Trzydzieści lat temu Maluch był szczytem marzeń. Czekało się na niego latami, zazdroszcząc tym, którzy się go doczekali i mogli udać się na słoneczne wczasy do Bułgarii. Kilka lat temu Fiat 126p stał się pierwszym samochodem mojego Towarzysza podróży. Pojechaliśmy nim na pierwsze wspólne wakacje.
Pierwsze dorosłe i w pełni samodzielne. Takie małe auto, a tyle „pierwszych razów”! Odbyliśmy podróż z Warszawy na Podhale, do dziś pamiętam, że nasi rodzice drżeli z niepokoju - dojadą - nie dojadą? Popsuje się - trzeba będzie po nich jechać?. Niełatwo było przekonać ich, że nic nam się nie stanie, a kilka dekad wcześniej sami podróżowali w ten sposób, często jadąc na wakacje w cztery osoby, z psem, wózkiem dla dziecka albo zapasem paliwa w kanistrach. Wakacje odbyte Maluchem udały się w stu procentach, co pozwoliło mi myśleć, co dalej chciałabym zobaczyć, jakie miejsca odwiedzić.
W wolnych chwilach najbardziej lubię zastanawiać się, jak wygląda życie w innych krajach. W tamtym momencie po mojej głowie chodziła mi jedna sprawa: Rumunia. Czułam ogromną potrzebę sprawdzenia, jak to jest w miejscu, którego nazwa - krótko mówiąc - nie była u nas nigdy synonimem dobrobytu. Udało mi się namówić Towarzysza, który wyraził zgodę na moje koncepcje dotyczące wyjazdu, stawiając jeden warunek - podróż mieliśmy odbyć Maluchem. Zgodziłam się - skoro miał być to krok w kierunku realizacji marzenia podróżniczego, nie pozostało mi nic innego. Poza tym obydwoje - i ja, i mój Towarzysz podróży, lubimy oglądać świat zza okien samochodu. Jeździmy jak najmniejszymi drogami, unikamy autostrad, co pozwala podziwiać krajobrazy na spokojnie.
Rodzice i znajomi byli mniej zachwyceni pomysłem, niż ja. Część uznała go za szalony, część za bezsensowny, niektórzy od razu uznali, że będą musieli po nas jechać, bo samochód popsuje się na trzecim zakręcie. Najbardziej zaskoczyła nas ta część znajomych, która od razu powiedziała, że koniecznie musimy sobie wziąć chodliwe produkty na handel. Jak nic - obywatele Rumunii mieli czekać na nasze towary. Jeszcze większym zaskoczeniem okazało się, co mielibyśmy sprzedawać... papierosy „Kenty” i perfumy „Być Może”... Co więcej - dostaliśmy zapas tych perfum (oryginalnych!). Zapach był co prawda zwietrzały, ale darczyńcy byli przekonani o tym, że zrobimy furorę. Czas pokazał, jak bardzo się mylili i jak krzywdzące potrafią być stereotypy.
Do Rumunii wyruszyliśmy w pewien sierpniowy poranek. Maluch był zapakowany prawie po dach, a pod jedno z siedzeń na wszelki wypadek zapakowaliśmy pudełko z różnymi częściami zapasowymi. Poza ubraniami i zapasem jedzenia (w dzikim kraju miało nie być dobrze zaopatrzonych sklepów) zabraliśmy ze sobą namiot, stolik, krzesełka i butlę gazową, na której mieliśmy przygotowywać posiłki. Wybraliśmy trasę przez Słowację i Węgry.
W pierwszym mieście, do którego wjechaliśmy po przekroczeniu granicy węgiersko-rumuńskiej napotkaliśmy supermarket jednej z firm, które można napotkać również w Polsce. W tej chwili stało się zupełnie jasne, iż perfum możemy się pozbyć w pierwszym napotkanym śmietniku (ostatecznie wzięliśmy je ze sobą z Polski, żeby nie robić nikomu ze znajomych przykrości).
Planowaliśmy przejechać się przez północną Rumunię (region Maramuresz), kierując się ku delcie Dunaju, by następnie odpocząć na plażach nad Morzem Czarnym. Po drodze chcieliśmy zobaczyć ciekawe miejsca, spróbować lokalnych produktów i rozszerzyć nasze pojęcie o kraju.
