Na przestrzeni dziejów wielu artystów różnych dziedzin sztuki korzystało z toposu życia jako podróży, człowieka wędrowca i pielgrzyma. Człowiek idzie przez własne życie tworząc z niego rodzaj specyficznej sztuki, indywidualny niepowtarzalny.
„Sztuka” podróżowania
Propozycją dla dusz niespokojnych, włóczących się po świecie i stroniących od jednorodności niech będzie kolorowa mozaika. Tutaj każdy kawałek układanki jest inny, jedyny w swoim rodzaju. Z jednej strony stanowi przedłużenie kompozycji, a za razem jest niezależny. Historia tej dziedziny sztuki tworzy się już siedem tysięcy lat, a na półwyspie Iberyjskim zrobiła furorę. Wizytówką tego krańca europy są ceramiczne płytki azulejos. Przybyły tutaj razem z Maurami w postaci muzułmańskich wzorów geometrycznych, a następnie ewoluowały w różnych kierunkach pokrywając całe fasady i wewnętrzne ściany budynków.
Moja wyprawa po Portugalii i Hiszpanii stworzyła mozaikę złożoną z miejsc, ludzi, przeżyć i środków transportu. Każda płytka jest innej wielkości i kształtu. Ma szalony pierwiastek polski w osobach Ewy, Marty i Tomka, pomocny i gościnny element lokalny, a nawet niemały serbski, bo w postaci 2-metrowego, belgradzkiego przyjaciela Nikoli. Pachnie hiszpańskimi potrawami i smakuje portugalskim winem.
Viva Espania, viva la Vida
Zaczynamy w damskim składzie. Ewa odpowiedzialna jest za rozmowy, gdyż posiada nieprawdopodobną zdolność podtrzymywania tematu bez względu na rozmówcę. Marta natomiast potrafi odnaleźć się w terenie, a w razie potrzeby wiele spraw przemilczeć. Ja jestem głównym kierowcą i kronikarzem.
Z odludnego portugalskiego regionu Tras-os-Montes przebijamy się przez góry moją dzielną Hondą aż do Porto, skąd lata tania linia w różne regony Hiszpanii.
Walencja okazuje się niewiarygodna. Nawet na początku grudnia wita nas słońcem, palmami i ciepłym wiatrem znad Mediteranu. Miasto łączy w sobie nowoczesność w postaci przypominającej Sydney opery, oceanarium i muzeum techniki, z tradycyjną hiszpańską architekturą na starym mieście. Zachwyca budynek giełdy jedwabiu z jego bujną historią i typową dla regionu architekturą, stare, zadbane kamienice i modernistyczna hala targowa. Wspinamy się na ośmiokątną dzwonnicę katedry, aby z wysokości 16 pięter zobaczyć zachód słońca nad miastem.
Żeby pozbyć się zawrotów głowy, po zejściu z wieży kręconymi schodami, siadamy na fontannie. Niespodziewanie do mozaiki wspomnień swój kamyczek dokłada drobna staruszka mówiąca płynnie po angielsku. Bezinteresownie opowiada o sztucznych ogniach z Walencji, które jako jedyne na świecie rozświetlają niebo o 14.00 i o Trybunale Wodnym zbierającym się w każdy pierwszy czwartek miesiąca na placu przed katedrą, aby rozstrzygać spory dotyczące nawodnienia okolicy.
Faktycznie problem wodny dotyczy tego regionu, chociażby ze względu za rzekę... a raczej je brak. Rzece Turia 50 lat temu nie wystarczyło szerokie koryto biegnące przez środek miasta, wylała powodując ogromne straty. Mieszkańcy zdecydowali się ja eksmitować poza miasto, a stare koryto zaadaptowano na cele rekreacyjne.
Trzy dni to zdecydowanie za mało na poznanie Walencji, ale wystarczy, aby choć trochę poczuć jej klimat.
Podróżowanie autostopem w Hiszpanii jest trudne, ale nie niemożliwe. Małymi skokami pokonujemy dystans 350 km dzielących nas od Saragossy. Planując podróż zdecydowałyśmy się zminimalizować koszty poprzez podróżowanie stopem i noclegi u gościnnych ludzi na sofie. Sposobem na Saragosse miał być portal, gdzie można zaoferować nocleg u siebie, a w zamian zostać gościem innej nieznanej osoby. Obawy co do ludzkiej uczciwości zamieniły się we łzy wzruszenia, gdy po kolejnych trzech dniach przyszło nam się pożegnać z Hawim. Poza pokojem gościnnym dał nam coś czego nie można kupić za największe pieniądze w najdroższym hotelu, swoją przyjaźń. Hawi z całych sił próbował pokazać nam miasto, ale i tak wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Komentarza nie potrzebowały na pewno sufitowe malowidła Goi wewnątrz katedry.
