Portugalskie wybrzeże znane jest głównie z niesamowitych, usłanych skałami plaż. Mało kto jednak wie, że można tam znaleźć wiele ukrytych w gąszczu małych rzek, które kończą swój bieg w formie wodospadu spadającego do małego jeziora.
Jednym z takich miejsc jest „Pega do Inferno”, którego nazwę można tłumaczyć jako” Złap diabła” bądź „Chwytanie piekła” postanowiłem się do niego wybrać, aby samemu spojrzeć we wrota piekieł.
Na oślep
Wodospad leży około 7 km od portugalskiego miasta Tavira. To właśnie tam wyskoczyłem z autobusu niosąc się z zamiarem pokonania reszty drogi pieszo. Trudności napotkały mnie już na samym starcie. Każda zapytana osoba wskazywała mi inną drogę, którą miałem podążyć. Celując na ślepo wybrałem kierunek, który najczęściej się powtarzał, zarzuciłem toboły na barki i ruszyłem pełen zapału w drogę.
Droga dłużyła mi się niemiłosiernie, słońce piekło, a pot coraz obficiej spływał mi po plecach. Nie bardzo wiedząc czy podążam w dobrym kierunku, chwytałem się każdego kto mógłby mi wskazać drogę. Po około godzinie solidnego marszu, udało mi się zatrzymać lekko wstawionego rowerzystę, który w spowolnionych gestach starał mi się wytłumaczyć drogę. Jedyne czego byłem pewien to tego, że będzie ciężej, dalej i trudniej niż się spodziewałem. Czas gonił. Autobus powrotny odchodził za 7 godzin, a ja nawet nie miałem pewności czy podążam w dobrym kierunku. Niemniej kontynuowałem w nadziei, że ktoś jeszcze uratuję moją drobną wyprawę.
Pomocna dłoń
Pomocna ręka pojawiła się w najmniej spodziewanym momencie. Przechodząc obok gospodarstwa rolnego zauważyłem osobliwą parę uważnie mnie obserwującą. Kota i psa leniwie rozłożonych razem na trawie. Przystanąłem na chwilę, ciesząc oczy niecodzienną przyjaźnią. Z letargu wyrwał mnie chrapliwy, niski męski głos dochodzący zza pleców:
- Nie próbuj podchodzić do czarnego. Nie pozwala nikomu zbliżyć się do kocicy.
Słowa te dochodziły spod słomkowego kapelusza, jegomościa ubranego w przetarte jeansy i koszulę w kratę. Uradowany widokiem kogoś tutejszego od razu przeszedłem do rzeczy zasypując poczciwego rolnika stekiem pytań o drogę. Ten wyraźnie zniesmaczony tymi wszystkimi wątpliwościami, wręczył mi w dłoń butelkę piwa, papierosa i kazał na siebie czekać.
Zrezygnowany, postanowiłem dać sobie chwilę odpoczynku i zobaczyć, co też Diego ma w planach. Po pół godzinie ze stodoły dało się słyszeć pomruki silnika i przekleństwa. Zwabiony odgłosami postanowiłem rzucić okiem. Gdy tylko się podniosłem drzwi stodoły rozpostarły się z hukiem, a Diego prowadząc zdezelowanego traktora z kolejną butelką browaru w ręku i uśmiechem na ustach wykrzykiwał:
- Widzisz!? Wiedziałem, że jak trochę na niego pokrzyczę to zaskoczy! Humorzasty jest skurczybyk, ale kocham go za to. Maszyna tak jak prawdziwy mężczyzna musi mieć charakter, młody!
Najwyraźniej nie bardzo zdając sobie sprawę z zaskoczenia w jakie mnie wprawił Diego kazał mi lecieć za dom po jeszcze dwa piwa, pakować manatki i wskakiwać. Już po chwili toczyliśmy się poczciwą czerwoną strzałą i wymienialiśmy opinię o sposobie życia w Polsce i Portugalii. Diego podwiózł mnie kilka kilometrów i na skrzyżowaniu dróg oznajmił mi, że jeszcze około dwóch i będę na miejscu. Niezmiernie uradowany, podziękowałem mojemu nowemu znajomemu i ruszyłem na spotkanie piekieł.