W Rumunii zaskoczyły nas krowy, konie i owce, które, jak się dowiedzieliśmy, wielu gospodarzy wypuszcza rano z podwórka, cały dzień wędrują w dowolne strony, a wieczorem każde zwierzę wraca do swojego domu. Spotykaliśmy je na górskich przełęczach, suchych równinach i przechodzące w poprzek leśnych dróg. Często trzeba było ostro hamować, bo za zakrętem nagle pojawiało się stadko owiec albo krowa jadła akurat trawę z rowu. Kolejnym ciekawym zjawiskiem były często spotykane wozy zaprzężone w konie - w Rumunii woźnica musi mieć na sobie kamizelkę odblaskową, wóz odblaski i tablicę rejestracyjną, a koń czerwoną wstążkę przy uździe. Poruszanie się nocą po kraju nie jest zalecane - łatwo o wypadek z udziałem zwierząt, które nie zdecydowały się na powrót do swojej zagrody na noc.
Wbrew powszechnemu pojęciu, w Rumunii nie ma dużo Romów, a Ci, których spotykaliśmy, sprzedawali drobiazgi na targu, czy też grzyby i jagody przy drodze. Napotkani Rumuni mówili, iż Romowie w ich kraju w większości uczciwie pracują - nie tak, jak w innych krajach Europy. Jeszcze bardziej zdziwiło nas to, że w językach obcych łatwiej było się dogadać z Romami, niż z Rumunami.
Poza wozem konnym najpopularniejszym pojazdem w Rumunii są samochody marki Dacia. Są eksploatowane do granic możliwości, często były tak bardzo obciążone różnymi towarami, że tył samochodu prawie szorował podwoziem po asfalcie.
Zabytkiem, który najbardziej nam się podobał był szesnastowieczny monastyr w Suceviţy, słynący z cerkwi pokrytej kolorowymi freskami nie tylko wewnątrz, ale i od zewnątrz. W ogrodzie otaczającym cerkiew można było napotkać liczne mniszki, pogrążone w modlitwie.
Równie interesujące okazały się wsie w regionie Maramuresz. O zamożności gospodarza świadczyły... wielkość i zdobienie bramy wjazdowej na podwórze. Do dziś niektóre bramy są naprawdę potężne, robią duże wrażenie, a prowadzą na niewielkie, tradycyjne obejście.
Nie sposób było ominąć najważniejszą atrakcję turystyczną - Wesoły Cmentarz w miejscowości Săpânţa. Nazywany jest tak, gdyż wszystkie nagrobki są drewniane i pomalowane na kolorowo. Przedstawiono na nich scenki z życia umarłego i dowcipne wiersze mówiące o tym, kim był za życia (tu musieliśmy uwierzyć na słowo, gdyż nie znamy rumuńskiego). Jest to jedyny taki cmentarz na świecie, nic więc dziwnego, że został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Po kilku dniach zachwycania się górskimi krajobrazami dotarliśmy do Delty Dunaju. Aby móc ją podziwiać, trzeba było przedostać się promem na drugą stronę Dunaju. W Rumunii jest niewiele mostów na tej rzece, przez co najlepiej rozwinęły się tam przeprawy promowe. Niestety, nie mieliśmy szczęścia - sierpień, w którym chcieliśmy zobaczyć ptactwo błotne Delty był najsuchszym od wielu lat. Wilgotne i zielone na ogół tereny były w większości wyschnięte. Ptaki, które chcieliśmy zobaczyć (m.in. pelikany) tłoczyły się w niewielkich bajorach. Udało nam się za to zobaczyć żółwia stepowego, który bardzo powoli przechodził na drugą stronę szosy, przez co nie pozostawało nam nic innego, jak pomóc mu się przemieścić. Pewnie się przestraszył, bo od razu schował się do skorupy, ale my mogliśmy jechać dalej z czystym sumieniem.
