Patagonia to na południu zapierające dech w piersiach widoki subantarktycznego krajobrazu, na zachodzie majestatyczne szczyty andyjskie z lodowcami, na wschodzie wybrzeże Atlantyku i pomiędzy nimi suchy step patagoński, na północy zaś graniczy z urodzajną Pampą i doliną La Platy.
To była podróż planowana od dawna, ale albo bilety były za drogie, albo nie było z kim jechać, albo termin nie ten... i tak przesuwana przez kilka lat. I nagle nadarzyła się okazja. Znajomi w drodze powrotnej z wyprawy naukowej z Antarktydy, postanowili zwiedzić Argentynę. Zespól wymarzony - ludzie sztuki i nauki, pracujący w terenie, nie było co się zastanawiać...
Większość podróży odbyła się po Patagonii, która jest największym regionem geograficznym Argentyny o powierzchni 790 tys km2, co stanowi 28,5 % całego kraju. Jest tutaj najrzadsze zaludnienie w całej Argentynie - 1,8 mieszkańca na 1 km2. Aż 90 % obszaru Patagonii pokrywa uboga roślinność stepu krzaczastego, monte i tundra, tylko w Andach rosną lasy.
Po długim locie z przesiadką na inne lotnisko w Buenos Aires dotarłam do Ushuaia. Różnica czasu, zmiana klimatu, bardzo długi lot, wszystko to wpłynęło, że pierwszego dnia czułam się jakbym spała na stojąco. W Polsce zima, w Argentynie koniec lata i początki jesieni. Pogoda w Ushuaia nie była zachęcająca, w końcu to wrota do Antarktyki, czasem i śniegiem posypie.
Miasto Ushuaia oficjalnie założono 12 października 1884 roku. Jest stolicą prowincji Tierra del Fuego, a jego nazwa pochodzi z lokalnego języka Indian Yámana, w którym znaczy „zatoka u krańca” (ush - w głębi, wuaia - zatoka). Indianie z grup Yamane, Alakaluf, Selk’nam oraz Haush, zamieszkiwali te rejony od około 12 000 lat. Pierwsze stałe osiedle Europejczyków w rejonie Kanału Beagle założył w 1869 roku anglikański pastor Thomas Bridges. Niestety europejczycy razem z nawróceniem na wiarę katolicką przywieźli choroby, co spowodowało, że z dawnych plemion mało kto przeżył.
Widoki były niesamowite, za nami został port i Ushuaia u podnóża gór, z przepięknymi szczytami Monte Gegoy i El Esfinge.
Mijaliśmy urocze, malutkie wysepki z latarniami morskimi, wokół nas pływały uchatki patagońskie, wyraźnie rozbawione falami, jakie robiliśmy. Podpłynęliśmy do Isla de los Pajaros i Osla de los Lobos. Na wysepkach tych siedziały Kormorany Niebieskookie, Uchatki Patagońskie, Mewy Magellańskie, Magellanki Skalne. Pary tych ostatnich wyglądają jak dwa zupełnie różne gatunki ptaków. Samiczka jest ubarwiona na ciemno, samiec zaś jest śnieżnobiały.
Po tym niezwykłym rejsie zwiedziliśmy Muzeum Końca Świata - Museo del Fin del Mundo. Dowiedziałam się tam dużo ciekawych rzeczy. Zanim dotarł tu biały człowiek, jak wspomniałam już wcześniej, Ziemię Ognistą zamieszkiwały 4 grupy Indian: Ona (Selk’nam), Haush (Manek’enk), Yaghan (Yámana), i Alacaluf (Kawésqar).
Indiane Ona (Selk’nam) były plemionami myśliwskimi. Polowali głownie na guanako, ubierali się w skóry zwierząt. Pierwsze ślady ich bytności na tych terenach datowane są na 10 000 p.n.e. Natomiast wzdłuż Cieśniny Beagle i na okolicznych wyspach mieszkali Indianie Yaghan (Yámana), Alacaluf (Kawésqar) i Haush (Manek’enk). Yaghan i Alacaluf większość swojego życia spędzali na czółnach. Tak się przystosowali do takiego trybu zycia życia, że byli niskiego wzrostu, mieli bardzo rozbudowane barki od ciągłego wiosłowania i chude, drobne nogi. Pierwsze ich osady datowane są na 7 000 p.n.e.
