Po załatwieniu w Mendozie zezwoleń na wspinaczkę około 9 rano dojeżdżamy w końcu do Penitentes - małej andyjskiej wioski, gdzie spotykamy się z naszymi muleteros - poganiaczami mułów. Tutaj zaczyna się nasza przygoda, a raczej walka z Kamiennym Strażnikiem.
Plecaki przepakowane, 120 kg pakujemy na grzbiet zwierząt, które wniosą niepotrzebne nam w pierwszym etapie wędrówki rzeczy do Plaza Argentyna na wysokości 4200m. Drugie tyle zostaje na plecach, które ważą nawet 30 kilo!
Wsiadamy do terenówki, która wywozi nas do Punta de Vacas - bramy do naszej andyjskiej przygody. Trasa wiedzie przez Valle de Vacas - Dolinę Krów, szlak dużo mniej uczęszczany i podobno dużo piękniejszy niż prowadząca z drugiej strony szczytu Dolina Horcones. Na dodatek droga, którą podążamy została wyznaczona w latach 30. ubiegłego wieku przez polską ekspedycję i została opisana przez Wiktora Ostrowskiego w książce „Wyżej niż Kondory”.
Jest gorąco, w końcu to koniec lata, leje się z nas pot, drobne kamyki wpadają do sandałów i kłują w stopy. Słońce przypieka karki a plecaki już zaczynają ciążyć. Co będzie dalej? Idziemy spokojnie, równym tempem zatrzymując się przy strumieniach, żeby uzupełnić zapasy wody i coś przekąsić. Nie wydawało się nam, żebyśmy się wlekli, ale do pierwszego obozu Pampa de Leňas docieramy 2 godziny po wyznaczonym czasie.
Rozbijamy namioty w przygotowanych wcześniej kamiennych ogrodzeniach chroniących przed wiatrem. Meldujemy się u strażników - guardaparques, dostajemy worki na śmieci i tak zwane shitbagi - każdy wie, na co :). Krótko mówiąc, musimy znieść na dół wszystko, co zabieramy ze sobą na górę, łącznie z zawartością żołądka :).
Pierwsza kolacja gotowana na kuchence, pierwsza noc w namiocie, pierwsze zmęczenie.
Kamienie
Wstajemy jak zwykle sporo po planowanym czasie. Dziś czeka nas przejście do kolejnego obozu - Casa de Piedra. Wędrówkę zaczynamy od poszukiwania mostu, po którym przejdziemy na drugą stronę rzeki Vacas. Dalej droga prowadzi przez kamienistą dolinę. Ostremu słońcu nie dały się pokonać tylko niskie kolczaste krzaki, w które raz po raz wchodzimy.
Idziemy kolejne godziny po kamienistej, jałowej pustyni szukając stożków wytyczających szlak, znajdując przy tym szkielety guanaco - andyjskiego krewniaka lamy i mułów. Dolina rozszerza się, schodzimy do koryta płytkiej i leniwej póki co (jaka jest naprawdę okaże się później) rzeki Vacas. Na krótko przed obozem czeka nas niespodziewana zmiana kolorów. Zachwyca dawno niewidziana soczysta zieleń trawy rosnącej na podmokłych brzegach rzeki.
Do Doliny Vacas dołącza od zachodu Wąwóz Relinchos. W oddali wreszcie pojawia się ogromna, biała sylwetka górująca nad czerwonymi, spalonymi wzgórzami. Aconcagua - Kamienny Strażnik, sięgający niemal siedmiu tysięcy metrów najwyższy szczyt obu Ameryk.
Tymczasem dochodzimy do Casa de Piedra - Kamiennego Domu, obozu wyznaczonego przez skalny schron wtulony w ogromny głaz. Rozkładamy namioty i padamy z nóg. Zaczyna się już odczuwać wysokość - obóz usytuowany jest na wysokości 3200 m. A ten, kto ustawił latrynę na górce nad obozem miał chyba dobre poczucie humoru. Nawet taki spacer kończy się lekką zadyszką.
Pod schronem siedzą pod kocami przy ognisku mulnicy w dresowych, spranych bluzach, dżinsach i ostrogach przywiązanych rzemieniami do adidasów. Patrząc na nasz nowoczesny sprzęt czuje się dziwnie...
