Oferty dnia

Hiszpania - Majorka - część wschodnia - relacja z wakacji

Zdjecie - Hiszpania - Majorka - część wschodnia
Podczas mojej wycieczki na Majorkę miałam okazję zobaczyć kilka miejsc również we wschodniej jej części. Zaczęło się od ... polsko-hiszpańskiego obiadu u profesora, u którego moja przyjaciółka wynajmowała pokój, ale... w hacjendzie w Son Servera. Jechałyśmy tam samochodem dość długo, miałam trochę obawy, bo nie uczę się już, to są profesorowie związani z metalurgią, z ekonomią, z informatyką, było kilku studentów, którzy przyjechali na erasmusa i między nimi ja. Angielski lekko podupadł bo nieużywany, więc może być sztywno. Eee, przeszło mi jak tylko zobaczyłam hacjendę ... Przepiękny kamienny dom z basenem, z pięknym ogrodem i gospodarką: para osiołków, świnki i owce :) Sielanka!:) Sam dom wewnątrz był w stylu dalekowschodnim, bo pan profesor i jego brat bardzo lubią Indie i Tajlandię.
Jako że był to obiad polsko-hiszpański to dzień wcześniej z przyjaciółką wieczór spędziłyśmy na robieniu ... pierogów! :D Serio, zrobiłyśmy ruskie i jeszcze klopsy w sosie pomidorowym ;) Natomiast profesor zaserwował nam słynne majorkańskie danie, nie pamiętam już nazwy, ale na jego widok równocześnie powiedzieliśmy - bigos :D Jednak z bigosem nie ma nic wspólnego. Była w nim kapusta, ale nie kiszona, kawały mięsa, grzybów i teraz sama nie wiem czy to był chleb czy jakaś zbita kasza, no nie umiem powiedzieć, ale za dobre to nie było ;) Później na deser do kawy dostaliśmy bardzo słynny na Majorce deser - ensaimada - to taki zawijaniec, który w środku jest albo z jakimś dżemem - my próbowaliśmy z dyniowym, lub po prostu z ciasta posypany mocno cukrem pudrem (taki też był). Na koniec profesor bardzo nas rozśmieszył, bo wyciągnął polską wódkę i wypiliśmy po kieliszku (bo jego kieliszek to dwa nasze ;)) i angielski przestał być jakąkolwiek barierą ! :D Nagle okazało się, że całkiem dużo pamiętam ;) Po obiedzie był czas na zwiedzanie domu oraz spacer po włościach profesora oraz po okolicy i wróciłyśmy do Palmy :) Takich atrakcji nie serwuje żadne biuro podróży dlatego cieszę się, że mogłam w tym spotkaniu uczestniczyć.

