Wiem, powtarzam się, za każdym razem piszę, że od dziecka marzyłem o podróżach do dalekich i tajemniczych miejsc. Jednakże nigdy nie miałem większego marzenia niż JAPONIA. Zresztą nie chodzi tu tylko o zwiedzanie czy samą podróż. Ale ogólnie o Japonię. Kultura, sztuka, historia, religie, kino, etc. Dosłownie wszystko co japońskie ma dla mnie jakiś niewypowiedziany urok i powab.
Od jakiegoś już czasu przymierzałem się by w końcu tam polecieć i obaczyć to wszystko na własne wygłodniałe oczęta. W końcu na początku zeszłego roku znalazłem tani lot i hotel w Kyoto. Znajoma Japonka sprawdziła mi na kiedy przewidywane jest nadejście sakura-zensen, czyli ciepłego frontu powietrza znad południowego Pacyfiku, który przemieszczając się powoli na północ obleka Japonię szatą różowo-białego kwiecia. Dla rozmiłowanych w nieskazitelnym pięknie kwitnących drzewek Japończyków to sprawa na tyle poważna, że zarówno TV jak i specjalne serwisy śledzą ruchy sakura-zensen i w raz z jego nadejściem urządzane są festiwale, pikniki w parkach po to tylko by cieszyć się pięknym widokiem.
Wszystko zabukowane. Anieli pieją mi nad głową z zachwytu nie dając spać. Lecę w drugiej połowie marca by wraz z sakura od Hiroszimy aż po Tokio przesuwać się i podziwiać ukochaną Japonię. Chodzę do pracy a paszcza cieszy mi się od ucha do ucha aż zaczynam wszystkich drażnić. Każą mi albo wziąć coś na uspokojenie albo mam wziąć wolne. Taaa, już. Mowy nie ma! Już się widziałem siedzącego pod jaką wisienką w jakimś parku w Kioto... już byłem w ogródku i witałem się z gąską. Niestety moje wydawałoby się niezmącone szczęście zostało jednak zmącone pewnego dnia gdy TV podało wiadomość o trzęsieniu i tsunami i o elektrowni atomowej. Jak na szpilkach siedziałem całe dnie przed netem śledząc doniesienia... Niestety musiałem wszystko odwołać.
I tak jak chodziłem szczęśliwy tak teraz aż bali się podejść do mnie i znów kazali mi wziąć coś na uspokojenie. Ten tego ten... sam wziąłem. Żeby mnie pocieszyć polecieliśmy do Meksyku... Cóż to za pociecha ja się pytam??!! Miałem dostać kawał tortu a na pociechę dali mi lizaka! Też mi ale pociecha. Może dlatego Meksyk wyszedł tak jak wyszedł? Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Wiedziałem, że skoro nie wtedy to kiedyś indziej polecę, bo to, że polecę było pewne jak amen w pacierzu. I nie musiałem długo czekać.
Ponoć gdy się czegoś naprawdę pragnie to cały wszechświat sprzyja... kilka miesięcy później jeszcze raz zabrałem się za Japonię. Pobukowałem i czekałem w głębokich bólach porodowych. W końcu nadszedł szczęsny dzień. Mój Asik to indywiduum z głębokim ADHD więc, mamy dosłownie trochę ponad godzinę na przesiadkę w Hong Kongu. Po 12 h w samolocie widzicie mnie puszczającego się galopem przez odprawę... całe (dosłownie) gigantyczne lotnisko w Hong Kongu? Jakoś nam się udało. Muszę powiedzieć, że nawet udało mi się zapalić dwa papierosy w takiej śmiesznej „budce-palarni”.
Czujemy się nieco dziwnie. W samolocie z Londynu było dość dużo „białych”. Natomiast w samolocie z Hong Kongu do Osaki byliśmy tylko my... wszyscy się jakoś dziwnie na nas patrzyli. Zmieniło się również menu z europejskiego na japońskie. Nie muszę chyba wyjaśniać, że byłem wniebowzięty? Pod nami zaczynają się japońskie wyspy... widzimy na wybrzeżu światła mijanych miast, nazwy brzmią jak muzyka... Kagoshima, Matsuyama, Okayama... i w końcu upragniona Osaka. Lądujemy. Dzięki świetnie poinformowanym współtravelmaniakom, jesteśmy przygotowani. JRpass mamy wykupiony na cały okres pobytu. Wraz z voucherem dostaliśmy mapkę pokazującą gdzie na lotnisku Kansai możemy go wymienić na właściwy bilet.