El viento
El viento - wiatr, daje nam się dzisiaj we znaki. Przez szeroką dolinę Vacas przetaczają się tumany kurzu, piasek wciska się w oczy. Tą noc ponownie spędzamy w Casa de Piedra, żeby lepiej oswoić się z wysokością. Wchodzimy ponad obóz, robimy sjestę na kamieniach z widokiem na Aconcaguę. Mocno przewiani wracamy do obozu, gdzie chłopcy przygotowują dla całej grupy obiad. Lekko przegotowany makaron („przecież woda musi się wygotować, nie?”) z sosem w proszku smakuje pysznie.
Plaza Argentina
Zimno. Wstajemy wcześnie. Zakładamy sandały, podwijamy spodnie. Musimy przeprawić się na drugą stronę rzeki, żeby dotrzeć do wąwozu Relinchos. Płytkie kałuże przy rzece pokrywa lód. Woda sięga miejscami powyżej kolan. Wspierając się na kijach przechodzimy przez podzieloną na kilka równoległych rwących strumieni lodowatą rzekę i wygrzewamy się przez chwilę w słońcu.
Dochodzimy do wąwozu i wędrujemy wąską ścieżką trzymając się prawego brzegu. Łagodny z początku szlak po pewnym czasie wspina się trawersem po stromych zboczach. Przepakowujemy plecaki - kto ma więcej siły przejmuje część bagaży od tych, którzy czują się gorzej. Wędrówka dłuży się, pojawia się zmęczenie. Wykończeni po wielogodzinnej wędrówce docieramy do obozu głównego - Plaza Argentina. Na szerokim wypłaszczeniu u podnóża masywu Aconcaguy znajduje się ostatnia „cywilizowana” baza. To tu dojeżdżają muły z naszym sprzętem. Tu też rozbite są ogromne namioty firm mulniczych i przewodnickich. Można też wziąć prysznic, skorzystać z telefonu satelitarnego lub internetu jak również zamówić sobie... pizzę. To wszystko na wysokości 4200 m n.p.m. Znowu zgłaszamy się do guardaparques i odwiedzamy lekarza, który zaprasza nas na badania przed startem w wyższe partie góry.
Aklimatyzacja
Rano odbieramy przywieziony przez muły sprzęt. Ten dzień poświęcamy na aklimatyzację. Kto ma siłę i ochotę idzie na spacer w górę, w stronę pierwszej bazy. Idziemy ścieżką nad wąskim i głębokim wąwozem. Po drugiej stronie spod piachu i kamieni widać lód. Przed nami, za stromą ścianą kryje się pierwszy wysoki obóz. Wracamy inną drogą - gubiąc ścieżkę na przysypanym warstwą głazów i kamieni lodowcu. Oswajamy się z wysokością, jemy, póki mamy jeszcze apetyt i odpoczywamy zbierając siły na kolejne dni.
Następnego ranka odwiedzamy lekarza. Po kolei odpowiadamy na szereg pytań, przechodzimy pomiar ciśnienia i tętna i, co najważniejsze - saturacji krwi (wysycenia jej tlenem). „Normalnie” pomiar taki wykazuje 100%. Na wysokości 4200 metrów wynik jest oczywiście niższy. Każdy w miarę mieści się w normie, niektórzy dostają tabletki mające pomóc organizmowi oswoić się z wysokością.
Przepakowujemy plecaki. Dziś planujemy dotrzeć do pierwszego obozu na wysokości 5100 metrów i zostawić tam część potrzebnych nam rzeczy ale tę noc chcemy spędzić jeszcze w Plaza Argentina i kolejnego dnia wrócić do wyższego obozu z namiotami i śpiworami. Pomimo, że idziemy z plecakami, poruszamy się szybciej niż poprzedniego dnia idąc „na lekko”. Widać, że przyzwyczajamy się do wysokości. Po przejściu przez skalne rumowiska docieramy do widzianej wczoraj piargowej ściany prowadzącej do obozu. Trawersując ją zwalniamy tempa. Drobne kamienie usuwają się spod nóg i przy każdym kroku osuwamy się o pół w dół. Pojawiają się pierwsze penitenty - ogromne wystające pionowo z podłoża strzeliste iglice „śniegów pokutujących”.