Następnego dnia, kiedy Ania musiała iść na Uniwersytet, ja postanowiłam wrócić w okolice, w których wczoraj świetnie się bawiliśmy, a mianowicie do miejscowości Portocristo, do najsłynniejszej jaskini na wyspie - Coves del Drach. Jestem wielką fanką jaskiń, więc nie mogłam sobie odpuścić takiej atrakcji. Długo jechałam autobusem, ale dojechałam pod samą kasę biletową i bardzo sobie dziękuję za to, że chciało mi się wcześniej wstać i dostałam bilet na 12:00. Jaskinię zwiedza się godzinę, po wyjściu widziałam, że bilety na kilka następnych godzin są już wyprzedane. Aż się boję dowiadywać co tu się dzieje w sezonie, jeśli druga połowa października jest tak bardzo oblężona. To jest jak dotąd najpiękniejsza jaskinia w jakiej byłam, dość długo idzie się i podziwia te wszystkie formy wapienne - stalaktyty, stalagmity i stalagnaty, aż po pewnym czasie dochodzi się do wielkiej komory, w której jest spory amfiteatr z ławeczkami, siada się, nie wolno już używać aparatów i kamer i ogląda się oraz słucha koncertu na łódce. Wypływa mała biała podświetlona łódeczka z czterema muzykami, którzy grają utwory m.in. Fryderyka Chopina! Dla mnie magia. Po zakończonym mini koncercie można albo przepłynąć łódką jezioro po którym wcześniej pływali muzykanci, albo przejść mostkiem, że nie miałam czasu czekać na łódkę postanowiłam wybrać drugą opcję i niedaleko później już było wyjście. Niestety był to deszczowy dzień, rozpadało się bardzo, ale zaczekałam na autobus i wybrałam się w dalszą podróż do Capdepery przez Manacor. W tym drugim mieście (mieście Rafaella Nadala- słynnego tenisisty) miałam przesiadkę, ale że chwilę musiałam czekać na autobus to pobiegłam do centrum i z bliska zrobiłam kilka zdjęć kościołowi Matki Boskiej Bolesnej. Zastanawiałam się czy po drodze do Capdepery zatrzymać się w Arcie, ale przeczytałam, że szału tam nie ma, jedynie spoko widok jak się już wyjdzie pod kościół i pałac, no to pojechałam kawałek dalej do miasta przyklejonego do wzgórza, nad którym dominuje potężna średniowieczna twierdza - Castell de Capdepera.Trzeba się trochę wspinać do niego, wejście kosztowało 4euro, Pani w kasie zrobiła krótką ankietę skąd przybyłam (z Polski) i skąd przyjechałam (z Palmy), po czym udałam się na zwiedzanie. Najpierw jak zobaczyłam na swoim bilecie, kupiłam sobie wstęp na oglądanie sów. O matko, jak ja lubię te ptaki!! W te pędy pobiegłam do tego miejsca, no coś pięknego zobaczyć je z takiego bliska! Później pochodziłam po murach, wdrapałam się na najwyższy punkt twierdzy, skąd zapewne rozpościerają się nieziemskie widoki, czego mi nie było dane zobaczyć, ponieważ zaczęło tak mocno padać, że nie bardzo wiedziałam czy to koniec świata czy jednak deszcz który zaraz minie. Jako że zamek mieli niebawem zamykać postanowiłam że zbiegnę w dół i schowam się w jakiejś kawiarence którą widziałam na dole. No ... kawiarenka... starsi panowie grający w karty i kopcący papierochy, słabo. Postałam trochę przy drzwiach licząc na to, że może jednak minie, ale że nie mogłam się doczekać to pobiegłam dalej, bliżej przystanku i tam czekałam pod dachem. Ale faktycznie przestało padać ;) a że byłam głodna to udałam się w poszukiwaniu miejsca w którym można usiąść i coś zamówić. Tak trafiłam do restauracyjki bardzo miłego pana, który jak mnie zobaczył taką przemoczoną to się złapał za głowę ;) Sporo ze mną pogadał, zaserwował pyszne ciepłe danie i poszłam na ostatni autobus do Palmy :) Przyjechałam z basenami w butach, totalnie mokrą bluzą, Ania się też wystraszyła jak mnie zobaczyła ;)

Następnego dnia zrobiłyśmy sobie ostatnią wycieczkę po wyspie. Tym razem udałyśmy się na północny-wschód do Alcudii. Po dotarciu na miejsce okazało się, że dzisiaj odbywa się dość znany kolorowy targ żywności i rzemiosła :) Długo włóczyłyśmy się pomiędzy straganami, kupiłyśmy coś na kształt babcinych polskich oponek serowych szczodrze posypanych cukrem :) Po czym usiadłyśmy w samo południe w jednej z kawiarni na placu na kawę i ciastko :)
Później udałyśmy się jeszcze plątaniną uliczek w stronę ruin starożytnego rzymskiego miasta Pollentia. Kupiłyśmy bilet wstępu za 3 euro i chodziłyśmy leniwie wśród ruin, aż do teatru, który jest w sporym oddaleniu. Po zakończeniu zwiedzania udałyśmy się do Port de Pollenca. Nie jest już tak ładny jak Port de Soller, który opisałam w poprzedniej części, ale też spędziłyśmy w nim trochę czasu (bo zwiał nam autobus do Pollenci ;) Ostatnim punktem programu była właśnie Pollenca. Miejscowość w której przebyłyśmy 365 schodów pokutnych by dostać się do kaplicy. Miały być zachwycające widoki no to znowu zaczęło padać :/ W dół wróciłyśmy częściowo drogą krzyżową, która jest po obu stronach wspomnianych wcześniej schodów. I czas było wracać do Palmy, bo to kawał drogi i już było dobrze po południu :)

Ostatniego dnia, czyli w dniu wylotu do Polski (wracałyśmy razem), pochodziłyśmy znowu tylko po starym mieście Palmy, Placa Major (strasznie brudne miejsce), kupowałyśmy pamiątki i jadłyśmy ostatnie lody cytrynowe z bazylią (zakochałam się w tym smaku) patrząc na morze i targane silnym wiatrem palmy. Jadąc na lotnisko widziałyśmy jak wyświetlało się 25 st. Celsjusza, a my akurat musimy wyjeżdżać :( Smuteczek!
Szukasz wycieczki? Zobacz nasze propozycje wakacji w Hiszpanii:
Autor: Patka / 2015.10
Komentarze:
Brak komentarzy.