Pomysł wyjazdu do Ekwadoru zrodził się już parę lat temu. Chcieliśmy na własne oczy zobaczyć Wyspy Galapagos. Plan był prosty - lecimy do Quito, mamy tydzień na przejechanie do Guayaquil, a stamtąd lecimy na dwa tygodnie na Wyspy Galapagos.
Od dawna fascynowała nas Aleja Wulkanów. Aleja Wulkanów to nazwa nadana przez Alexandra von Humboldta odcinkowi Drogi Panamerykańskiej, ciągnącemu się przez Ekwador z północy na południe. Po obu jej stronach górują nad nią uśpione i czynne wulkany. Droga Panamerykańska (Carretera Panamericana) łącząca obydwie Ameryki, zaczyna się w Ushuaiia w Argentynie, a kończy na Alasce.
Czas karnawału
Do Quito trafiliśmy w ostatni tydzień karnawału. Oznaczało to, że w Ameryce Południowej od ostatniego piątku karnawału do środy popielcowej, trwa najhuczniejsza jego część. A w roku 2011 było co święcić, albowiem karnawał trwał aż 74 dni. Co roku w tym czasie do około 40 miast, w tym Cuenca, Chimborazo, and Guayaquil ściągają okoliczni mieszkańcy i tłumy turystów. Już 40 dni przed rozpoczęciem Wielkiego Postu, zaczynają się paradne uroczystości, w których przeplata się rodzimy folklor z obrządkami religijnymi. Jednym z elementów jest La Fiesta de las Frutas y las Flores, która odbywa się w mieście Ambato. W Quito, jej skromniejsza odmiana, odbyła się dzień przed naszym przybyciem. Na opustoszałych ulicach leżały lekko już powiędnięte główki kwiatów. W mieście panowały pustki. Większość mieszkańców i turystów udało się do Ambato, a ci co pozostali, odsypiali ostatni weekend karnawału. Niestety, do środy popielcowej Ekwadorczycy mieli wolne, więc nic nie można było załatwić, nawet ze zjedzeniem obiadu mieliśmy trudności, bo wszystko było pozamykane. Na szczęście zwiedzanie pustego miasta ma swoje dobre strony - rzadko kiedy można sfotografować zabytki bez tłumów turystów przed nimi.
Quito jest stolicą Ekwadoru i ponoć drugą najwyżej położoną stolicą na świecie. Leży w Andach na wysokości 2700-2850 m n.p.m, na wschodnim zboczu czynnego wulkanu Pichincha, którego dwa najwyższe szczyty Guagua (4784 m, nazwa znaczy „dziecko” w Keczua) i Rucu (4698 m, nazwa znaczy „staruszek”), górują nad miastem. Pełna nazwa miasta to San Francisco de Quito. Jest położone tylko 24 km na południe od równika. Dlatego dzień i noc trwają tutaj prawie równo, po 12 godzin, niezależnie od pory roku.
Zwiedzanie Quito
Z zabytków inkaskich nie pozostało tu nic, po tym jak konkwistador Sebastian de Benalcazar, czując że przegrywa wojnę z Inkami, podłożył ogień pod Pałac Inki. Po mieście zostały tylko fundamenty, na których Hiszpanie wznieśli nowe miasto. Caso Colonial, czyli część kolonialna miasta zachwyca do dziś. Dzięki dofinansowaniu UNESCO fasady większości budynków są obecnie odnowione, miasto wygląda więc tak, jak za czasów kolonialnych. Niewiele zresztą się zmieniło od tamtych czasów w tej części Quito, oprócz tego, że dziś w murach kamienic, które były rezydencjami najbogatszych, dziś mieszkają najbiedniejsi. Znajdują się tutaj budowle będące wzorcowymi dla kolonialnego baroku. Cały dzień zwiedzaliśmy tę, starą część miasta, chodząc po wąskich uliczkach biegnących raz w górę, raz w dół. Podczas zwiedzania wyraźnie odczuwa się wysokość 2700 - 2800 metrów n.p.m. Na uliczkach biegnących w górę, łapała mnie zadyszka. Zrozumiałam dlaczego tubylcy nigdzie się nie spieszą i wolno się poruszają. Dodatkowym objawem wysokości był ból głowy. W okolicach kościołów, zauważyliśmy lokalne