W końcu, po ciężkim podejściu docieramy do „jedynki”. Szukamy dogodnego miejsca na pozostawienie naszego depozytu i odpoczywamy przed powrotem do bazy. Kiedy tak leżymy kryjąc się za kamiennymi murkami przed wiatrem podchodzi do nas Argentyńczyk, który właśnie schodzi ze szczytu i zostawia nam jedzenie, którego nie chce znosić, a nam z pewnością dodatkowa herbata i zupki w proszku się przydadzą. Tym miłym gestem kończymy odpoczynek i schodzimy do Plaza Argentina.
„Jedynka”
Jak zwykle trochę marudzimy z pobudką. Chłopcy gotowi do boju niecierpliwie czekają, aż zwiniemy nasz namiot. Odwiedzamy jeszcze raz lekarza. Pokonujemy po raz trzeci tę samą trasę. Ani razu jednak nie szliśmy dokładnie tą samą ścieżką - łatwo jest zgubić szlak między kamieniami. Docieramy do „jedynki” i rozkładamy namioty. Na tej wysokości wycieczki po wodę do zamarzającego wieczorem strumienia czy za skałę w celu ... podziwiania widoków :) kończą się zadyszką. Ciężar plecaków, pomimo, że uszczuplony o depozyt wniesiony poprzedniego dnia i tak dał się we znaki. Wpełzamy do namiotów i zapadamy w sen. Zrywa się wiatr. Zaczynamy martwić się o pogodę.
Depozyt
Niechętnie wyglądamy z namiotu. Nie przestaje wiać. Przygotowujemy depozyt do wniesienia do „dwójki”. Ruszamy dosyć stromą ścieżką trawersującą zbocze. Idzie się ciężko, żółwim tempem stawiam krok za krokiem. Pogoda się psuje, robi się coraz zimniej, wiatr nie przestaje wiać. Przed nami widać już ostatni trawers przed drugim obozem. Zbierają się chmury, robi się późno, powinniśmy byli wyruszyć z „jedynki” wcześniej ale teraz nie możemy już nic na to poradzić. Wygrywa zdrowy rozsądek i obawiając się załamania pogody zostawiamy depozyt w pobliskich skałach. Schodzimy.
Marzenia
Wstajemy późno. Pogoda nadal kiepska, nie przestaje wiać. Większość czasu spędzam leżąc w namiocie marząc o dobrym jedzeniu i opowiadając, co bym zjadła. Po tygodniu jedzenia zupek chińskich i tego typu specjałów mamy powoli dość. Po wspólnej dyskusji na pierwszym miejscu naszej listy plasuje się sałatka grecka z grzankami a zaraz za nią świeży twarożek ze szczypiorkiem. Nie pogardzilibyśmy też dobrym winem i serami pleśniowymi. Czas upływa na układaniu jadłospisu, spacerach po wodę i zbieraniu sił na kolejny dzień.
„Dwójka”
Pogoda nadal kiepska - zimno i wieje ale już chyba tak zostanie. Ruszamy. Znowu trawersujemy zbocze. Powolnym krokiem mijamy pozostawiony wcześniej depozyt i przecinamy ostatni stok przed drugim obozem. Ostatni odcinek dłuży się strasznie, w końcu jednak docieramy na miejsce. Zmagając się z wiatrem rozstawiamy namioty i wybieramy się na poszukiwanie wody. Strumieni w pobliżu nie ma, pozostają nam zamarznięte kałuże, które trzeba rozkuć i nabierając wodę kubkiem napełnić menażki. W nocy wiatr nie daje spać, a do tego pojawiają się kłopoty z oddychaniem. Przy zmianie pozycji organizm wymusza głęboki oddech zakłócając „normalne” oddychanie - to tak jakby robić następujące po sobie dwa szybkie wdechy, z czego ten drugi zaczyna się jeszcze w trakcie pierwszego. Trudno to wytłumaczyć ale jeszcze trudniej przeżyć na własnej skórze. Nic przyjemnego...
Następnego dnia wybieramy się po zostawiony niżej depozyt. Po drodze też napełniamy butelki i termosy wodą ze strumyków, żeby oszczędzić sobie rozbijania lodu w kałużach. Dochodzimy do depozytów, odpoczywamy dłuższą chwilę w słońcu i wracamy powoli do obozu.
