Majorka zawsze kojarzyła mi się z takim wakacyjnym ”oklepaniem”, dużo osób tam jeździ spędzić urlop na plaży i tyle. Moje zdanie o tej wyspie zmieniło się diametralnie kiedy okazało się, że mam szansę tam polecieć i przekonać się na własnej skórze jak bardzo nieoklepane atrakcje oferuje.
Jak zwykle mając dużo szczęścia, spędziłam na wyspie tydzień, nie płacąc zupełnie za nocleg:) Moja przyjaciółka, doktorantka metalurgii została wysłana do Palmy na miesiąc z projektu i to właśnie u niej się zatrzymałam. Zarezerwowałam bilet na samolot nie cały miesiąc wcześniej i kiedy nadeszła ta długo wyczekiwana zimna i deszczowa środa, cała w skowronkach udałam się do Krakowa, wsiadłam na pokład Ryanaira i pofrunęłam do Palmy. Lot trwał 2,5h wylądowałam około północy i Ania przyjechała po mnie na lotnisko, aby mnie odebrać. Pierwsze wrażenia miałam już na pokładzie samolotu, gdzie w zupełnych ciemnościach przy podchodzeniu do lądowania ukazała się przepięknie oświetlona Katedra La Seu. Ania wynajmowała pokój w mieszkaniu na starym mieście w Palmie, naprzeciw kościoła Santa Eulalia, przy placu o tej samej nazwie. Wieczorem widziałam niewiele, bo część starego miasta przez które musiałyśmy przejść aby dostać się do mieszkania. Za to na następny dzień, kiedy moja przyjaciółka wyszła na Uniwersytet, ja udałam się pod Katedrę La Seu. Pogoda po prostu rozpieszczała, piękne słońce, zero chmur na niebie i ciepło, którego w Polsce już nie było. Pochodziłam po starych murach i zdecydowałam, że wejdę zwiedzić tę cudną katedrę - symbol Palmy. Wstęp kosztuje 7 euro, dostaje się system tour giude ze słuchawkami i w wybranym języku (oczywiście nie ma do wyboru polskiego) w kolejności zwiedza się katedrę. Żeby nie skłamać spędziłam w niej półtorej godziny. Nie mogłam przestać chodzić i przyglądać się tym wszystkim pięknym rzeczom które się w niej znajdują. Katedra nazywana jest również - ”katedrą morza” ze względu na bliskość morza, ”katedrą światła” - ma 87 okien i 7 rozet oraz ”katedrą przestrzeni”- z powodu ogromnej przestrzeni we wnętrzu (szerokość całej świątyni to 55m).
Po zakończonym zwiedzaniu katedry nie bardzo wiedziałam co ze sobą zrobić, dlatego przeszłam się po parku pod pałacem królewskim, znajdującym się tuż obok katedry, dookoła Parc de la Mar i wróciłam do plątaniny uliczek starego miasta, gdzie trafiłam na drogowskazy do arabskich łaźni. Znalazłam wejście, zapłaciłam 2,5 euro i zwiedziłam te wcale nieciekawe łaźnie. Bardziej warte uwagi widziałam w
Gironie.