mieszkanki, odświętnie ubrane, niosące w ramionach figurki Dzieciątka Jezus poubierane w kolorowe szaty, tuląc je jak niemowlaki. Inna ciekawostka - to trwający tutaj przez cały karnawał odpowiednik naszego lanego poniedziałku. Kiedyś lano się wodą, teraz modna jest kolorowa pianka w spreju, którą mieszkańcy spryskują się nawzajem - na szczęście, oszczędzając turystów. Po południu ulice nagle zaludniły się. Zrobiło się tłoczno i głośno. W naszych planach, trasę pomiędzy Quito a Guayaquil, mieliśmy przebyć wynajętym samochodem, jednak z powodu trwającego święta, mieliśmy z tym nie lada problem. Wypożyczalnie, które były otwarte, miały tylko po jednym egzemplarzu samochodu, na który niekoniecznie byśmy się zdecydowali, mając większy wybór. W końcu udało nam się wynająć samochód, który jak się potem okazało, nie za bardzo nadawał się do tutejszych „autostrad”. Pożegnaliśmy miasto i ruszyliśmy na południe. Po drodze trafił nam się dwugodzinny korek, mimo to udało nam się dojechać w okolice Lasso zgodnie z planem.
W poszukiwaniu drobnych...
Kolejną ciekawostką w Ekwadorze jest to, że oficjalną walutą jest tutaj dolar amerykański, ale trzeba mieć banknoty o nominałach nie wyższych niż 20 USD. Niestety banknoty o tym nominale szybko nam się skończyły i okazało się, że nikt od nas nie przyjmie ani banknotu pięćdziesięciodolarowego, ani tym bardziej studolarowego. Postanowiliśmy więc przed następnym punktem programu tj. Parkiem Narodowym Cotopaxi, pojechać do pobliskiego miasta Latacunga. Biegaliśmy od banku do banku. Był to pierwszy dzień po wolnym okresie od pracy i wszystkie banki oblegane były przez tłumy klientów. Nie udało nam się rozmienić pieniędzy, ale udało się skorzystać z bankomatów, które na szczęście wypłacają 20 dolarówkami.
Centrum miasta okazało się bardzo ładne, z zabudową w kolonialnym stylu. Pośrodku rynku, w parku Parque Vincente Leon, odpoczywały Indianki z dziećmi w ludowych strojach, młodzież w mundurkach szkolnych i urzędnicy w garniturach. Była środa popielcowa i wielu mężczyzn miało na czole namalowany czarny krzyżyk. Park był ładnie utrzymany, pełen kwitnących kwiatów i krzewów.
Historia jednej blokady
Miasto Lacatunga powstało w 1534 roku na miejscu inkaskiej twierdzy. Zachowało się tutaj kilka starych, szarych budowli zbudowanych z kamienia wulkanicznego. Po szybkim zwiedzeniu miasta, postanowiliśmy wracać, żeby zdążyć jeszcze tego samego dnia odwiedzić Cotopaxi, ale jak doszliśmy do samochodu, okazało się że mamy założoną blokadę na koło.... Opłatę za parking zbierał parkingowy i jakoś nikt z nas nie pomyślał o tym, żeby opłacony bilet zostawić za szybą. Stanęliśmy przy samochodzie i zaczęliśmy się zastanawiać co zrobić. Obcy kraj, żadnej informacji z jakimkolwiek numerem telefonu nie zostawiono, parkingowego ani śladu. Gdzie i do kogo dzwonić, żeby nam zdjęli blokadę? Na szczęście nawet na końcu świata są pomocni ludzie. Przechodzącą obok Indiankę, strasznie rozbawiła sytuacja grupy białych, stojących bezradnie przy samochodzie, a jeszcze bardziej ją rozbawiło, że nie rozumiemy lokalnego narzecza. Tak czy inaczej ściągnęła pomoc. W międzyczasie kilka osób przychodziło, kiwało głową i dzwoniło po następną osobę. Zebrał się spory tłum. Każdemu po kolei pokazywaliśmy opłatę za parking i opowiadaliśmy tę samą historię. W końcu zjawił się parkingowy, po nim policja i zdjęli nam blokadę... na całe szczęście nie musieliśmy za nic dodatkowo płacić.