Żyli z tego, co znaleźli w morzu. Nie używali odzieży. W nocy skupiali się wokół ognisk, które rozpalali na wyspach i na wybrzeżu. To właśnie ich ogniska zobaczył Magellan i nadał tej ziemi nazwę Tierra del Fuego - Ziemia Ognia. Pod koniec XIX wieku władze Argentyny postanowiły uczynić z Ziemi Ognistej kolonię karną. Ta odległa i dzika wyspa miała uniemożliwić więźniom wszelkie ucieczki (z iemia Ognista jest wyspą - oddzieloną od lądu Cieśniną Magellana). Do budowy więzienia Ushuaia przystąpiono w 1902 roku. Prace nad nim trwały do 1920 roku i były prowadzone wyłącznie za pomocą rąk skazańców. Trafiali tu najwięksi przestępcy argentyńscy, co oznaczało w tych czasach więźniów politycznych i notorycznych morderców, których traktowano jednakowo. Więźniowie pracując na miejscu w różnorakich zawodach zapewniali Ushuaia samowystarczalność. Wokół więzienia zaczęło wyrastać miasteczko. W 1947 roku więzienie zostało zamknięte. Dziś w jego murach istnieje właśnie Muzeum Krańca Świata. Inną pozostałością tamtych czasów jest zabytkowa kolejka Tren del Fin del Mundo. Transportowała ona niegdyś pozyskiwane przez więźniów drewno z okolic obecnego Parku Narodowego Ziemi Ognistej.
Wieczorem spotkaliśmy się z resztą polarników czekających na samolot do Buenos Aires i poszliśmy do lokalnej restauracji na Asado, czyli grill po argentyńsku. To było moje pierwsze spotkanie z parillas, typową argentyńską knajpą z wielkim paleniskiem na którym pieczone jest mięso, a pośrodku pomieszczenia zazwyczaj znajduje się bar sałatkowy.
Argentyńczycy, jako potomkowie gaucho (południowoamerykańscy kowboje), jedzą bardzo dużo mięsa - najczęściej baraninę i wołowinę. Argentyńska wołowina jest uznawana za jedną z najlepszych na świecie. Najbardziej popularnym daniem jest tu grillowane mięso, tak zwane Asado. Może to być baran rozcięty wzdłuż brzucha i mostka i rozpięty na charakterystycznym ruszcie w kształcie krzyża lub każdy inny gatunek mięsa. Konstrukcja umieszczana jest nad paleniskiem. Do mięsa często podawany jest sos chimichuri - zrobiony z pietruszki, ziół, czosnku, oliwy i octu winnego. Asado przygotowywuje mężczyzna i nazywa go się tutaj Asador.
Asado a la parilla - to drobniejsze kawałki mięsa, czy kiełbaski chorizo kładzione bezpośrednio na ruszcie. Jedynymi przyprawami są sól i pieprz. Do posiłku pije się wino, najlepiej z prowincji Mendoza.
Następnego dnia rano podjechaliśmy do pierwszej stacji kolejki, o której już wspominałam - Tren del Fin del Mundo. Kolej służyła do przewozu więźniów, w celu wycinki lasu. Las wycinali na opał w więzieniu, ale duża część wyciętych drzew nigdy nie została zwieziona na dół. Ważne było tylko, żeby więźniowie mieli zajęcie. Przez 40 lat istnienia więzienia, wycięto większość subantarktycznego lasu w tej okolicy. By odtworzyć zniszczenia, w 1960 roku utworzono tu Park Narodowy Lapataia Tierra del Fuego, który obejmuje subantarktyczny las, wybrzeże Kanału Beagle i Patagońskie Andy. Kolejka jedzie bardzo wolno, często zatrzymuje się na przystankach, przy których znajdują się tablice informacyjne o historii okolicy. My wysiedliśmy na ostatniej stacji i ruszyliśmy na spacer wzdłuż wybrzeża.
Zrobiła się piękna pogoda, zupełnie jak na zamówienie. Znaleźliśmy się na przepieknym klifowym wybrzeżu porośniętym południowymi lasami wilgotnymi typu lenga oraz wiecznie zielonymi formacjami typu coihue. Jest to typowy krajobraz polodowcowy, górzysty z głębokimi dolinami wypełnionymi rzekami i jeziorami, do których należą dwa największe: Fagnano i Roca. Na terenach tych odnalazły dla siebie idealne warunki różnorodne gatunki ptaków nadbrzeżnych. Występują tu także torfowiska, andyjski step oraz łąki z charakterystycznymi, kwitnącymi wiosną orchideami. Naprawdę wyjątkowej urody miejsce. Najbardziej zaskakujący jest znajdujący się przecież u wrót Antarktyki świat pełen przyrody. Podziwialiśmy między innymi czerwone owoce o zabawnej nazwie Frutilla del diablo - Paprzeklin Falklandzki. Lokalni Indianie, robili z nich truciznę do strzał.
