Kyoto - serce regionu zwanego Kansai, to tu rodziła się starożytna Japonia zwana wtedy Yamato, to Kansai było sceną na pół legendarnych, na pół mitycznych historii shintoistycznych. To tu w Kansai zrodziło się pojęcie NIHON-TEKI, czyli tego co czysto japońskie, czy prawdziwie nasiąknięte duchem Yamato. Przez ponad tysiąc lat stolica i siedziba boskiego cesarza. Ojczyzna jednych z najpiękniejszych i najcenniejszych zabytków Japonii.
Kyoto, niezależnie jak bardzo chcemy czy się staramy, zwyczajnie nie da się „zaliczyć” w ciągu jednego dnia. My w sumie spędziliśmy tam 3 dni, co i tak było zdecydowanie za mało.
Pierwszego dnia chcieliśmy się dostać do Parku Cesarskiego, Zamku Nijo a po południu jakieś świątynie. Metro w Kyoto nie jest zbyt rozbudowane, ale świetnie przemyślane. Ma dwie linie, jedna biegnąca z północy na południe a druga z zachodu na wschód. Obie linie krzyżują się na stacji Karasuma-Oike, z której nawet na piechotę można się dostać zarówno do Zamku jak i Gion i leżących za nią świątyń. Jeśli nie chce się nam chodzić, można skorzystać z autobusów, które prawie zawsze mają przystanki tuż przy najważniejszych zabytkach. My głównie chodziliśmy, tzn. bardziej spacerowaliśmy zatrzymując się co rusz bo coś przykuło naszą uwagę.
Zgodnie z planem zaraz po przyjeździe jedziemy metrem do Parku Cesarskiego. Zakup biletu na metro jest w pierwszej chwili nieco skomplikowany. Nie ma kas, są tylko samoobsługowe maszyny. Najpierw trzeba sprawdzić do jakiej stacji chce się jechać. Potem szuka się jej na rozkładzie ponad maszyną i sprawdza jaka kwota jest do niej przypisana. Kwoty od 170? do 250? i dopiero wtedy wciska się przycisk odpowiedniej kwoty, ilość osób i dopiero wtedy płaci (można płacić zarówno monetami jak i banknotami). Jakoś dotarliśmy i idziemy do parku. Pierwsze „naście” lub nawet „dziesiąt” fotek już pstrykniętych. Tuż za bramą, gdy zachwycamy się nad przepiękną sosną zagaduje do nas starszy Japończyk. Trochę po angielsku, trochę po japońsku, trochę na migi rozmawiamy, o tym skąd jesteśmy, czy nam się tu podoba, o historii. W końcu po zrobieniu nam wspólnego zdjęcia, po wielu uśmiechach i półukłonach idziemy dalej.
Trochę rozczarowani, że nie widać pałacu skrytego za wysokim murem (choć sam mur tyż pikny), chodzimy po parku, zahaczamy o małe świątynki, dawne pawilony dworzan, które można zwiedzać, patrzymy jak cała chmara czerwonych łepków lata i dokazuje na placu zabaw. I jakoś przez przypadek, nawet nie pamiętam po co tam w sumie weszliśmy, spytać o coś chyba (ale o co? Nie wiem), do biura dworu cesarskiego. Wiedzieliśmy, że nie zobaczymy pałacu bo nie mamy pozwolenia, a uzyskanie go jeszcze w Anglii było zbyt czasochłonne, wiec zdecydowaliśmy, że nie wyrabiamy go i w tym czasie pojedziemy gdzie indziej. I ku naszemu zaskoczeniu, mało, że dostaliśmy pozwolenie na zwiedzanie Pałacu Cesarskiego to do tego dostaliśmy zezwolenie na zwiedzanie Pałacu i Ogrodów Sento oraz Willi Cesarskiej w Katsura. A żeby nas dobić ze szczęścia, tzn. mnie, dano nam pozwolenie na robienie zdjęć!!! A chyba byliśmy się pytać tradycyjnie o toaletę... tak, w Japonii też byłem z Asikiem, więc wszystko jasne. Więc chcąc nie chcąc musieliśmy pozmieniać plany, by wygospodarować jeszcze jeden dzień na Kyoto.