Pod wieczór udałyśmy się z Anią zwiedzić wcześniej wspomniany Pałac Królewski D'Almudaina. Ponoć gdy król
Hiszpanii przyjeżdża na Majorkę to w nim nocuje :) Wstęp dla osób spoza UE kosztuje 9euro, natomiast my weszłyśmy za darmo po okazaniu dowodów iż mieszkamy w jednym z krajów członkowskich Unii. I całe szczęście że to była darmówka bo jest to według mnie tak samo nieciekawe miejsce jak łaźnie. Piękny jest widok z tarasu na port i morze :)
Następnego dnia udałyśmy się na wycieczkę dość wcześnie rano do kilku miejscowości położonych w górach Serra Tramuntana, które są wpisane na Listę UNESCO. Wyczytałam w przewodniku, że jest pewne miasteczko ciekawie położone na stokach gór, z układem terasowym i fajnym punktem widokowym - Torre del Verger. Udałyśmy się więc do Banyalbufar. Autokarem z Palmy jechałyśmy około godziny, z jedną przesiadką, bo taki system tam mają, że dojeżdża się jednym autobusem do pewnego momentu i odtąd do celu już drugim, na powrocie było to samo ;) Trochę się obawiałam, że moja przyjaciółka stwierdzi że to była strata czasu, bo w sumie oprócz wspomnianego punktu widokowego i terasów nie ma tu nic, a jednak najbardziej nas urzekło. Panuje tu iście święty spokój:) I to było najlepsze, nie ma tu plaż, hoteli z basenami, co najwyżej kilka pensjonatów i mała zatoczka Cala Banyalbufar.
Wracając do Palmy wysiadłyśmy w miejscu gdzie możnabyło się przesiąść do kolejnego autobusu - do Valldemossy, postanowiłyśmy zwiedzić Klasztor Kartuzów, w którym niegdyś sporo czasu spędził Fryderyk Chopin z George Sand. Mnie bez żadnych ulg zwiedzanie kosztowało 8 euro, dostałyśmy na kartkach przewodnik po polsku i rozpoczęłyśmy zwiedzanie. Ciekawe miejsce, ale żeby zobaczyć prywatne pomieszczenia Chopina, w których tworzył, trzeba w środku dopłacić jeszcze 4 euro- cwaniaczki! ;) Nie pokusiłyśmy się na to i po zwiedzeniu poszłyśmy na autobus do Port de Soller. I była to najpięknejsza nadmorska miejscowość w której byłyśmy. Cudne miejsce, mimo wielu ludzi odpoczęłyśmy tam, widoki nas zachwyciły, podobnie jak czysta woda, w której było pięknie widać ryby, duże i dużo ;) Postanowiłyśmy skorzystać z jednej z tutejszych słynnych atrakcji i pojechać starym drewnianym tramwajem do Soller. 5 euro taka przyjemność, ale warto i polecam! :) Na miejscu weszłyśmy do ciekawego kościoła na placu głównym i zaraz obok usiadłyśmy, żeby zjeść w końcu obiad :) Muszę przyznać, że nie smakowało mi majorkańskie jedzenie :/ Po posileniu się i krótkim spacerze udałyśmy się na malutki dworzec kolejowy, bo wymyśliłyśmy że do Palmy wrócimy zabytkowym pociągiem, bo to ponoć nielada atrakcja ;) Chwilę musiałyśmy czekać więc zwiedziłyśmy jeszcze wystawę ceramiki Picassa i obejrzałyśmy obrazy Joana Miro wszystko to ulokowane na owym dworcu :) Bilet kosztował 15 euro i warto było, bo faktycznie podróż takim starym pociągiem to duża atrakcja :) I jakie widoki ! W mieszkaniu byłyśmy już po zmierzchu.
Do zachodniej części wyspy zaliczyłam również Colonię de Sant Jordi, gdzie udałyśmy się na cały dzień by poleżeć na ponoć najpiękniejszych plażach wyspy. Faktycznie to prawda - Es Trenc to przepiękna plaża z drobnym piaseczkiem i turkusowym odcieniem morza, bardzo przyjemnie było tam wypocząć i zjeść pyszną pizze w jednej z restauracji gdzie jak to w Hiszpanii oglądano mecze La Ligi ;) Zwłaszcza, że wcześniej zupełnie nie wiedząc, gdzie idziemy i dlaczego, zrobiłyśmy 13 km :P Zobaczyłyśmy objęte ochroną wydmy i miejsce słynące z otrzymywania soli z wody morskiej, ale jakoś nas to nie zachwyciło, bo byłyśmy głodne i zmęczone ;)