Las pokryty jest przeróżnymi porostami, przez to wygląda jak prastary las.
Ciekawostką są jadalne grzyby pasożytnicze (Cyttaria Darwini). Ich lokalna nazwa to Pan de Indio, Chleb Indian.
Co pewien czas ścieżka wyprowadzała nas na coraz to ładniejsze plaże. W pewnym momencie wyszliśmy z lasu i trafiliśmy na malowniczą łąkę pełną królików i ich nor. Robiło to niesamowite wrażenie, zupełnie jakbym znalazła się wśród Hobbitów. Tuż obok pasły się dzikie gęsi.
Zapatrzyliśmy się na ten niezwykły krajobraz i z ledwością zdążyliśmy na ostatni autobus do miasta. Wieczorem czekało nas jak zwykle Asado i pyszne wino.
Z samego rana, wybraliśmy się na Lodowiec Glaciar Martial.
Jęzor lodowca schodzi do 1000 m n.p.m. Góra ma tylko 1200 m n.p.m. tylko że startuje się z poziomu morza. Wjechaliśmy wyciągiem narciarskim i tutaj ciekawostka: wyciąg ten zaprojektował i najprawdopodobniej zajął jego budową, polski inżynier - Kazimierz Zaprucki. Jest on też najprawdopodobniej pierwszym Polakiem, który dotarł po wojnie do Antarktyki. W czasie II Wojny Światowej dostał się do Anglii wraz z armią generała Andersa. Nie znalazł tam jednak zajęcia, które odpowiadałoby jego kwalifikacjom. Zaciągnął się więc jako mechanik do Argentyńskiej Marynarki Wojennej i na pokładzie okrętów wojennych wielokrotnie pływał do Antarktyki, obsługując liczne bazy argentyńskie w tym rejonie. Po skończonej służbie na stałe osiadł w Ushuaia, zyskując sobie i swoim potomnym wysokie miejsce w hierarchii lokalnej społeczności. W 2007 roku skończył 97 lat. Jego syn nadal zajmuje się wyciągiem.
W połowie drogi pogoda pokrzyżowała plany - zaczął padać bardzo mokry śnieg, a zaraz potem zerwał się wiatr. Nasz plan zdobycia lodowca nie powiódł się. Ziemia zamieniła się w potoki błota, a śnieg z zimnym wiatrem nie dawał za wygraną. Pomyśleć, że poprzedniego dnia chodziłam w krótkim rękawie. Uciekliśmy przed śniegiem na rozgrzewającą zupę serową do schroniska. Po godzinie trochę się uspokoiło i w połowie naszego schodzenia, znowu zrobiła się ładna pogoda. Szliśmy drogą, która w zimie jest trasą narciarską. Trzeba przyznać, że widoki są tu oszałamiające, schodzi się prosto na malowniczo położony kanał Beagle.
Następnego dnia rano pokręciliśmy się po nieznanej mi jeszcze części miasta. Dotarliśmy do portu, w którego wodach leży wrak Saint Christopher Tugboat - statku, który przybył na ratunek rozbitkom ze statku Monte Cervantes. Niestety statek podczas akcji ratunkowej, uległ rozbiciu w porcie, którego już nigdy nie opuścił.
Znajdują się tutaj obok siebie dwa kościoły. Oryginalny kościół wybudowano w 1898 roku, potem go rozebrano, gdy wybudowano nowocześniejszy (w głębi). Jednak po stu latach pożałowano dawnego kościoła i odbudowano go według starych planów. Kościół nowszy - Nuestra Seniora de La Marced - ukończono w 1949 roku. Jego budowę sfinansowała rodzina Figue.
Ushuaia jest regularnie oblegana przez tłumy wysiadające z ogromnych statków wycieczkowych. Co roku miasto odwiedza około 200 tysięcy turystów.