Skoro i tak musieliśmy jeszcze raz tu przyjechać za kilka dni więc nie marnowaliśmy więcej czasu w parku tylko nie mitrężąc dłużej udaliśmy się do Zamku Nijo. Trochę dziwny ten zamek. Bo choć otoczony fosą, murami i basztami obronnymi, bo mimo, że wchodzi się przez potężną murowaną bramę, to wewnątrz rozciąga się widok na piękne ogrody i niskie zabudowania a nie na to co spodziewałem się zobaczyć. Jak się później okazało Zamek Nijo nigdy nie był i nie miał być fortecą obronną. Z założenia miała to być pałacowa rezydencja szoguna Tokugawy Ieyasu, z której korzystał w czasie swojego pobytu w Kyoto. Zabudowania, bramy, portyki, dachy są przepięknie zdobione. Ale to nie sam pałac robi na nas wrażenie a przypałacowe ogrody... O japońskich ogrodach można by napisać osobną pracę doktorską na kulturoznawstwie. Niech na potrzeby tej wspominki wystarczy kilka zdań, za każdym zakrętem otwierał się przed nami inny cudowny widok. A to żuraw brodzący dostojnie w stawie, a to pięknie różnokolorowy klon mieniący się zielenią, czerwienią, żółcią i wszelkimi odcieniami pomarańczu, a to samotny mostek przerzucony między ścieżką a kamienną wyspą, pośrodku której stała jedna samotna przepięknie powykręcana sosna, a to jakiś lampion zagubiony pomiędzy kępami drzewiastego bambusa, a to statua medytującego Buddy... W pewnym momencie gdy wspięliśmy się na jedną z narożnych baszt by podziwiać panoramę Kioto i samych terenów pałacowych dopadła nas grupa dzieciaków. Mieli lekcje angielskiego. Każdy w łapce trzymał kartkę z rysunkami i podpisami angielsko-japońskimi i gotowymi pytaniami podstawowej konwersacji. I zaczęło się poszturchiwanie jeden drugiego by zacząć rozmowę. Fajne dzieciaki były. Robiło się już nieco późnawo, wiec udaliśmy się do Gion w poszukiwaniu gejsz. Niestety nie udało się nam żadnej zobaczyć.
Ale skoro już tam chodziliśmy snując się po małych uliczkach doszliśmy do wniosku, że można coś zjeść. W jednej z bocznych, maciupkich uliczkach natknęliśmy się na maleńkie drewniane drzwi z charakterystycznymi powiewającymi nad drzwiami ni to flagami ni to zazdroską, ni to zasłoną i tablicą na której ktoś skrzętnie wykaligrafował coś po japońsku. Wchodzimy i aż sapnąłem z wrażenia. Jedno miejsce na cztery osoby na podeście. Siedzi się na futonach, je pałeczkami a stół sięga gdzieś troszkę do połowy łydki. I są jeszcze trzy miejsca przy barze z normalnymi krzesłami. Gospodyni była naszym widokiem tak samo zdziwiona jak my jej. Ale jak się nie rzuci witać nas w progu, kłaniać się, uśmiechać, wskazywać miejsce dla nas, podawać gorących, wilgotnych i pachnących ręczników, podawać menu i piwo. Sama radocha. Menu po japońsku... ale obok zdjęcie każdej potrawy. Pokazaliśmy paluchami co chcemy i zaczęła się feria zapachów! Najpierw dostaliśmy przepyszną zupę. O smaku rybnym, ale o wyglądzie rosołu, do tego w malutkiej porcelanowej miseczce dostaliśmy taką wściekle zieloną papkę, którą należało po troszku jeść wraz z noodlami pałeczkami. Pycha! Gdy już zjedliśmy zupę dostaliśmy po piwie i danie główne, ryż z warzywami i chyba wieprzowiną, ale nie jesteśmy pewni bo smak przypraw zupełnie zmienił smak mięsa. Pycha! A na zakończenie dostaliśmy po lampce tradycyjnego wina śliwkowego. Opici jak bąki, najedzeni i szczęśliwi patrzymy na rachunek i własnym oczom nie wierzymy. Za to wszystko, za dwie osoby zapłaciliśmy 2800. Niewiarygodnie tanio. Napiwku nie proponowaliśmy bo jest to źle widziane i niepraktykowane w Japonii, bo jest to w niezgodzie z wysoką japońską etyką pracy. Są niesamowici, prawda? Wieczór spędziliśmy na zwiedzaniu i snuciu się po świątyniach, parkach i ogrodach.
