Miasto Gaudiego przyciąga turystów niczym magnes - my również daliśmy się porwać Barcelonie. Atrakcyjne ceny lotów tanimi liniami pozwoliły nam na spełnienie marzenia o odwiedzeniu Barcelony stosunkowo niewielkim kosztem. Co warto zwiedzić w weekend w Barcelonie, jak zaplanować wyjazd? Oto nasz gotowy pomysł.
Dzień pierwszy.
Bilety do Barcelony zarezerwowaliśmy z kilkumiesięcznym wyprzedzenie - udało nam się złapać atrakcyjną cenę, dzięki czemu mogliśmy przeznaczyć więcej środków na dobry hotel blisko centrum, zwiedzanie i specjały kuchni hiszpańskiej.
W piątek, wczesnym rankiem dotarliśmy na lotnisko do Pyrzowic. Wsiadając do samolotu, zaczęliśmy wspominać film Woody’ego Allena „Vicky Christina Barcelona”. Czy Barcelona okaże się być tętniąca życiem, słoneczna i kolorowa jak w filmie? Czy spełni nasze wyobrażenia? Czy pozytywnie nas zaskoczy, czy zawiedzie?
Głodni wrażeń i hiszpańskiej kuchni (naprawdę burczało nam w brzuchach!) wylądowaliśmy na lotnisku El Prat. Lotnisko jest świetnie skomunikowane z miastem - właściwie nie trzeba wychodzić z budynku, by z hali przylotów dostać się do kolejki, która jedzie praktycznie do centrum. Kilkanaście minut jazdy i jesteśmy na miejscu. Docieramy do dworca, na którym łączą się linia kolejki podmiejskiej oraz linia metra.
Podobno kilka kroków stąd znajduje się nasz hotel. Wychodzimy z budynku, obchodzimy go naokoło... i nic. Adres się zgadza, powinniśmy być tuż obok hotelu. Robimy jeszcze jedną rundkę wokół budynku dworca i odkrywamy, że nasz hotel mieści się w tym samym gmachu co dworzec, a wejście do niego znajduje się kilka metrów od wyjścia z dworca! Wchodzimy do środka i oto jesteśmy w recepcji hotelu Barcelo Sants. Szybko się kwaterujemy. Hotel jest nowoczesny, ale prosty, pokoiki małe - jak za tą cenę jest raczej skromnie. Ale cóż - Barcelona do najtańszych nie należy.
Nie chcąc stracić ani chwili z naszego krótkiego, 3-dniowego pobytu w Barcelonie, wychodzimy z hotelu i realizujemy pierwszy punkt programu - udajemy się na pokaz tańczących fontann. To tylko 20 minut spacerem od naszego hotelu. Niedaleko fontann znajduje się nowoczesne centrum handlowe z tarasem widokowym, na który wjeżdża oszklona winda. Korzystamy z okazji, aby spojrzeć na Barcelonę z góry.
Zjeżdżamy z tarasu i przemieszczamy się w kierunku fontann. Jeszcze przed pokazem udaje nam się obejść park, który znajduje się powyżej - co ciekawe na górny poziom wywożą nas schody ruchome. Powoli się ściemnia i robi się chłodno - w końcu mamy dopiero kwiecień. Im bliżej rozpoczęcia pokazu, tym bardziej tłum gęstnieje. W końcu z głośników rozlega się muzyka, zapalają się światła, a woda zaczyna swoje akrobacje. Fontanny wirują i wystrzeliwują na wiele metrów w górę w rytm muzyki, a tłum patrzy na ten show jak zahipnotyzowany. Gdy pokaz się kończy, ruszamy w drogę powrotną do hotelu.
Ale po drodze musimy zjeść jakąś pyszną kolację. Wybieramy lokal nieopodal fontann. Kuszą nas stoliki w ogródku, a przy nich specjalne, ogrzewające powietrze latarnie - możemy siedzieć na świeżym powietrzu, obserwować miasto, które tętni życiem do późnych godzin i jednocześnie nie odczuwamy chłodu.