Park Narodowy Cotopaxi
Zmęczeni miastem i nie do końca udaną misją rozmienienia banknotów, pojechaliśmy w stronę Parku Narodowego Cotopaxi. Tu zaskoczyła nas kolejna niespodzianka... kiedyś był tu most przez strumień, ale strumień go zerwał i nie zostało nic... Najwyraźniej nie mieliśmy szczęścia tego dnia, postanowiliśmy więc wrócić do naszego motelu i na miejscu poprosić o zorganizowanie dla nas wycieczki terenowym samochodem. Kiedy mijaliśmy bramę parku w drodze powrotnej - ku naszemu zaskoczeniu - już czekał na nas kierowca z samochodem terenowym. Najwyraźniej ktoś mu doniósł, że jacyś turyści próbują się dostać na górę przez most, którego nie ma... Po krótkich pertraktacjach cenowych, udaliśmy się w górę. Pan bez mrugnięcia okiem, wjechał samochodem w rwący strumień i go przejechał. W ten sposób jeden problem został rozwiązany, ale niestety zaczęło padać.... Po drodze na szczyt podjechaliśmy zobaczyć Laguna de Limpiopungo i już wtedy widoczność była bardzo ograniczona. Kiedy dotarliśmy na ostatni parking, zaczął padać śnieg i wokół zrobiło się totalne mleko... zrezygnowaliśmy więc z wdrapywania się wyżej, bo nie było sensu - nie widać było osoby stojącej obok, a co dopiero krajobrazów.
No nie za bardzo udał nam się ten dzień.... Jak już zaczęliśmy zjeżdżać, powoli się przejaśniało, prosiliśmy więc kierowcę, żeby co i raz się zatrzymywał, bo widoki które ukazywały się naszym oczom były coraz ładniejsze. Ale wulkan Cotopaxi tego dnia postanowił nam się pokazać tylko przez niepełną minutę, nawet nikt nie zdążył zrobić zdjęcia.
Następnego dnia rano obudziło nas cudowne słońce. Wypadłyśmy z koleżanką przed motel i zaczęłyśmy robić zdjęcia, bo Cotopaxi (5897 m n.p.m.) pokazało się w całym majestacie. Robotnicy kładący asfalt na Drodze Panamerykańskiej, patrzyli na nas jak na szalone, a my bojąc się doświadczeń z poprzedniego dnia, że ten cudowny widok zaraz nam zniknie z oczu, robiłyśmy mnóstwo zdjęć. Jak już oderwałyśmy się od widoku Cotopaxi i odwróciłyśmy się, zobaczyłyśmy szczyt Illinitzi (5263 m n.p.m.) i w dali kolejne wulkany. Stało się dla nas jasne, dlaczego ten odcinek Drogi Panamerykańskiej, nazywa się Aleją Wulkanów, i że warto tu dla niej przyjechać.
Drogi i „indiańska” nawigacja
Piękna pogoda i widok na Cotopaxi towarzyszyły nam już przez resztę dnia. Wybraliśmy się obejrzeć jezioro w kraterze wulkanu Quilotoa Crater Lake jakieś 79 km prostopadle do Drogi Panamerykańskiej, 14 km od Zumbahua, na wysokości 3850 m npm. Była to długa jazda, z przygodami, bo w Ekwadorze drogi są bardzo źle oznaczone. Przez większość drogi, na odcinkach przebiegających przez miasteczka co chwila pojawiały się dziury wielkości koła. Wyglądało na to, że albo ktoś ukradł przykrycia studzienek, albo ich w ogóle nigdy nie założono. Co pewien czas mijaliśmy więc postawione na sztorc opony, włożone w dziury, ale widać opony też cieszyły się „wzięciem” okolicznych mieszkańców, więc większość studzienek nie była przykryta. Kilka razy zgubiliśmy drogę, a lokalni Indianie jak widzieli, że idziemy do nich z mapą, zazwyczaj uciekali. Po kilku doświadczeniach doszliśmy do wniosku, że uciekają przed mapą, a nie przed nami. Rzeczywiście - gdy podchodziliśmy bez mapy, zaczynali rysować własną mapę patykiem na drodze. Jechaliśmy długo, ale było warto.