Kilka dni później, wcześniutkim rankiem, z zapasem kart pamięci, jedziemy znów do Kyoto, by zwiedzać cesarskie włości. Bilet na shinkasen zabukowaliśmy poprzedniego dnia więc bez pośpiechu robimy codzienną rutynę. Idziemy do takiego ni to sklepiku ni to małej piekarni by kupić kapitalne ciacho, które wygląda jak nasz sękacz ale troszkę inaczej smakuje, bardziej słodkie i coś tam swojego dodali. Potem z torebkami z ciachami idziemy do sklepiku gdzie kupujemy sobie mrożoną kawę. I tak zaopatrzeni idziemy na nasz peron. Nim oczywiście wejdziemy do pociągu trza się przecież jeszcze załatwić, bo a nuż się zachce i będzie tragedia w czasie 15 minutowej podróży.
Każda linia kolejowa ma swoje własne składy. Linie, którymi my jeździliśmy miały pociągi wyglądające dosłownie jak statki kosmiczne. Tak człowiek stał na peronie i się zastanawiał kiedy to u nas będzie? Ech... Tu należałoby opowiedzieć o jeszcze innym japońskim zwyczaju. O wchodzeniu... do czegokolwiek, do pociągu, metra, sklepu, restauracji, gdziekolwiek. Wszyscy spokojnie czekają w równiutkiej jak spod liniału kolejce. Gdy podjedzie pociąg, nikt się nie rzuca galopem do drzwi, tylko wszyscy, tzn. pierwsza osoba w kolejce, stoi tam gdzie stała czekając aż wszyscy (!) spokojnie wysiądą i odejdą od drzwi. Dopiero wtedy kolejka powoli się rusza i wchodzi się do pociągu czy metra. Co więcej gdy już się wejdzie do wagonu to nikt się nie przepycha, tylko wszyscy spokojnie czekają aż osoba przed nami usadowi się, powkłada co ma do powkładania na półki i dopiero wtedy kolejka dalej rusza. Jak pomyśle jak to u nas wygląda... ten galop, przepychanie się, tłok. W pociągach są specjalne albo wagony dla palących albo specjalne mini przedziały, w których można palić. Więc można zarówno oszczędzić niepalących jak i zlitować się nad palącymi.
W Kyoto jesteśmy dosyć wcześnie, ale jedziemy bezpośrednio do Imperial Parku, by na wszelki wypadek się nie spóźnić w wyniku jakiegoś porannego tłoku. Po drodze kupujemy sobie kolejny zestawik zakąska i piciu i idziemy do parku gdzie mamy jeszcze dobre pół godziny do zbiórki przed wejściem do Sento Palace. Już drugi raz tu jesteśmy i za każdym razem widzimy dosłownie dziesiątki najróżniejszych rowerów tuż przy wejściu. Domyślamy się, że można z nich swobodnie korzystać na terenie parku, byle zostawić je przy jakimkolwiek wyjściu. Domyślamy się nie znaczy jednak jesteśmy pewni, a żadnej informacji nie było. No nic z tego, nie ma to tamto trza dreptać po żwirku piechtą.
Pierwszy pałac Sento został wybudowany w 1640 roku jako siedziba dla „emerytowanego” cesarza Gomizuno. Niestety pałac płonął aż trzykrotnie za życia cesarza. Za każdym razem skrzętnie był odbudowywany. Od tego też czasu Sento stał się stałą siedzibą zdetronizowanych par cesarskich. Po wielkim pożarze w 1854 r gdy oba pałace (Sento jak i leżący opodal Pałac Cesarski) spłonęły, Sento nie zostało odbudowane, bo w tym czasie nie było emerytowanego cesarza. Dopiero w 1867 pałac został odbudowany dla cesarzowej Dowager, w którym mieszkała aż do 1872 kiedy to dwór przeniósł się do Tokyo. Dzisiaj wnętrza mają zachodni styl, który nadano przed oficjalną wizytą Księcia Walii (późniejszego Edwarda VIII) w 1922. Gdy Rodzina cesarska przebywa w Kyoto to przebywają w tym właśnie pawilonie. Ogrody pałacowe to dzieło sztuki, połączenie dwóch stawów z rozsianymi kaskadami, mostkami, wysepkami. W najmniej spodziewanych miejscach można się natknąć na kapliczki, latarnie czy inne ozdoby. Drzewa odpowiednio dobrane ze względu na kolorystykę. Kształt drzewom został odpowiednio nadany, i wszystko tchnie harmonią, spokojem i majestatem.