Nasz gospodarz chcąc nadrobić luki w informacji turystyczno krajoznawczej zaprasza do swojej rodzinnej wsi. Do mozaiki wspomnień dokleił winno-czerwony element kamiennej piwnicy, gdzie od pokoleń dojrzewa wino, a przyjaciele spotykają się na cotygodniowej kolacji. W kominku pali się ogień gotowy na przyjęcie rusztów z mięsem, na długim stole czekają bukłaki z fantastycznej jakości winem, a wokół siedzi już kilkanaście osób.
Ciężko jest żegnać ludzi, którzy okazali się bratnimi duszami na szlaku, ale tej nocy w Madrycie wylądował już kolejny element naszej mozaikowej układanki. Tomek również ma wrodzoną alergię na szarą codzienność i monotonię. Musiałyśmy więc pożegnać Hawiego i Saragossę obiecując powrót pewnego dnia. Tomka odnajdujemy na placu Sol, pod słynnym madryckim pomnikiem niedźwiedzia, od którego pochodzi nazwa miasta.
Trzeba przyznać, że „życie jak w Madrycie”, że jest drogie, ale ciekawe. Z bólem serca musieliśmy sobie odmówić rozkoszy estetycznych w postaci muzeum Prado, czy pałacu królewskiego. Nie sposób jednak ominąć Plaza de Mayor, gdzie odbywały się corridy i egzekucje, a na jednym z balkonów zwykł pojawiać się król. Satyryczne malowidła nagich postaci na budynku Casa de Panadería, skłaniają nas do poświęcenia chwili na ich interpretację.
Kolejnym punktem jest jedyna katedra w Madrycie. Nietypowe wnętrze w nowoczesnym stylu Pop Art robi piorunujące wrażenie. Przed świątynią wyciąga ramiona pomnik naszego uśmiechniętego papieża. Chwilę zadumy wykorzystują małe Cyganki, ale na szczęście portfel Marty udaje się odzyskać. Przechadzamy się również placem przed pałacem królewskim i jego ogrodami w stylu francuskim. Biały, barokowy budynek wzorowany na paryskim Luwrze wzbudza respekt mimo, że obecnie król nie rezyduje w nim na stałe. Jeszcze tylko pomnik Don Kichota i jego wiernego giermka na Plaza de Espana. Policja szybko uświadamia nam, że fotografia na grzbiecie rumaka błędnego rycerza nie jest najbardziej trafionym pomysłem.
Podczas spaceru po Madrycie warto odwiedzić wielkiego króla Alfonsa XII Burbona, który patrzy na miasto w ogromnego pomnika w parku del Retiro. Sama postać króla jest chyba najmniejszym elementem monumentalnej budowli z kolumnadą i fontannami. Wybraliśmy romantyczną perspektywę podziwiania zabytku wynajmując 4-osobową łódkę z wiosłami na stawie go otaczającym.
W Hiszpanii nie da się przejść obojętnie obok tematu Corridy. Krwawa walka sama w sobie wyzwala wiele emocji, które są nieodzownym elementem naszej mozaikowej wyprawy. Wielu, w tym sam król Hiszpanii uważa ją za tradycyjne widowisko niemal teatralne, i płaci niemałe pieniądze, aby zasiąść na trybunie. Inni aktywnie uczestniczą w protestach przeciwko okrucieństwu wobec torros. Tradycyjne etapy korridy, czyli stopniowe osłabianie byka wbijaniem w jego kark włóczni, po to by zadać ostateczny cios mogą być głęboko uświęconym rytuałem lub płytką atrakcją dla tłumów i rządnych przygody turystów.
Niezdecydowani powinni udać się do Portugalskiego regionu Tras de Montes, gdzie walka odbywa się na równych szansach. Każda wieś wystawia najlepszego byka do walki z buhajami sąsiadów. Najsilniejsze zwierze w nagrodę staje się samcem rozpłodowym w okolicy i wiedzie całkiem przyjemny żywot.
Portugalia - ziemia odkrywców
Zmęczeni wielodniową włóczęga po Hiszpanii lądujemy w Porto i czekamy na przylot świeżej krwi i nowej energii z samego serca Bałkanów. Potężny, brodaty Nikola wygląda jak niedźwiedź z lasów wokół Madrytu, ale z usposobienia bardziej przypomina pluszowego misia. Przejmuje rolę kierowcy mojej Hondy, która wiernie czekała na nasz powrót. Od tej chwili jesteśmy w komplecie.
