego huśtawki, cisza spokój i w takich okolicznościach przyrody relaksujemy się ponad godzinkę. Po tym czasie meldujemy się na parkingu, nasz kierowca, proponuje nam, że zawiezie nas jeszcze na jedną plażę. Podobne super widoki, palemki etc. na kąpiel za bardzo nie mamy już czasu, ale kilka zdjęć można cyknąć.
W sumie do zachodu słońca w Sunset Restaurant mamy jeszcze chwilę, więc przystajemy na propozycję. Dzieciaki od razu ruszają w stronę huśtawki zawieszonej na palemce, a ja idę w plener, biorę Zorkę pięć, żeby machnąć kilka zdjęć :-). Jak tu pięknie... biały piach, palemki pochylone ku morzu, cisza, spokój... powoli robi się to nudne... ;-)
Po kwadransie pakujemy się do naszego dyliżansu i jedziemy wreszcie na obiadokolację do Sunset Restaurant na Nathon Beach. Pogoda nie nastraja optymistycznie, gdyż niebo pokryte jest grubą warstwą chmur, więc nici z pięknego zachodu słońca, dla którego tutaj przyjechaliśmy.
Kierowca wysadza nas jakieś 100 metrów dalej. Nasze panie razem z dziećmi od razu ruszają do sklepu z gadżetami, a ja idę wytropić 7/11, żeby ugasić pragnienie Changiem :-).
Mając już dużego Słonia w ręku, po drugiej stronie ulicy wypatruję plac ze sporą ilością budek i kramików z różnorodnym jedzeniem. Po szybkim rekonesansie, stwierdzam, że knajpę olejemy, a popróbujemy tutaj różnych specjałów, tym bardziej że ceny bardzo zachęcają: krewetki (8 szt.) z sosem 50 bahtów, szaszłyk z kalmara 10 bahtów - czyli dzieląc przez 10 otrzymujmy cenę w polskich złociszach.. :-). Masa lokalesów zwiastowała super żarciem. Chodziłem tak od kramiku do kramiku, na prawie każdym coś kupiłem, obok porozstawiane były delikatnie podrdzewiałe stoliki, niektóre z ceratkami, niektóre bez.
Każdy kramik specjalizował się w czym innym, na jednym z nich miejscowa Tajka przygotowywała super zupkę z całej masy różnych składników. Jako, że kobieta po angielsku ani słowa, więc poprosiłem o to samo, co osoba kupująca przede mną. Smak pamiętam do dzisiaj, tak dobrej zupy nie jadłem nigdzie.
Obok różne potrawy z grilla, kurczaki, owoce morza, obok stoisko ze słodyczami, w pobliżu pyszne robione na miejscu shaki, obok z kolei soki ze świeżo wyciskanych owoców... Po takim obżarstwie, pakujemy się do samochodu i wracamy do naszego hotelu. Naszemu driverowi dajemy 100 bahtów górką, za dobrze wykonaną robotę i umawiamy się z nim za tydzień na lotnisko, a wylot mamy o 6 rano.. :-)
Po jednym dniu przerwy na lenistwo wykupujemy wycieczkę na Ko Nang Yuan, w firmie Lomprayah. Cena za osobę dorosłą 1200 bahtów, dziecko 50% (w tym już wstęp na wyspę w wysokości 100 bahtów). Z samego rana (około 7.00) podjeżdża Van po naszą szóstkę, pakujemy graty i śmigamy do portu.
W porcie śniadanko na słodko, banan + herbatka (odpuszczam sobie tą atrakcję) i po 8.00 okrętujemy się na szybkim katamaranie i śmigamy na rajską wysepkę. Po drodze zawijamy jeszcze na Ko Phangan, a potem na chwilkę na Ko Tao.
Część osób, która nie chce snurkować, zostaje na wyspie Nang Yuan, a chętni na snurkowanie przesiadają się na mniejszą łódkę i po kilku minutach cumujemy w okolicach u wybrzeży Ko Tao, żeby oglądać kolorowy świat pięknych rybek. Wybraliśmy taki rodzaj wycieczki, gdyż nie byliśmy pewni, czy dzieci będą zainteresowane podwodnym światem, czy będą chciały zostać na rajskiej plaży, jednakże cała ekipa postanawia posnurkować. Na chwilę żegnamy więc Nang Yuan, by za godzinkę powrócić i korzystać z uroków wody i pięknej plaży.
Na łódce dostajemy cały sprzęt i oglądamy podwodny świat. Zdjęć niestety brak, bo nie miałem aparatu podwodnego, przed samym wyjazdem nabyłem co prawda pokrowiec Dicapac’a, jednakże już następnego dnia go zwróciłem, bo wydawał się mało praktyczny i toporny. Po snurkowaniu, wsiadamy na łódeczkę, bierzemy prysznic, żeby spłukać się z tej słonej wody i wyruszamy na podbój Ko Nang Yuan.
Za chwilę cumujemy w przystani, przechodzimy po pomoście idziemy do restauracji na obiadek - samoobsługowy bufet, z kilkoma daniami na ciepło, zupka, warzywami i owocami. Po lunch’yku, dzieciaki idą na plażę, a ja do ciężkiej pracy - (wspinaczka na punkt widokowy). Upał niemiłosierny, duszno, powietrze stoi w miejscu, bez choćby małego powiewu wiatru. Po 5-7 minutach szybkiej wspinaczki moim oczom ukazuje się prawdziwy CUD NATURY (zdjęcia w galerii). Moim zdaniem tak wygląda RAJ... Po kilkunastu minutach napawania się pięknym widokiem schodzę na dół i skoro mamy jeszcze trochę czasu wskakuję do pięknej, lazurowej, cieplutkiej i przezroczystej wody w morzu... jest BOSKO!
