To miasto potrafi zauroczyć. Jest ogromne, ale w ludzkiej skali, bez drapaczy chmur, więc można poczuć się jak u siebie. Kiedyś nazywano je Paryżem Europy Środkowej i perłą Dunaju. Atrakcyjnością wyprzedzało Wiedeń. Ale do dziś nic ze swojego powabu nie straciło.
Nic dziwnego, że Budapeszt znalazł się na liście dziesięciu najpiękniejszych stolic świata Unesco. Naszemu przyjacielowi Tamasowi, który zaprosił nas tutaj, bardzo podoba się Warszawa - nowoczesne domy, szerokie ulice, przestrzeń. A my pokochaliśmy budapesztański klimat - wszędzie knajpki, piwniczki z winem, sale koncertowe, muzea. No, i cudowny Dunaj spięty licznymi mostami - podświetlone nocą robią niesamowite wrażenie. Węgrzy żartują, że Buda leżąca po prawej stronie rzeki idzie spać z kurami i z wyższością matrony spogląda przez rzekę na Peszt, swojego młodszego brata. Hałaśliwy Peszt zaś tętni życiem do białego rana. Ale razem tworzą doskonałą parę: cesarsko-królewski Budapeszt. Najpierw wspinamy się na wzgórze Gellerta, skąd jak na dłoni widać Peszt z Bazyliką św. Stefana i słynnym Parlamentem, na którego budowę zużyto 40 kilogramów złota, pół miliona kamieni szlachetnych i 40 milionów cegieł! Zaglądamy do Galerii Narodowej w Zamku Królewskim (warto!), a potem ruszamy na Basztę Rybacką - świetny punkt obserwacyjny, niestety od niedawna wstęp płatny!
Dzięki Tamasowi mieszkamy w centrum Pesztu, niedaleko Wielkiej Hali Targowej, która kusi nas bogactwem wszelakich salami, ostrych papryczek, nie mówiąc o knajpkach z węgierskim gulaszem - są powyżej stoisk, na antresoli. Kilka kroków dalej znajduje się Váci utca - słynny deptak i najchętniej odwiedzana ulica przez miłośników shoppinu! Po obu stronach markowe sklepy, Louis Vuitton , Guccci, Armani, punkty z węgierskimi smakołykami. Najlepsze czekolady i marcepany można dostać u Szamosa, którego kawiarnie rozsiane są po całym mieście. Najpiękniejszą zaś kawiarnią w Budapeszcie, a może i świecie, jest „New York”. Cena deseru z kawą to koszt około dwudziestu euro, ale takich stylowych lokali z klasą już nigdzie nie ma! A kiedy znudzą się kawiarnie i zwiedzanie można wybrać się do tutejszych łaźni. Bo Budapeszt to wielkie Spa.
Pierwsi gorące źródła odkryli tu Rzymianie, a potem zbudowali akwedukty i łaźnie (furdo). Pod rządami Turków w XV i XVI w. miasto wzbogaciło się o nowe łaźnie. Niektóre zostały zmodernizowane i wciąż cieszą miłośników kąpieli. Nie mówiąc o tym, że stały się dużą atrakcją turystyczną. Niektóre z nich mają wydzielone części tylko dla mężczyzn i kobiet, inne są wspólne albo mają wydzielone dni dla pań i panów. Różnią się też charakterem. Rudas ma wystrój ascetyczny, Kiraly odwiedzają chętnie ludzie o odmiennej orientacji seksualnej, Gellert gości kosmopolityczną elitę. Do Lukacsa przychodzą intelektualiści, a do Szechenyi - całe rodziny. Raz w tygodniu odbywa się tu całonocna wodna impreza - SPArty. Głośna muzyka, gra świateł, woda o temperaturze 38 st. C. A w basenach szał ciał! Nie zapomnimy do końca życia. Całodzienny wstęp do łaźni kosztuje 3000 - 5000 forintów. Z Budapest card (72 godziny za 32 euro, www.budapest-card.com), przysługują zniżki, a do Lukacsa wejście z nią jest gratis. Karta daje też bezpłatny wstęp do niektórych muzeów i darmowe przejazdy po mieście. A jazda tutejszym metrem, najstarszym w świecie po londyńskim, to przeżycie. Przed wejściem do knajp czasem widzimy śmieszne napisy. „Cisza! Zamknijcie się w końcu” - po jednej stronie, a po drugiej - „Boże, nie mogę spać!”. Ale jak spać, kiedy tokaj smakuje wybornie i kusi tyle atrakcji.
katerina | Nic dodać,nic ująć (y) |