W Amsterdamie spędziłam zaledwie dwa dni, więc pewnie widziałam jedynie „wycinek” uroków tego miasta. Pierwsza rzecz, która uświadamia fakt, że jesteśmy w Holandii, to wszechobecność rowerów. Trzeba dosyć szybko „oswoić” się z nimi, by nie stać się ich ofiarą... Może bezpieczniej więc wybrać na początek zwiedzanie miasta tramwajem wodnym, który kursuje po 160 kanałach rzeki Amstel.
Przemierzając w ten sposób „Wenecję Północy” zobaczymy m.in. Dom Anny Franka, Dom Rembrandta czy Rijksmuseum. Oczywiście nie da się nie zauważyć tego, co dzieje się obok - na wodzie- mijających tramwaj łódek, skuterów wodnych itp. Niewątpliwą atrakcję stanowią barki, będące oficjalnymi mieszkaniami niektórych Holendrów. Wewnątrz można dojrzeć wszystkie zdobycze cywilizacji - od telewizji po komputery.
Myślę, że żelaznym punktem pobytu w Amsterdamie powinna być wizyta we wspomnianym już Rijksmuseum. Nie jest ono zbyt duże, ale zawiera eksponaty kluczowe dla malarstwa niderlandzkiego -oczywiście dominują Rembrandt i Vermeer. Niestety na Muzeum van Gogha zabrakło mi już czasu.
Centrum miasta to Plac Dam (dam = tama). Co wokół niego zobaczymy? Ratusz i na przeciwko niego obelisk o charakterystycznych kształtach upamiętniający wyzwolenie Holandii spod okupacji w 1944 r. Ten obelisk to współczesna wieża Babel, siada pod nim „kto żyw”, chyba każdy z turystów, mimo iż podłoże jest mało zachęcające...
Wycieczki przeprowadzane są też przez Dzielnicę Czerwonych Latarni, co gwarantuje wiadome widoki... Widziałam w Amsterdamie tylko tyle, ale wystarczająco dużo, by zachwycić się tym miastem wolności, rowerów i hippisów (już nieco zaawansowanych wiekowo). Wrócę tam :)
Brak komentarzy. |