Kolejnym punktem na naszej dzisiejszej liście jest sam Pałac Cesarski w Kyoto. Widać różnicę. Tu jesteśmy w pałacu panującego. Tu nie silono się o harmonię i spokój emerytowanego cesarza. Choć mniejszy niż jego poprzednicy, pałac nadal zachwyca monumentalnością, prostotą i minimalizmem. Choć bramy prowadzące do pałacu aż kapią od zdobień, złoceń, to sam pałac jest skromny. Japońskie rezydencje zwyczajnie nie mogą się obejść bez terenów zielonych, co nie dziwi, gdy uświadomi się sobie, że jest to nacja bardzo wyczulona na piękno natury, zmienność pór roku. Japońskie ogrody projektowane są tak by zachwycać niezależnie od pory dnia czy roku.
Teraz czekała nas zabawa po pachy. Mieliśmy się dostać do Cesarskiej Willi w Katsura. Dojazd ma nam niby zabrać koło godziny. Mapka wyrysowana prze panią w biurze ds. dworu. Przesiadek więcej niż mam włosów na brodzie... Ale nic to, jedziemy. Najpierw metrem, potem pociągiem a na końcu autobusem. Jazda autobusem to też dla bardziej zorientowanych. Stoi się oczywista w kolejce. Wchodzi się tylnym wejściem pobiera taki fajny bilecik, który trzeba skrzętnie trzymać. Potem przy wysiadaniu trzeba wsadzić bilecik do kosmicznej maszynki stojącej przy kierowcy i trzeba wrzucić pieniążka, jeśli ktoś nie ma odliczonej kwoty (maszynka nie wydaje reszty) to, a jakże, maszynka rozmieni i trzeba wrzucić odliczoną kwotę. No i teraz można spokojnie wysiąść. No nic, tak nam sprawnie ta przeprawa przez całe Kyoto poszła, że jesteśmy prawie godzinę za wcześnie. Ale, że my z Asikiem to ekipa jakich mało, więc wypatrzyliśmy, że można opodal zejść nad rzekę i legnąć się na trawce. Słońce powoli, nieuchronnie schodzi coraz niżej.
Gdy w końcu wchodzimy do willi, jest po czwartej. Chodzimy po cudownym ogrodzie, rozciągającym się wokół centralnie położonego stawu. Mogłoby się wydawać, ze skoro ogród nieduży, to będzie nudnawo. A nie było. Japończycy to prawdziwi mistrzowie. Dróżka wije się odsłaniając co rusz inne pawilony, widoki czy detale. Widzieliśmy unikalny pawilon, w którym goście oczekiwali na audiencję i gdzie mogli przebrać podróżne ubrania na odświętne kimona. Widzieliśmy piękne w swej prostocie domki herbaciane. Jedną z „atrakcji” pałacu jest taras do podziwiania księżyca. Uwierzycie? To jest możliwe tylko w Japonii. Gdybyśmy napotkali się na taką nazwę gdziekolwiek indziej, jak nic pomyślelibyśmy, że albo jesteśmy w pracowni astronoma albo astrologa, siedziba miejscowego arystokraty przyszłaby nam do głowy jako ostatnia. Ech ta szalona Japonia i jej cudowne dziwactwa...
Kyoto jest tak zachwycające, że nie ma się go dosyć, co chwila otwiera się jakiś wspaniały widok. Nic więc dziwnego, że po krótkiej dyskusji postanowiliśmy wygospodarować jeszcze jeden dzień by zobaczyć coś jeszcze ciekawego. A na liście co zwyczajnie trzeba zobaczyć będąc w Kyoto pozostało jeszcze całkiem dużo pozycji. Ten dzień został poświęcony na zespoły świątynne.
Z samego rana przeszliśmy się piechotą do ociekającego starożytnością i historią zespołu świątynnego Toji. W 794 roku TOji został wzniesiony jako jeden z dwóch strażniczych zespołów świątynnych nowej stolicy. Charakterystyczna pagoda została dodana niecałe sto lat później. Choć nie jest oryginalna (płonęła kilkakrotnie), obecna pochodzi z XVII wieku, to nadal jest jednym z najcenniejszych zabytków jakie Japonia ma do pokazania. Swoją drogą, to całkiem zastanawiające są te ciągłe pożary. Ale dowiedzieliśmy się dlaczego. Jak wszyscy wiemy Japonia jest jednym z najbardziej aktywnych tektonicznie krajów na świecie. W ciągu roku zdarza się ich wiele. Czasami zdarzało się w trakcie gdy gospodynie przygotowywały posiłki. Z powywracanych tradycyjnych piecyków wysypywał się płonący węgiel zaprószając tym samym pożary. Inną bardzo częstą przyczyną pożarów były pioruny. A, że japońskie miasta były prawie w całości drewniane, więc nic dziwnego, ze płonęły bardzo łatwo. Ale tu z kolei ujawnia się jeszcze inna cecha narodowa Japończyków. Niezależnie jak doświadczeni przez los czy żywioły zawsze z pewną, nie wiem czy to odpowiednie słowo, apatią, zobojętnieniem czy też niewzruszeniem powracają i skrzętnie odbudowują zniszczenia.