Na wybrzeżu Morza Czarnego postanowiliśmy zatrzymać się w mieście Constanţa. Z naszego punktu widzenia - niestety. Okazało się to być główne miasto tego rejonu Rumunii, do którego nawet wjazd był płatny. Constanţa była pełna turystów nastawionych na całodzienne plażowanie, a następnie całonocne dyskoteki i inne rozrywki, co nie jest warunkami, które lubimy. Postanowiliśmy z niej uciec i poszukać spokojnej plaży. Nie było to łatwe zadanie. Wybrzeże Rumunii jest stosunkowo krótkie, do tego około połowę długości zajmuje obszar chroniony Delty Dunaju, a prawie całą pozostałą połowę - miejscowości w typie Constanţy. Dowiedzieliśmy się jednak, iż gdzieś na północ od niej znajduje się „dzika” plaża dla tych, którzy szukają spokoju. Udaliśmy się na poszukiwania, okazało się, iż jest to zaledwie kilkukilometrowy pas wybrzeża, z jednej strony ograniczony rafinerią, z drugiej - poligonem wojskowym. Zadowoleni z dotarcia do wyznaczonego celu spędziliśmy w tych nieco dziwnych warunkach cały dzień, kąpiąc się w ciepłym morzu i odpoczywając na złocistym piasku.
Z wyjazdów poza zdjęciami krajobrazów zawsze przywozimy wspomnienia kulinarne. Na jeden z wieczorów zostaliśmy zaproszeni przez nowo poznanego maramureskiego gospodarza na kolację. Przygotował dla nas lokalne danie - mamałygę z kaszy kukurydzianej z sosem ze świeżo zebranych w lesie grzybów. Kolacja została przyrządzona na tradycyjnej kuchni kaflowej. Wszystko było wyjątkowo smaczne, po powrocie do Polski zaprosiliśmy do siebie rodzinę i ugościliśmy ją właśnie mamałygą oraz jeszcze jednym daniem - mięsnymi paluszkami mititiei. Mititiei spróbowaliśmy przypadkiem, szukając w sklepie spożywczym czegoś na kolację. Mieliśmy wrażenie, że sklepy w Rumunii były znacznie lepiej zaopatrzone, niż nasze, polskie, w związku z czym wybór nie był łatwy. Nasz wzrok padł na gotowe do przyrządzenia paluszki z mięsa mielonego. Tego samego wieczora przygotowaliśmy je i zjedliśmy ze smakiem. Później dowiedzieliśmy się, że jest to typowe danie rumuńskie. Mięso mielone jest przyprawiane czosnkiem, pieprzem, oregano, następnie jest łączone ze słoniną, formowane w paluszki i smażone lub pieczone na rożnie.
Rumunia miło nas zaskoczyła - okazała się czystym, bezpiecznym krajem, zamieszkiwanym przez miłych i gościnnych ludzi. Z kolei Maluch, u nas wciąż kojarzony z poprzednim, gorszym ustrojem, podczas podróży poza Polskę stał się środkiem, dzięki któremu budziliśmy sympatię. Dodatkowo mały Fiat to nie nowa limuzyna - nie zachęca do kradzieży, gdyż wskazuje skromny stan posiadania, dzięki czemu bez obaw zostawialiśmy auto bez opieki. Mimo, iż mało kto wierzył w powodzenie naszego szalonego pomysłu, nawet przez chwilę nie bałam się, że samochód odmówi posłuszeństwa. Dzielnie wspinał się pod górę, pokonywał wiraże i ostrożnie zjeżdżał z góry. Okazał się idealnym środkiem transportu na nieco zmęczone życiem rumuńskie drogi. Przejechaliśmy cztery tysiące kilometrów bez żadnej usterki i... był to dopiero początek naszych podróży Fiatem.
kangur | Co prawda az tak daleko maluchem nie jezdzilismy, ale nigdy nie zapomne podrozy Fiatem 126p z Konina do Warszawy w 5 doroslych osob w tym ja i moj brat, obaj po prawie 1,90 wzrostu...to byla jazda! :) |
kamillord | Na jednym z nagrobków w Sapancie: "Tu leży moja teściowa. Gdyby żyła rok dłużej - leżałbym ja" ;) |
AniaMW | My też w tamtych latach objechaliśmy Maluchem 3/4 Europy, beż żadnych komplikacji technicznych :) Najdłuższe podróże wynosiły po ok. 8tys. km: Hiszpania-Portugalia- 8330km, czy Skandynawia- 7945 km ( z południa Polski do Norwegii, aż na NordKapp, powrót przez Finlandię, Rosję, Estonię, Łotwę, Litwę); jeździliśmy też po Alpach, pokonując trasy wysokogórskie, m.in. z Przeł. Św. Bernarda wjeżdżając od strony włoskiej..., itd, itd... Nasze hasło z tamtych lat brzmiało: "Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma!" Maluch nie był przeszkodą w zwiedzaniu... |