Porto, gdzie na stromych zboczach ujścia rzeki Douro rozsiane są winiarnie, jest prawdziwą gratką dla smakoszy. Można tu wysłuchać historii szlachetnego wina Porto, przyjrzeć się technikom produkcji, a na koniec zamoczyć usta w aż 20-procentowym nektarze bogów. To następny smakowy element doklejony do mozaiki. Z resztą sama mozaika w Porto jest obecna dosłownie na każdym kroku. Niesamowite biało-niebieskie azulejos pokrywają większość płaskich powierzchni. Ceramiczne płytki poza wartością estetyczna maja też ważne zadanie praktyczne, chronią ściany przez wilgocią, którą przynosi oceaniczny wiatr. W prawdzie do azulejos trzeba się przyzwyczaić. Niektórzy podczas pierwszych kilku dni czują się jak w ogromnej toalecie, ale z czasem każdy odkrywa w nich prawdziwą sztukę.
Sercem Porto jest rzeka i rozciągająca się na jej brzegu dzielnica Cais da Ribeira. Magiczną perspektywę zwiedzania daje rejs po Douro, którego trasa wiedzie pod sześcioma mostami spinającymi jej brzegi. Najsłynniejszym jest Ponte de Dona Maria Pia. Jest on bratem słynnej paryskiej wieży, gdyż powstał według projektu Eiffela.
Aby zająć stanowisko w ogólno portugalskim sporze między Porto i Lizbonom udajemy się do stolicy. Po drodze odwiedzamy miejsce, które na początku zeszłego stulecia wstrząsnęło kościołem katolickim - Fatimę. Nowoczesne sanktuarium również ozdobione jest mozaikami. Naszym przewodnikiem po stolicy jest Antonio. Poznany przez wiadomy portal internetowy zgodził się nas gościć w Lizbonie. Na pierwszy rzut oka niepozorny, okazuje się być profesorem Akademii Sztuk Pięknych, wykształconym wszechstronnie melomanem, lokalnym patriotom i podróżnikiem. W przerwach między burzą informacji zajadamy się lokalnymi specjałami jak dorsz, ośmiornica, czy pastreis de Belem - typowe dla dzielnicy Belem francuskie ciasto z nadzieniem.
Lizbona położona jest na siedmiu wzgórzach. Na jednym z nich stoi zamek królewski, z którego widać całe miasto. Innym znanym punktem widokowym jest słynna winda Elevador de Santa Justa. Metalowa konstrukcja jest dziełem ucznia mistrza Eiffela. Dopiero z góry widać jak bardzo ciasnym miastem jest stolica Portugalii. Antonio tłumaczy nam problem wszechobecnych pustostanów, który dotyczy również Porto. Okazuje się, że zbyt wysokie podatki od wynajmu zachęcają ludzi raczej do kupna własnego lokum. Ceny spowodowały, że często rodzina ma więcej niż jedno mieszkanie. Kłopot w tym, że ciężko znaleźć lokatorów, więc wiele budynków niszczeje i popada w kompletną ruinę.
Nieoceniony przewodnik zwraca naszą uwagę na układ kamienic. Tłumaczy, że nie wszystkie piętra są równej wysokości ponieważ mieszkańcy byli równi i równiejsi. Najwięcej miejsca jest na piętrach środkowych, natomiast parter i wyższe kondygnacje zajmowała miejska biedota.
Program dnia obejmuje też przejażdżkę zabytkową trasą tramwaju nr 28. Jest nim jeden starodawny wagonik, który sunie po wzgórzach jakby posiadał napęd samochodu terenowego. Można z niego zobaczyć wiele zabytków miasta, a w kilku momentach dosłownie dotknąć ścian budynków między którymi przemyka.
Do podmiejskiej dzielnicy Belem udaje nam się dotrzeć dopiero wieczorem. Oczywiście Antonio nadal niestrudzenie odpowiada na pytania całej piątki. Zabiera nas w niesamowitą podróż po mozaice... prawdziwej, przepięknej mozaice ułożonej na deptaku pod pomnikiem odkryć geograficznych. Przedstawia ona mapę świata wraz z datami podboju konkretnych jego części przez portugalską flotę. Przeskakujemy z kontynentu na kontynent, z wyspy na wyspę słuchając o potędze wielkich przodków naszego małego gospodarza. Sam pomnik pochodzący zresztą z lat ’60 trochę kojarzy się z pomnikami tego okresu w Europie wschodniej. Kawałek dalej, jeszcze nad brzegiem Tagu, ale już u wrót oceanu stoi Tore de Belem, wieża broniąca wejścia do portu, a także żegnająca wielkich odkrywców ruszających stąd na podbój nowego świata. Była też więzieniem, w którym przez 2 miesiące przebywał generał Józef Bem, twórca Legionu Polskiego w Portugalii.