Żeby szybko dostać się do El Calafate, nie tracić czasu na długą i męczącą podróż autobusem, kupiliśmy bilety na wieczorny lot samolotem. Niestety, na samolot nie zebrał się komplet pasażerów i lot odwołano. Dopiero po kilku godzinach oczekiwania poinformowano nas, że polecimy następnym rejsem - za następnych kilka godzin. Jednak kolejny lot był opóźniony i w rezultacie wylądowaliśmy w El Clafate w środku nocy. Znajomi, którzy dotarli tu z Chile już spali w hoteliku, w którym mieliśmy się zatrzymać także my. Na noc hotele są zamykane i mimo, że długo i głośno dobijaliśmy się, nikt nas nie wpuścił. W końcu po długich poszukiwaniach wolnego pokoju (El Calafate to bardzo popularny kurort przypominający nasze Zakopane), taksówkarz zawiózł nas do dobrego hotelu, w którym pracował jego kuzyn i wytargował dla nas znośną stawkę. I tak zostaliśmy tu na 4 noce.
Po śniadaniu, na które najczęściej składa się tutaj kawa i słodkie bułeczki z Dulce de leche (to latynoski odpowiednik kajmaku, dodawany do ciastek, występujący też w postaci smarowidła do chleba), poszliśmy zwiedzić rezerwat ptaków w Reserva Laguna Nimez. Przed parkanem stało stado koni, które najwyraźniej próbowało przedrzeć się na teren rezerwatu, aby najeść się rosnącej tam bujnej i apetycznej roślinności.
Rezerwat znajduje się tuż przy jeziorze Argentino. Na brzegu jeziora brodziły Flamingi Jest to największe jezioro w Argentynie. Miejsce to jest rajem dla ptaków.
W Argentynie gorący posiłek jada się po 20:00. Wtedy też otwierają się parille, a od otworzenia restauracji, do upieczenia się mięsa jeszcze trzeba troszkę poczekać - na początek pozostaje więc bar sałatkowy i wino :). Wygłodzeni zamówiliśmy pożywne empanadas. Empanadas to pierożki pieczone lub smażone, często nadziewane mielonym mięsem, ale nie tylko. W środku może znaleźć się właściwie wszystko, od ugotowanego jajka przez warzywa po słodkości.
Wracając wstąpiliśmy do prywatnego Muzeum Regionalnego, w którym obejrzeliśmy bardzo ładną ekspozycję dotyczącą geologii i historii regionu. W międzyczasie udało nam się wreszcie spotkać ze znajomymi i umówić za dwa dni na wspólną wycieczkę. Wieczorem oczywiście czekała nas niezawodnie smaczna kolacja: wołowina, sałatki i wino.
Rano wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do Perito Moreno Glaciar. Lodowiec Moreno jest ponoć jedynym na świecie, który nie cofa się. Jego czoło wznosi się do 50-60 m na odcinku 4 km w poprzek jeziora. Gdy czoło lodowca dociera do brzegu, woda tworzy pod nim tunel i w ten sposób powstaje „most”, który załamuje się raz na jakiś czas. To wspaniałe widowisko, ściąga tu turystów z całego świata. Wielkość, kolor, odgłos wydawany w trakcie cielenia się lodowca, to wszystko robi niesamowite wrażenie.
Wycieczka ta zajęła nam cały dzień. Wieczorem ze znajomymi tradycyjnie odwiedziliśmy parrilas. Następnego dnia już w całym składzie pojechaliśmy na zorganizowaną wycieczkę do Bosque Petrificado de Leona. Jest to miejsce gdzie leżą skamieniałe drzewa (notofagus - buk południowy) z okresu Kredy (136 milionów lat temu), a także kości dinozaurów. Po drodze zatrzymaliśmy się na kawę w stancji położonej w szczerym polu. Dumna nazwa tego miejsca brzmi Hotel la Leona. Podobno w czasach, gdy przybywali tu osadnicy z Europy, takie miejsca jak to były jedynymi, w których można było się zatrzymać do czasu zanim wybudowano sobie dom. Na ścianach zamiast tapet były ponaklejane gazety, sprzedawano bardzo dobre ciastka domowej roboty i wyglądało na to, że busiki z turystami, które się tutaj zatrzymują to jedyny dochód tej rodziny.
Wokół pustka, ostra trawa i ciągle wiejący wiatr. Piękne miejsce na wakacje, ale spędzić tu całe życie...