Dwójka znajduje się na wysokości 5700 metrów u podnóży Aconcaguy. To stąd można atakować szczyt Lodowcem Polaków lub naszym szlakiem - Fałszywą Drogą Polaków. Można też założyć jeszcze jeden obóz przy Piedras Blancas - Białych Skałach na wysokości 6100 metrów. Taka wysokość jednak nie daje gwarancji wypoczynku, a że czujemy się dobrze, postanawiamy atakować szczyt z „dwójki” już następnego dnia.
Atak
W nocy wieje porywisty wiatr uderzając w namiot z potworną siłą i ogłuszającym łoskotem. Spać da się w przerwach między podmuchami. Para z wydychanego powietrza osadzająca się na ściankach i suficie namiotu momentalnie zamarza, a każdy podmuch wiatru uderzający w namiot powoduje, że szron opada na nasze śpiwory. Zbliża się godzina 3, o której planujemy wystartować. Niewyspanie, pękające z bólu głowy i wichura przeważają jednak i postanawiamy spróbować kolejnej nocy. Nad ranem wiatr uspokaja się, wychodzi słońce, pogoda wymarzona. Żałujemy, że jednak nie zmusiliśmy się do ataku. Cały dzień spędzamy na topieniu wody ze śniegu i odpoczynku przed atakiem.
W nocy sytuacja się powtarza - wiatr, śnieg w namiocie, niewyspanie. Bazując jednak na doświadczeniu z poprzedniego dnia ubieramy się w kolejne warstwy, zakładamy raki i ruszamy ośnieżonym trawersem w stronę Piedras Blancas. Tam do naszego szlaku dołącza się droga z doliny Horcones i tam też dosięga nas w końcu wstające słońce rozgrzewając nieco skostniałe stopy i dłonie. Wieje nieprzerwanie, z obozu drugiego wyruszyła tylko nasza trójka.
Z Białych Skał ruszamy ostrym trawersem w górę do Independencii - zniszczonego drewnianego schronu na wysokości 6400 metrów. Po drodze dowiadujemy się, czym jest Viento Blanco - biały wiatr, z którego słynie Aconcagua. Ostre podmuchy powietrza wznoszą sypki śnieg z ziemi i tworzą niesamowite przestrzenne figury siekąc boleśnie w twarz i utrudniając oddychanie. Idziemy praktycznie na czworakach - zgięci w pół aby uchronić się od wiatru, wbijając przed sobą kije dla stabilizacji. W końcu dochodzimy do Independencii, pogoda pogarsza się, słońce chowa się za chmurami, wiatr przybiera na sile. Bijemy się z myślami; zastanawiające jest, że nie widać innych wspinaczy, a w normalnych warunkach w tym okresie na szczycie staje dziennie kilkadziesiąt osób - czyżby inni mieli lepszą prognozę pogody?
Postanawiamy zawrócić. Przy Piedras Blancas spotykamy jednak podchodzących od strony Horcones Argentyńczyków. Twierdzą, że taka pogoda ma się utrzymać przez cały dzień - nie będzie ani lepiej, ani gorzej. Wychodzi znowu słońce, wiatr robi się trochę mniej uciążliwy. Nieco uspokojeni, po krótkiej przerwie na słodkiego batona i herbatę ruszamy z powrotem pod górę. Po raz drugi musimy pokonać 300 metrów ostrego trawersu. Przy Independencii odpoczywamy chwilę, dobijamy do Argentyńczyków, z których większość postanawia jednak zawrócić i ruszamy dalej.
Wino i steki
Zejście do Punta de Vacas zajmuje nam 3 dni. Cali, zdrowi i głodni jak wilki docieramy w końcu do Puente de Inca, małej wioski słynącej kiedyś z leczniczych wód zanim trzęsienie ziemi zniszczyło uzdrowisko. W jedynej restauracji w menu królują steki - świetne dla kogoś, kto je mięso... Chłopcy zajadają się argentyńskim przysmakiem, a mi - wegetariance pozostają frytki i kanapka z serem. Dobrze przynajmniej, że nie zabrakło wymarzonego wina!
Później, w hotelu, po raz pierwszy od 17 dni mamy szansę na prawdziwy ciepły prysznic. Następnego dnia czyści, najedzeni i wyspani jesteśmy gotowi na dalsze przygody!
Brak komentarzy. |