Charakteru dzielnicy odkrywców dodaje jeszcze perła portugalskiego stylu manuelińskiego, klasztor Hieronimów, będący wyrazem wdzięczności za udaną wyprawę Vasco da Gamy do Indii. Monumentalne połączenie gotyku i renesansu jest też miejscem podpisania Traktatu Lizbońskiego, reformującego UE.
Czas jechać dalej! Niestety z poczuciem niedosytu. Trzeba będzie wrócić jeszcze przynajmniej aby posłuchać fado - szczególnie typową dla Lizbony, improwizowaną muzyką smutku i tęsknoty.
Na koniec odwiedzamy magiczną Sintrę, Region ten posiada specyficzny mikroklimat, dzięki czemu już Rzymianie nazywali go Górami Księżycowymi. Cuda natury dopełnione są dziełami człowieka w postaci ekscentrycznych pałaców. Wybieramy dwa najciekawsze: Palcio National i Palacio da Pena. Ciężko powiedzieć, czy to dotychczasowe przeżycia, zmęczenie, czy przypisywane temu miejscu właściwości magiczne powodują, że co kilka minut doznajemy estetycznej ekstazy. Palacio National, znany z dwóch stożkowatych kominów kuchennych, rzuca nas na kolana salą herbową, ozdobioną płytkami azulejos, jakich jeszcze nie widzieliśmy.
Po jeszcze silniejsze wrażenia wspinamy się wąską drogą przez las porastający wzgórze, aby dotrzeć do owianego tajemnicą Palacio de Pena. Już sam park pałacowy z powykręcaną roślinnością, sekwojami, omszałą studnią i kolumnową świątynią, wytrąca nas z poczucia rzeczywistości. Po wejściu na dziedziniec przestajemy się do siebie odzywać. Marta z Ewą ruszają do środka, Nikola zakłada słuchawki i zamyka się w świecie muzyki, a Tomek i ja udajemy się na wyprawę krawędziami murów. Pogoda dopełnia mistyki budowli, która i bez anomalii aury byłaby snem obłąkanego. Słońce miesza się ze ścianą drobnego deszczu, przez dziury w chmurach widać odległą Lizbonę, a ciepły, porywisty wiatr momentami chce nas zrzucić z wąskich przesmyków między murami. Na koniec ukazuje na się tęcza wyrastająca z jednego z dziwacznych drzew. Trzymam Tomka za ramie, upewniając się, że to szalony sen księcia Ferdynanda, a nie mój. To właśnie mason pochodzenia niemieckiego zlecił na początku XIX wieku budowę romantycznego dowodu jego niewiarygodnej fortuny. Wiele kolorów, mieszanina stylów architektonicznych i mnogość detali nie pozwalają skupić wzroku. Spoglądamy w gniewne oczy morskiego trytona podtrzymującego jeden z portali i wchodzimy do wnętrza. Wszędzie można odnaleźć symbole tajemniczych wolnomularzy, którzy po dziś dzień wierzą w rządy pieniądza. Są też elementy religijne jak misterny alabastrowy ołtarz. Niskie jak na pałac, mroczne pomieszczenia z natłokiem sprzętów jeszcze bardziej pobudzają wyobraźnię. Każda sala nawiązuje do innej części świata. Sprowadzono tu meble z dalekiej Azji, posągi z Turcji i krajów afrykańskich i wiele dóbr z zamorskich kolonii. Jak widać mamona faktycznie determinowała życie Ferdynanda. Jednak mężowi portugalskiej królowej nie było dane długo cieszyć się posiadaniem pałacu. Zmarł rok po ukończeniu budowy.
Sintrę zgodnie uznajemy za najbardziej magiczny i nierealny odłamek naszej mozaiki.
Ostatnie spojrzenie na koniec Europy, ostatni szlif naszych mozaik, przetarcie ich rękawem i pożegnania. Kilka łez na znienawidzonych dworcach i lotniskach, które jak zawsze zabierają osoby bliskie sercu. Pociesza nas w tekst pewnej serbskiej piosenki, który mówi, że przyjaciele są perłami rozsianymi po świecie, a ja - ptak wędrowny spotykam ich w czasie swojego lotu...
Brak komentarzy. |