Bosque Petrificado de Leona jest terenem prywatnym i dziennie może tu zostać wpuszczona ściśle określona ilość turystów. Przewodnik naprawdę bardzo się starał opowiedzieć o miejscu jak najwięcej i jak najciekawiej. W pewnym momencie jednak, zorientował się, że ma w grupie dwóch profesorów geologii, od których dowiedział się wielu nieznanych mu wcześniej informacji. Wyciągnął więc notes i skrupulatnie zrobił notatki powiększając w ten sposób swoją wiedzę.
Miejsce niesamowite, czułam się jakbym znalazła się na księżycu. Wszędzie leżały skamieniałe drzewa, czasem częściowo schowane w ziemi, a gdzie niegdzie porozrzucane olbrzymie kości dinozaura.
Znowu się rozdzieliliśmy. Znajomi nie byli na Perito Moreno, za to byli w El Chalten, do którego my się wybraliśmy. El Chalten, było kiedyś osadą wspinaczy, teraz pełne jest turystów i chyba swoboda rozbijania się i robienia na terenie parku co się chce, niedługo się skończy. Najwyższymi szczytami parku są Fitz Roy (3375 m n.p.m.) i Cerro Torre (3133 m n.p.m.). Cerro Torre jest iglicą skalną. Ze względu na zmienność pogody oraz budowę uznawana jest za jedną z najtrudniejszych technicznie gór świata.
Fitz Roy Indianie nazwali Cerro Chalten - Góra Dymów, z powodu częstych chmur „pływających” wokół szczytu. Byli przekonani, że góra jest czynnym wulkanem. Mieliśmy sporo szczęścia. Już w drodze do parku, nagle wyszło słońce, wszystkie chmury, gdzieś się schowały i ukazały się naszym oczom wszystkie szczyty. Kierowca autobusu zatrzymał się, byśmy mogli zrobić zdjęcia. Nikt nie wierzył, że pogoda się utrzyma. Fitz Roy bardzo rzadko jest widoczny bez chmur. Fitz Roy (Monte Fitz Roy, Cerro Fitz-Roy, Mount Fitzroy, Cerro Chaltén) jest to iglica skalna o wysokości 3375 m n.p.m. Po raz pierwszy zdobyta w 1952 przez Lionela Terray’a oraz Guida Magnone.
Natomiast Cerro Torre (3133 m n.p.m.) jest najwyższym z czterech szczytów w łańcuchu: Cerro Torre, Torre Egger, Punta Herron oraz Cerro Standhart. Pierwszego wejścia na górę dokonali w 1959 Włoch Cesare Maestri i Austriak Toni Egger. Egger zginął w czasie wspinaczki (według Maestri - w czasie zejścia), a fakt zdobycia został poddany w wątpliwość. Maestri ponownie podjął próbę wejścia w 1970. O historii zdobywania Cerro Torre nawiązuje nakręcony w autentycznej scenerii fenomenalny film Wernera Herzoga „Krzyk kamienia”. Idąc w góry, zastanawialiśmy się, który szlak wybrać... czy szlak do Laguna Torre (ok. 6 godzin) z przepięknym widokiem na Cerro Torre, czy też szlak ok. 8 godzinny, do Laguna de los Tres z widokiem na Cerro Fitz Roy. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że Cerro Torre jest piękniejsze i poszliśmy do Laguna Torre. Widok był rzeczywiście obłędny. Na dodatek cały czas mieliśmy słońce!!!. Ostatnim autobusem wróciliśmy do El Calafate. Po drodze widzieliśmy typowy krajobraz dla tej części świata u stóp Andów - suchy step patagoński, guanaco i Nandú, czyli strusia z Południowej Ameryki.
Jedynymi śladami bytności człowieka są tu owce na wypasie (ponoć żyją tutaj o połowę krócej, bo ścierają sobie szybko zęby suchą trawą patagońską) i gdzieniegdzie widać oazę z drzew, wśród których kryje się estancja. Estancja to charakterystyczne dla tego regionu gospodarstwo rolne, o powierzchni pomiędzy 15 000 do 35 000 hektarów. W tym rejonie na estancjach hoduje się najczęściej owce. Część mieszkalna jest zazwyczaj schowana wśród drzew, które chronią od bardzo mocnego, ciągle wiejącego wiatru. Drzewa te to najczęściej topole,bo najszybciej rosną.