Ale wszystko co miłe, szybko się kończy. Około godz. 15 zbieramy się i idziemy na pomost w oczekiwaniu na katamaran, który zabierze nas z powrotem na Ko Samui. Stojąc jeszcze na deskach wrzuciłem mały kawałek pieczywka do wody i nagle pojawiło się pełno kolorowych rybek. Przed 18.00 meldujemy się w hotelu.
Postanawiamy iść za ciosem i na kolejny dzień wykupujemy wycieczkę do Morskiego Parku Narodowego Ang Thong w firmie In Sea Speedboat (tym razem jedziemy we dwójkę ze znajomym, a nasze żony z dziećmi zostają na plaży). Transfer z hotelu do portu jak zwykle rano - około 7.00, w przystani słodkie śniadanko + herbatka, a następnie speedboatem na podziwianie natury ... snurkowanie + objazd + kajaczki + plaża.
Pogoda tego dnie nie rozpieszcza, słońce schowało się za ciężkie chmury i ani myśli wychodzić choćby na chwilkę. Morze też niespokojne, ponad połowa zwraca śniadanko do torebek, są wielkie fale i generalnie woda zalewa cały pokład.
Po godzinnym hardcorze dobijamy w końcu na snurkowanie przy Ko Wao. Najpierw robię kilka fotek okolicy i rybek, które pływają pod samą powierzchnią, a następnie pakuję się do wody, żeby pooglądać te rybki z bliska. Po niecałej godzince wsiadamy na łódkę i jedziemy na objazd wysepek - Ko Sam Sao, Ko Mae Ko, Ko Wua Ta Lap. Zdjęć niestety mało, bo trzęsło niemiłosiernie, poza tym woda przelewała się przez pokład speedboata i bałem się, żeby jakaś fala nie dosięgnęła mojego sprzętu. Po kwadransie docieramy cali mokrzy na ląd i wspinamy się na punkt widokowy w celu obejrzenia słonego jeziora z punktu widokowego.
Następnie płyniemy na Ko Palau, na obiadek - jest to największa wyspa z całego archipelagu i zamieszkana przez rdzenną ludność. Po pysznym jedzonku, trochę rozleniwieni idziemy zrobić obchód wyspy. Ta wydaję się naprawdę spora, znajduje się tam szpital, szkoła oraz mamy okazję zobaczyć jak żyją „tambylcy”. Po półgodzinnym spacerku pakujemy się na naszą łódkę i płyniemy jeszcze na plażę. Okazuje się, że możemy skorzystać z kajaczków, więc postanawiamy trochę powiosłować po okolicznych jaskiniach, a jak się zmęczymy, wracamy i wtedy zażyjemy kąpieli.
Po godzince kajakowania spływamy na brzeg, szybka kąpiel w morzu i wracamy na Samui. Płyniemy dosyć szybko, żeby uciec przed burzą, na morzu sztorm, fale przelewają się przez łódkę i nagle wysiada silnik... a my bez piwka... i nie wiadomo, kiedy uściskamy Changa, bo zapowiada się dłuższy postój. Jednak po 45 minutach naszemu kapitanowi udaje się naprawić usterkę i powoli dobijamy do brzegu naszej wyspy. W porcie niestety nie mają Changa, tylko Tigera... jak pech to pech po całości. :-)
Ostatnie 2 dni na Ko Samui spędzamy na totalnym lenistwie, czyli tym co w pierwszym tygodniu... śniadanko, basen, obiadek, plaża, naleśniczki, książeczka, wypad na miasto, kolacyjka, powrót plażą nocną porą...
Ostatniego wieczoru idziemy na wykwintną kolację, zamawiamy homary, tygrysie krewetki, rybki, kraby... i stwierdzam że ceny owoców morza strasznie poszły w górę od mojego ostatniego pobytu w Tajlandii w 2004 roku. Co prawda byłem na Phukecie w grudniu przed samym tsunami, ale za wielką tacę morskich wynalazków z piwem zapłaciłem wtedy 60 zł.. a obecnie prawie 300 :-).
Na koniec puszczamy sobie lucky baloona na plaży i wracamy dopakować walizki. O 4 rano musimy przecież wstać, gdyż już o 6 rano mamy samolot do Bangkoku.
Jeszcze na koniec taka dość istotna informacja... na lotnisku w Samui ważą dokładnie bagaże i żaden bagaż nie może przekraczać 23 kg. Nasza jedna walizka miała coś około 28-29 kg, druga mniejsza około 10 i trzeba było tak to wszystko przepakować, przed nadaniem ich na samolot, żeby waga każdej nie przekraczała 23 kg. Nawet jak po przepakowaniu waga jednej walizy wskazywała 24, służbistka nie przyjęła jej, bo wymagane było 23... :-(. Mimo takiego przykrego pożegnania, wspomnienia mamy naprawdę cudowne!
Całą wyspę + Ko tao, Ko Nang Yuan + Ang Thong Marine Park
Aga24 | LORDIU- SUPER OPIS:) |