Na szczycie góry
Szedłem a krajobraz zaczął się zmieniać. Rozpościerające się w koło łąki oraz sady ustąpiły miejsca nagim kamienistym wzniesieniom, które otulały wyżłobione przez rzekę koryto. Postanowiłem podążać wzdłuż jej biegu, licząc, że doprowadzi mnie ona do wodospadu. Mimo pomocy Diego czas działał na moją niekorzyść. Jeżeli chciałem wrócić musiałem znaleźć wodospad jak najszybciej.
Nagle rzeka po prostu się skończyła, ginąc gdzieś w ścianie skał, przed którymi stanąłem. Nie zrażony postanowiłem obejść wzniesienie, licząc na to, że z góry dostrzegę właściwą drogę. Po około 20 minutach wspinaczki, trafiłem na szczyt wzniesienia, a tam jak wzrokiem sięgnął nic co przypominało by wodospad. Coraz bardziej powątpiewając w zasadność moich wysiłków dojrzałem czerwonego pick - upa walczącego ze stromym podjazdem na sąsiednim wzniesieniu. Niewiele myśląc pognałem ile sił w nogach wiedząc, że to może być jedyny człowiek na tym pustkowiu.
Dopadłszy w końcu do zaparkowanego na wzgórzu samochodu, zacząłem szukać kierowcy. Ten stał jakieś 100 metrów dalej. Ubrany w biały kombinezon pochylał się nad jakąś drewnianą budką. Zaciekawiony podszedłem bliżej starając się dojrzeć co też najlepszego ten biały Pan wyprawia. Gdy tylko zorientowałem się, że drewniana budka to w rzeczywistości ul dla pszczół było już za późno. Dwie z nich dobitnie dały mi do zrozumienia, że bez białego kombinezonu się nie obędzie.
Krzyczałem dobre 2 minuty, zanim zamyślony człowiek spostrzegł moją osobę. Zdziwił się niemiłosiernie wykrzykując, że tylko szaleniec wchodzi w te okolice bez kombinezonu. Jak się okazało w najlepsze spacerował sobie po wzgórzach należących do pszczół. Oczywiście wodospad był, a ja po drodze zdążyłem skręcić w złą stronę i go przegapić.
Polaco louco
Podniecony dokładnymi wytycznymi, pognałem w dół na złamanie karku. Po godzinie udało mi się faktycznie dotrzeć do miejsca... zamkniętego z powodu przegnicia belek zabezpieczających przed wpadnięciem do jeziora. Pełny determinacji przeskoczyłem kilka belek i dotarłem w końcu do celu podróży.
Pega do Inferno to miejsce magiczne. Woda wylatuje spomiędzy skał spadając kilka metrów w dół do zatopionego w zieleni jeziorka. Odważni mogą się pokusić o kilkumetrowy skok. Woda jest krystalicznie czysta, lodowato zimna i magicznie oczyszczająca. Mimo osobistej wygranej jaką było odnalezienie Pega do Inferno byłem skazany na spędzenie nocy nad jeziorem. Było już zdecydowanie za późno na powrót.
Zatopiony w krajobrazie, nie zauważyłem dwóch Panów po trzydziestce, którzy przyjechali nacieszyć oczy i obiektywy. Poprosili mnie o kilka zdjęć i dowiadując się, że przebyłem drogę, którą wszyscy pokonują samochodem (okazało się, że w sumie przeszedłem koło 20 km) pieszo z miejsca nadali mi przydomek „Polaco louco” - Szalony Polak.
Jak się okazało Panowie byli fotografami i w Polsce byli już dwukrotnie. Po krótkiej prezentacji słów, których nauczyli się podczas pobytu w naszym kraju (żadne nie nadaje się do cytowania) dali mi dowód, na to, że szczęście uśmiecha się do nas w najmniej spodziewanym momencie.
Po godzinie spędzonej na inspirującej pogawędce, zabrałem się samochodem z nowo poznanymi znajomymi w kolejne miejsce, pełny nadziei na następne małe przygody.
myszka | Bosko:) |