Widoki po drodze obłędne. Przez całą drogę na horyzoncie towarzyszył nam wulkan Cotopaxi i inne szczyty, przepięknie oświetlone pełnym słońcem. Po przygodach miejskich z poprzedniego dnia, patrzyliśmy wokół jak oczarowani. Mijaliśmy małe miasteczka, podobne do siebie. W każdym z nich w centralnym punkcie stał kolorowy pomnik, i w prawie każdym był targ. Oczarował na krajobraz otaczający nas, tarasy na zboczach z polami, pastwiska i nad tym ośnieżone wulkany. Na zboczach, na prawie pionowych ścianach, ulokowane były małe pola uprawne. Drogą przemieszczali się lokalni mieszkańcy w swoich tradycyjnych strojach z tak prostymi narzędziami rolniczymi, że czuliśmy się jakby ktoś przeniósł nas w czasie.
Większość drogi była na wysokości około 3 000 m n.p.m., jak wysiadaliśmy zrobić zdjęcia i się rozejrzeć, to nam po paru krokach brakowało tchu, a wokół ludzie uprawiali ziemię, ciężko pracując. Na to, że zbliżamy się do następnego miasteczka w kolejnej dolinie, wskazywały pasące się przy drodze lamy. Jezioro, do którego w końcu dotarliśmy okazało się wspaniałe, widok wart był tak długiej trasy. Lago Quilotoa to wypełniony wodą krater wulkanu o średnicy 3 km. Jezioro ma około 250 m głębokości.
Jak tylko wysiedliśmy zaoferowano nam wycieczkę w dół krateru, albo wokół jeziora na mułach, ale jak zobaczyliśmy te smutne, zabiedzone zwierzaki, zdecydowaliśmy się na własne nogi. Na noc pojechaliśmy prawie do Riobamba i dla odmiany po ostatnich bardzo sympatycznych hostelach, zanocowaliśmy w przydrożnym motelu za 10 $ za pokój dwuosobowy. Lustro na suficie i na ścianach, łóżko okrągłe. Najwyraźniej trafiliśmy do motelu dla kierowców ciężarówek. Byliśmy tak zmęczeni, że było nam wszystko jedno, chcieliśmy tylko się przespać. Nasz wynajęty samochód, jedyny dostępny w trakcie dni świątecznych w Quito, jak się okazało w trasie, miał zerwane przednie zawieszenie... okazało się to sporą przeszkodą na Drodze Panamerykańskiej, która w Ekwadorze jest w trakcie nieustającego remontu. Bardzo często kończył się asfalt, bo został zdjęty, a nowy nie został położony i trzeba było zjechać na gruz odsłonięty spod asfaltu jakieś pól metra w dół.
Z samego rana ruszyliśmy w stronę inkaskich ruin Ingapirca. Po drodze widzieliśmy najwyższy szczyt w Alei Wulkanów Chimborazo (6 310 m n.p.m.). Podobno zawsze jest w chmurach, ale dla nas się odsłonił. Jechaliśmy wzdłuż Królewskiego Szklaku Inków, który kiedyś wiódł przez Ekwador, Peru i Boliwię. Niesamowite wrażenie robiły rosnące na poboczu drogi agawy, tak pospolite jak u nas chwasty. W Ekwadorze nie pozostało wiele zabytków po Inkach. Jedna z najlepiej zachowanych to właśnie Ingapirca. Ingapirca, znaczy w języku Canarii „kamienny mur Inków”. Miasto zbudowano w XV wieku jako twierdzę broniąca szlak Inków przed Canari. Nie są to ruiny na skalę tych w Peru, ale warto je zobaczyć. Ingapircę wzniesiono tą samą techniką, którą Inkowie stosowali w Peru. Kamień na kamień, bardzo dokładnie dopasowany, bez zaprawy. Ponoć kamień i kamieniarzy przyciągnięto tu z Peru. Pozostały tutaj ruiny spichlerzy, łaźni, pałacu (tambo), domy mieszkalne żołnierzy i ludności oraz fragmenty świątyni Boga Słońca. Ze świątyni zachował się mur wzorowany na głównej świątyni Cuzco .Współczesna Ingapirca, to wieś żyjąca głównie z turystów. Oczywiście w centralnym miejscu stał pomnik, przedstawiający, i tu były duże dyskusje... Indianina z maczugą, czy może człowieka pierwotnego z maczugą? Rzeźby przedstawiające cnoty marksizmu i leninizmu we wnękach wokół Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie wysiadają.