Cały następny dzień i noc, wszyscy razem, jechaliśmy do Puerto Madryn. Po przyjeździe w ramach odpoczynku poszliśmy na spacer wzdłuż wybrzeża po plaży. Niesamowite wybrzeże... przepiękna pogoda, zabraliśmy ze sobą prowiant, maszynkę gazową i wino. Wróciliśmy wieczorem, zmęczeni, wyszarpani wiatrem, ale bardzo szczęśliwi.
Następnego dnia w planach była Penisula Valdez, ale niestety opady zamieniły okolicę w grząskie błoto i na półwysep nie wpuszczano ani prywatnego ani publicznego transportu. Władze miały pełne ręce roboty z wyciąganiem samochodów i turystów z błota. W tej sytuacji wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża.
Następnego dnia rano odprowadziliśmy znajomych na autobus, którzy postanowili wcześniej wrócić do Buenos Aires, żeby jeszcze wykupić tam wycieczkę do Iguazu. My postanowiliśmy zostać, tym bardziej, że wcześniej od nich wracaliśmy do kraju. Po odprowadzeniu ich poszliśmy na całodniowy spacer wzdłuż wybrzeża. Niestety nie przygotowaliśmy się na spacer w pełnym słońcu. Widoki były niesamowite, ale słońce tak mnie spaliło, że przez następne dni brałam środki przeciwbólowe, żeby móc spać.
Podróż do Buenos Aires, była bardzo długa. Byłam cała obolała, z objawami porażenia słonecznego. Wykupiliśmy autokar typu „cama”, żeby się przespać. Niestety okazało się, że na dolnym pokładzie gdzie są wygodne rozkładane fotele do spania jest też olbrzymi ekran telewizyjny, a w tym czasie odbywał się festiwal muzyki latynoamerykańskiej...
Cały autobus śpiewał, nawet obsługa z górnego pokładu co chwilę wpadała z dzikim krzykiem i jazgotem. Wszyscy tańczyli i śpiewali. Zapewne gdyby nie mój stan, to chętnie dołączyłabym do bawiących się... Pomimo szalonej zabawy obsługa zauważyła moją nietęgą minę, bo szybko zaczęła do mnie docierać mate z Yerba Mate. Yerba mate - to wysuszone, zmielone liście ostrokrzewu paragwajskiego, zalane gorącą wodą, około 80 °C. Tradycja wymyśliła różne naczynia do picia yerba mate, od opartych na tykwie, po wydrążone w drewnie, zrobionych ze skóry lub z ceramiki. Wszystkie stoją na nóżkach, często bogato zdobione srebrem, a napój pije się przez specjalną rurkę zwaną bombilla, która odcedza listki. Mate z bombilla przechodzi z rąk do rąk, jak trafi do Was nie wolno odmówić jej wypicia. Yerba mate zawiera około 1% kofeiny. Tradycyjnie Indianie żuli liście, żeby powstrzymać głód i zmęczenie. Parzyć liście jako napój rozpoczęli Jezuici. Picie Yerba Mate to prawdziwy i ważny rytuał.
W Buenos Aires, odwiedziliśmy znajomych pracujących w instytucie naukowym i zaprzyjaźnione polskie biuro podróży. Potem ruszyliśmy na szybkie zwiedzanie i zakupy. Niestety nie udało się zwiedzić tyle ile by się chciało, ale... to przecież nie ostatni raz w Buenos Aires. A wszystko co dobre, szybko się kończy...
Przydatne informacje
Ubranie na cebulkę, temperatury szybko się zmieniają, Patagonia jest bardzo wietrzna, koniecznie coś na uszy i zatoki. Krem od słońca. Wygodne buty.
Walutą obowiązującą w Argentynie jest Peso, często można zapłacić amerykańskimi dolarami. Akceptowane są karty kredytowe, należy jednak pamiętać, że w sklepie na pustkowiu przyjmują tylko gotówkę.
Przy płaceniu kartę, przy kupowaniu biletów na autobus, trzeba okazywać paszport, warto mieć ksero. Autobusy są bardzo wygodne, przystosowane do długich podróży. Od czasów kryzysu w Argentynie obowiązują inne ceny dla turystów inne dla miejscowych.
Restauracje otwierane są po 20, a oznacza to że o 20.00 zaczynają często dopiero robić Asado. W okolicach 14:00 trudno zjeść coś w rodzaju naszego obiadu, tylko w miejscach bardzo turystycznych. Argentyńczycy jedzą na wieczór. Zwyczajowy napiwek to 10%.
Brak komentarzy. |