Na przystawkę wybieramy oczywiście tapas, a jako danie główne typowo kataloński przysmak, czyli paellę z owocami morza. Do tego wszystkiego kelner poleca nam wspaniałe w smaku regionalne wino musujące o nazwie cava. Pierwsze chwile w Barcelonie uważamy za niezwykle udane. Przepyszna kolacja jest idealnym zakończeniem dnia. Udajemy się do hotelu, gdzie dosłownie padamy na łóżka - jutro musimy mieć siły na intensywne zwiedzanie.
Dzień drugi.
Wstajemy dosyć wcześnie, zjadamy pożywne śniadanie i pełni energii ruszamy na podbój Barcelony! Dzisiejszej obowiązkowe punkty programu to Park Guell, Sagrada Familia (ale tylko z zewnątrz), Rambla, plaża (o tak!), a dalej - gdzie nogi poniosą.
Dziś nie obędzie się bez metra. Na szczęście Barcelona jest świetnie skomunikowana, a metro dociera praktycznie we wszystkie ważne z punktu widzenia turysty rejony miasta.
Zaczynamy od Parku Guell - jesteśmy w sam raz na otwarcie bram, dzięki czemu nie musimy przedzierać się przez tłum. Gaudi nas nie zawodzi - park ma swój niesamowity, zupełnie oderwany od rzeczywistości klimat. Teren parku jest położony dosyć wysoko, więc widok roztaczający się stąd na miasto jest imponujący. Wśród budowli, które można stąd dostrzec, zdecydowanie wyróżniają się strzeliste wieże katedry Sagrada Familia.
Wędrując alejkami wśród drzew napotykamy grajków, których muzyka niesie się po całej okolicy. Dziwnie ubrany mężczyzna brzdęka na instrumencie, który przypomina metalową miskę. Dźwięki, które wydaje z siebie ten osobliwy instrument, idealnie pasują do magii miejsca. Szkoda, że czas nas goni, a przed nami jeszcze tyle miejsc, bo chętnie zostalibyśmy tu dłużej.
Kolejnym przystankiem na naszej trasie jest bodaj najbardziej rozpoznawalny symbol Barcelony - Sagrada Familia. Podchodzimy pod samą katedrę, ale ze względu na sporą kolejkę i wygórowaną cenę biletu, nie decydujemy się wejść do środka. Zajmujemy jeden ze stolików przy lodziarni blisko katedry, zamawiamy lody i cieszymy oczy widokiem. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej.
Idąc ulicami miasta natrafiamy na jeden z „pocztówkowych” budynków Barcelony - kamienicę Casa Batllo z rybimi łuskami pokrywającymi ściany i dach - jedno z dzieł Gaudiego. W końcu postanawiamy wejść w labirynt ciasnych uliczek rozdzielających stare kamienice - w takich miejscach najlepiej można wczuć się w klimat miasta. Udaje nam się nawet na chwilę zagubić, ale na szczęście szybko odnajdujemy drogę.
Teraz udajemy się na Ramblę, która również nie zawodzi - legendy o przybywających tutaj tłumach nie kłamią. Z oddali cała aleja zdaje się pulsować i falować setkami głów. Postępujemy zgodnie z radami z przewodników - torebki i plecaki trzymamy ciasno przy sobie, a portfele, telefony i dokumenty wkładamy do kieszeni jak najbliżej ciała. Uff... udaje nam się przedrzeć, ale szczerze mówiąc wizyta na Rambli to średnio fajna atrakcja.