Z kilku źródeł słyszałem niepokojące informację, że ze znajomością angielskiego to tak nie do końca. Nic to. Wierzymy w swój entuzjazm i pakujemy się na kolejne ruchome schody, które wiozą nas na dworzec kolejowy. Głowa chce mi się kręcić 360° dookoła. Oczy chcą wyskoczyć z orbit. Nie chce niczego przegapić. Wewnątrz aż się cały trzęsę.
Tym razem to ja się zachowuje jakbym miał zaawansowane ADHD. Pakujemy się do JR Center na Kansai Rail Station. No, może faktycznie nie jest najlepiej z angielskim ale też nie jest aż tak źle jak słyszałem. Trochę inny akcent, taki płynny i miękki, ale gdy człowiek się skupi to nie ma problemu. Wymieniliśmy voucher na bilet. Dostaliśmy kilka folderów z najpotrzebniejszymi informacjami. Dowiedzieliśmy się nawet jak dokładnie mamy jechać do naszego hotelu. Idziemy na peron. Podjeżdża pociąg. Wsiadamy. No super szybki ani super nowoczesny to on nie jest. Napisy na wyświetlaczu głównie po japońsku (tak się przynajmniej domyślam), ale co jakiś czas tuż przed kolejnymi stacjami pojawia się również informacja po angielsku. Więc jesteśmy poinformowani. Za oknami miga mi ukochana Japonia. Słyszymy że zaczyna chodzić konduktor. Wchodzi do naszego przedziału i o mało szczena nie obtłukła mi się o podłogę takiego karpia strzeliłem. Wchodzi ci taki umundurowany, w białych rękawiczkach, jakiś kosmiczny sprzęt wisi na pasku a szyi i kłania się w pas!!! Ja pitole! aż mnie zamurowało! Uśmiechnięty, sprawdza bilety i jeszcze bardziej uśmiechnięty i z kilkunastoma kolejnymi ukłonami wskazuje nam, że co prawda mamy JR ale nie mamy rezerwacji na ten przedział, tylko na przedziały „bez rezerwacji”, które są trzy wagony dalej. Oczywiście słowa po angielsku wszystko po japońsku i na migi i paluszkiem po folderach. Skoro tak to zbieramy się by się przenieść. Konduktor kiwa, że nie musimy bo jest późna godzina i nie potrzebujemy się przenosić, poza tym i tak za dwie stacje wysiadamy. Jesteśmy bardzo mile zaskoczeni. W Anglii kazałby się nam przenieść choć też z uśmiechem i grzecznie... o tym jak w Polsce by zareagował kanar to nawet nie chce sobie wyobrażać. Ot...różnice cywilizacyjno-kulturowe.
Wysiadamy na Shin-Osaka. Hotel mamy dosłownie po drugiej stronie ulicy. Głównie dlatego go wybraliśmy. Procedury meldunkowe szybciutkie i proste. Wszystko oczywiście pośród setki ukłonów i uśmiechów. Jedziemy na 10 piętro. Wchodzimy do pokoju i chce się nam śmiać. Zaznaczam, że nie jest to hotel kapsułowy! Ale pokoje wielkości mojego holu domu. Ale to nic, i tak będziemy tu spędzać mniejszą część nocy bo o dniach nawet nie wspomnę. Po 20 h w samolotach, lotniskach, pociągach marzymy już tylko o śnie.
A następnego dnia z samiuśkiego rana jedziemy do Kyoto! Jeszcze na dworcu zrobiliśmy rezerwacje na pociąg. Swoją drogą trzeba o tym pamiętać, bo czasami można prze całą drogę stać. A rezerwacji (jeśli oczywiście są jeszcze dostępne wolne miejsca) można dokonać nawet tuż przed podróżą, choć naturalnie lepiej jest zrobić ją przynajmniej kilka godzin wcześniej. My zawsze wieczorem po powrocie robiliśmy rezerwacje na dzień następny. Gorzej z powrotami, bo trudno jest przewidzieć o której konkretnie będzie się wracać, tym bardziej, że częstokroć odkrywaliśmy jakieś miejsce przez czysty przypadek i zanim obfotografowaliśmy, zanim się pozbieraliśmy to czasami mijało dużo czasu, a śpieszyć się bo na taką a taką godzinę mamy rezerwacje mija się z celem. Gdybym chciał takiego ornungu to wybrałbym się ze zorganizowaną wycieczką a nie na własną rękę. A tak byliśmy całkowicie niezależni, mogliśmy siedzieć w jednym miejscu tyle ile chcieliśmy. Tak więc gdy decydowaliśmy się już wracać szliśmy do JR center i sprawdzaliśmy 2 lub 3 następne pociągi do Shin-Osaka i gdy nie było bardzo późno to braliśmy późniejszy i w międzyczasie szliśmy na kolacje.