Kolejną w tym dniu odwiedzoną przez nas świątynią był Chram Heian. Świątynia została wybudowana w 1895 w 1100 rocznicę założenia miasta. Jest repliką pałacu cesarskiego z okresu Heian. Charakteryzuje się jaskrawymi kolorami, pawilonami o dachach w chińskim stylu. Krytycy zarzucają, że jest zbyt jaskrawa, zbyt nowa i zbyt bombatyczna. Jak na ironię, jaskrawe kolory rzeczywiście charakteryzowały ten okres, tylko, że z tych nielicznych zabytków ocalałych do naszych czasów farba zwyczajnie zeszła.
Popołudnie spędziliśmy w zachodniej części Kyoto zwiedzając słynny Złoty Pawilon (naturalnie kopia, gdyż oryginał spłonął), słynny Kamienny Ogród w Ryoanji czy zespół 24 świątyń Daitokuji. Chodząc po tym ogromnym obszarze, wąziutkimi alejkami pomiędzy murami poszczególnych świątynek, można się dosyć łatwo pogubić. Większość świątyń jest zamknięta dla zwiedzania, poza szczególnymi okazjami. Dlatego bardzo się ucieszyliśmy gdy udało nam się wejść do jednej z nich, maleńkiej Kohri-in. Świątynka została wybudowana w pierwszej połowie XVI wieku jako świątynia rodowa Hatakeyama, baronów Noto. Wchodzimy a „bileter” aż zapomniał się ukłonić...tak się nami zdziwił. Spodziewał się pewnie wszystkiego a nie dwóch białasów wchodzących i ściągających buty gdzieś w środku dnia w środku tygodnia całkowicie poza sezonem turystycznym. Zapłaciliśmy za bilet, oczywiście na migi i chodzimy sobie po pawilonie i cudownym minimalistycznych ogrodach a tu patrzymy sadzi do nas jakaś kobiecina... tzn. nie sadzi tylko tak charakterystycznie drepta, ale jakby na jakimś dopalaczu była tak jej to sprawnie szło, ja jakbym stawiał takie kroki to zabiłbym się o własne sznurowadła już po kilku krokach. Ale nic to stanęliśmy i zaciekawieni patrzymy czego ona może chcieć. Buty ściągnęliśmy, fotki bez lampy na speedy Gonzaleza, tzn. na szybcika dopóki nikt nie patrzy. Kobiecina w końcu nas dopada i ... wyjaśnia, że przyniosła nam odręcznie napisaną przez jednego z kapłanów historię świątynki po angielsku. I jak nie zacznie przepraszać, kłaniać się, że nie są przygotowani na turystów zagranicznych. I by nam osłodzić zawód (jak mniemam) zaczęła z nami chodzić i opowiadać nam o mijanych pomieszczeniach. Wyjaśniła kto gdzie siedzi w trakcie ceremonii herbacianej (ale zapomniałem), dlaczego z zasady do tradycyjnych pawilonów herbacianych są z zasady małe i wąskie drzwi, a po to by samuraje musieli się rozbroić nim wejdą do środka. Dowiedzieliśmy się, że również dzisiaj kapłani odprawiają buddyjskie obrzędy w świątynce. A na koniec dowiedzieliśmy się, że ona w sumie to nie jest z tej świątyni tylko z jednej po sąsiedzku i przejęty bileter ją dla nas ściągnął. Uroczy są prawda? I jak sobie przeglądam przewodnik, gdy znajoma dodaje kolejne fotki z Kyoto to zdaję sobie sprawę jak wielu rzeczy nie dane nam było zobaczyć, jak wiele wspaniałych rzeczy nas ominęło. Chyba trzeba będzie tu wrócić.
Przypomniała mi się kolejna ciekawostka. W Japonii jest niedopuszczalne publiczne wydmuchiwanie nosa! Wiec będąc w tłumie co chwila słychać pociąganie nosa :).
Brak komentarzy. |