Postanawiamy ruszyć w kierunku plaży. Po drodze raczej przypadkowo natrafiamy na piękny, imponujący park. Z mapy wynika, że musi to być Parc de la Ciutadella. Park jest ogromny. Przy wejściu napotykamy jakąś manifestację, w następnej części studentów wygrzewających się w słońcu na kocach - niektórzy z nich siedzą nawet na drzewach, a w kolejnej - rodziny z dzieciakami. W końcu docieramy do pięknej, wielkiej fontanny. W zwiedzaniu najfajniejszy jest moment, kiedy mając świetnie dopracowany plan i tak najlepsze miejsca znajduje się przez zupełny przypadek.
Wreszcie docieramy na plażę. Przez chwilę odpoczywamy na piasku, moczymy nogi w zimnej, morskiej wodzie. Głodni jak wilki rzucamy się do pierwszego z brzegu baru przy promenadzie, ale widząc ceny w menu, szybko uciekamy. 12 Euro za hamburgera? Czy to hamburger z drobinkami złota?
Burczenie w brzuchu motywuje nas do poszukania w trybie pilnym innego miejsca, gdzie będziemy mogli skonsumować obiad, ale w normalnej cenie. Trafiamy do nieco oddalonego od plaży baru. Na ścianie wisi wielki telewizor, na którego ekranie można oglądać mecz piłkarski. W lokalu przebywają głównie mężczyźni - zapewne kibice. Knajpka wygląda przyjemnie, ale tak jakby nie była nastawiona na turystów. W środku widzimy chyba faktycznie samych miejscowych. Ceny w karcie są zachęcające. Zamawiamy zwykłego kurczaka z frytkami i sałatką - choć to nie specjały kuchni hiszpańskiej, ważne że jest smacznie i tanio.
Wracamy do hotelu. Szybki prysznic, skromna kolacja (najedliśmy się obiadem, więc kolacja może być skromniejsza) i ruszamy na wieczorny spacer.
W końcu około godziny 23:00 udajemy się do klubu na dyskotekę. Wybieramy Opium - to klub, który reklamował nam jeden z „naganiaczy” w południe, gdy byliśmy na plaży. Panie mają darmowe wejściówki, panowie niestety muszą za wstęp zapłacić - i to słono. Drinki w barze też nie należą do najtańszych. Muzyka nie jest zła, ale niestety panuje dosyć duży ścisk i jest duszno. Wytrzymujemy tylko do 3:00 (tutaj to młoda godzina) i wracamy taksówką do hotelu.
Dzień trzeci.
Mimo budzika nastawionego na godzinę 6:00, wstajemy około 7:30, w pośpiechu (żeby nie powiedzieć, w popłochu) dosłownie połykamy śniadanie i wyruszamy na miasto. Dziś ostatni dzień. A właściwie pół dnia - popołudniu odlatuje nasz samolot do Polski. Około 12:00 musimy wyruszyć na lotnisko. Tak mało czasu zostało, a jeszcze tak wiele do zobaczenia... niestety trzeba się na coś zdecydować. Męska część grupy głosuje za stadionem Camp Nou, przedstawicielki płci pięknej wolą inne atrakcje. Szczerze mówiąc wolałyby wszystko od stadionu! Wynik głosowania: 2:2 - karnych nie będzie. Grupa się rozdziela - panowie idą na stadion, a panie idą przed siebie, ale w odwrotnym do stadionu kierunku - decydujemy się na relaksujący spacer w kierunku fontann, których taniec oglądaliśmy pierwszego naszego wieczoru w Barcelonie i powolną włóczęgę po parku położonym nad nimi.
W południe obie grupy spotykają się przed hotelem. Zabieramy nasze bagaże i idziemy na dworzec. Kolejką docieramy do lotniska. Nasz czas w Barcelonie dobiega końca - pora wracać do domu.
Trzy dni to zdecydowanie za krótko na Barcelonę - pozostał niedosyt. Kilka miejsc takich jak Rambla nas zawiodło, natomiast klimat miasta, wyśmienita kuchnia i wszechobecny duch Gaudiego sprawiają, że z utęsknieniem wspominamy Barcelonę. Jeszcze tam wrócimy!
Brak komentarzy. |