W czasie kiedy my sobie spędzaliśmy uroczy czas wśród Andów Ekwadorskich, nasi znajomi z kraju próbowali się do nas dodzwonić. W Japonii miało miejsce silne trzęsienie ziemi, które uszkodziło elektrownię Fukushima i wywołało gigantyczną falę tsunami sięgającą 20 metrów wysokości. Został ogłoszony alarm. Obawiano się, że fala może zmyć wyspy i wybrzeża Pacyfiku, między innymi przy Ameryce Południowej. Dopiero wieczorem złapaliśmy sieć i dotarły do nas sms-y. Humor nam się popsuł i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej robimy. Następnego dnia rano, mieliśmy ruszyć w stronę wybrzeża Pacyfiku, skąd mieliśmy wykupiony bilet na Wyspy Galapagos. Na miejscu lokalni Indianie nie mieli pojęcia o żadnym tsunami, więc podjęliśmy decyzję: jedziemy i najwyżej się cofniemy.
Spaliśmy w hostelu prowadzonym przez Indian, gdzie mogłoby być trochę czyściej, ale dla widoku prosto na inkaskie ruiny, warto było tu się zatrzymać. Nad moim łóżkiem była dziura w dachu na przepięknie rozgwieżdżone niebo. Rano właścicielka uraczyła nas przepyszną jajecznicą, bardzo się starała i dała nam na śniadanie wszystko, co sobie zażyczyliśmy. Dopiero po zamówieniu, zorientowaliśmy się, że wysyłała syna po zakupy, aby móc zrobić śniadanie. W sumie, dla tutejszej ludności, to jedna z niewielu możliwości zarobku, a przyjemnie płaci się tym, którzy się starają. Ludność lokalna nadal nie za bardzo wiedziała jak wygląda sytuacja w Guayaquil. Ruszyliśmy więc w stronę wybrzeża. Po drodze trochę nas postraszyli, bo w wiadomościach w radiu mówili cały czas o tsunami i o planowanej ewakuacji wybrzeża.
Galapagos na wyciągnięcie ręki
Im bardziej zjeżdżaliśmy w stronę wybrzeża, tym bardziej zmieniał się krajobraz i temperatura. Robiło się coraz cieplej. W krajobrazie zaczęła przeważać roślinność tropikalna, pojawiły się czaple i stało się duszno. Po drodze, gdy zatrzymaliśmy się na parkingu, żeby się przebrać z ciepłych ubrań i butów górskich, momentalnie obsiadły nas komary. Kawałek dalej, zaczęły pojawiać się plantacje bananów i innych egzotycznych roślin.. Późnym popołudniem udało nam się dojechać do Guayaquil. A tutaj żadnych śladów paniki związanej z tsunami. Miasto żyło swoim własnym rytmem. Trochę nam zajęło czasu znalezienie wypożyczalni samochodu, żeby oddać nasz. W dodatku okazało się, że nikt z Quito nie wysłał dokumentów, że zapłaciliśmy za wypożyczenie pojazdu. Miasto ogromne, szybko nas zmęczyło po spokojnych Andach. Na dodatek, panował tu tropikalny upał przy wysokiej wilgotności 90%. Po oddaniu samochodu, udaliśmy się na lotnisko, dowiedzieć się czy loty na Galapagos odbywają się bez zakłóceń. Okazało się, że były odwołane przez ostatni dzień, ale od dnia następnego wszystko wraca do normy. Fala przeszła przez Galapagos, ale była bardzo niska i nic się nie stało. Zatrzymaliśmy się na noc w hotelu blisko lotniska i następnego dnia ruszyliśmy na Galapagos.
Brak komentarzy. |