Dworce to opowieść sama w sobie. W każdym większym mieście, w którym byliśmy, dworzec kolejowy to centrum handlowo-gastronomiczno-komunikacyjne. Oprócz szeregu kas, przypisanych odpowiednim liniom kolejowym, poza wszelkiego rodzaju biurami turystycznymi, informacjami, dworce to centra handlowe z dziesiątkami sklepików z ciuchami, pamiątkami, jedzeniem. Najczęściej całe piętro lub jakaś wydzielona część to same restauracyjki. Generalnie wyglądało to tak: idzie sobie taki delikwent (czyt. ja) pasażem, a tu zza kotary wyskakuje filigranowa Japoneczka jakby żywcem wycięta z jakiejś mangi i głosem godnym tenora zaczyna mi się drzeć do ucha, wszystko oczywiście po japońsku, z rozbrajającym uśmiechem i setką pokłonów. Pierwsze dwa dni za każdym razem podskakiwałem jak pingpong, tak mnie zawsze z zaskoczenia brały. Potem się przyzwyczaiłem i nauczyłem, że zabija się im ćwieka jak się człowiek im odśmiechnie i odkłoni i idzie dalej. Jak znam samego siebie i Japonię, robiłem gafę jakich mało.
Gorzej było jak się człowiek musiał zatrzymać przed witryną by pooglądać co podają. Tu dwa słowa wyjaśnienia. Nieczęsto się trafiało, by można było dostać menu po angielsku albo przynajmniej z angielskimi opisami. Dlatego przy japońskiej nazwie potrawy z zasady była fotka jak to wygląda. Często też nie było menu, tylko w witrynie wystawione były plastikowe atrapy potraw, które w danym dniu podawano. Więc skoro my ani be ani me więc dyskretnie paluszkiem. Chyba przyzwyczajeni byli bo nie robiło to na nich zbytniego wrażenia. Aha, jeszcze jedno, z zasady na zewnątrz przy menu albo przy atrapach były pokazane ceny. Nie wiem tego z autopsji ale czytałem, że lokale, które nie miały cen podanych lepiej było omijać. Nie wiem dlaczego. Czy dlatego, ze można zapłacić faktycznie jak za zboże, czy też może to jeszcze zabytek poprzedniej epoki, w której wszystko nawet toaleta wydawały się nam zabójczo drogie „na zachodzie”, i człowiek wolał wiedzieć i przeliczyć nim się zbłaźnił?
Często napotykaliśmy też innego typu „restaurację” (byliśmy w takiej na obiedzie w Odawarze). Wchodzi się jak do baru szybkiej obsługi. Ale na dzień dobry człowiek natyka się na tajemniczą machinę pełną fajnych znaczków jakiś mikroskopijnych rysunków. Pod każdym guziczkiem kryje się jakaś tajemnicza potrawa. Trzeba to nacisnąć, zapłacić, pobrać bilecik i z tym bilecikiem pomaszerować z raźną i dumną miną do kontuaru, przy którym kucharz już czeka by zacząć rzucać noodlami, jakimś mięskiem i warzywami i przygotować pyszne żarełko na oczach osłupiałego klyenta (czyt. mnie). Jak ładnie poprosisz to nawet dostaniesz europejski widelec. Mówię Wam jaja muszą być bo by nikt nie chodził na pogrzeby. Ja tam jestem obyty, hehe, pałeczkami jeść umiem...ale Asik nie bardzo. No dobrze. Tyle słowem wstępu. Zgodnie z Waszymi radami resztę podzielę na odcinki. Japonio!!! Nadchodzę!!!
Nigdy nie korzystałem z czegoś takiego jak „rozmówki” licząc na możliwość komunikacji w języku angielskim... W przypadku Japonii jednakże warto mieć ze sobą takową książeczkę, lub przynajmniej elektronicznego tłumacza.
Palić w zasadzie można bez ograniczeń, niemniej jednak powinno palić się w wyznaczonych do tego miejscach, które są absolutnie wszędzie, na peronach, lotniskach a nawet na terenie zabytków. Warto też mieć przy sobie zawsze kilkaset jenów drobnymi monetami.
Brak komentarzy. |