Jednym z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie momentów podczas podróży do Japonii była wizyta w Hiroszimie. Nie ze względu na walory turystyczne. Postrzeganie tego miejsca w takich kategoriach jest niewłaściwe. Zwiedzać można wiele miejsc, ciekawych, pięknych, zadziwiających. Jednakże Hiroszima podobnie jak Oświęcim czy Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng w Phnom Penh należą do zupełnie innej kategorii.
Nie są to atrakcje turystyczne. To są miejsca - pomniki ludzkiego cierpienia, męczeństwa i czarnych kart historii. Tam trzeba być. Każdy powinien odwiedzić te miejsca by oddać się refleksji, pomyśleć co się tam stało, zastanowić się nad bezsensem tego wyścigu szczurów.
Jechałem do Hiroszimy z mieszanymi uczuciami. Czytałem kilka relacji ocalałych zarówno z Hiroszimy jak i Nagasaki, czytałem opisy obchodów rocznicowych w obu miastach. Wiedziałem, że chce tam być. Wiedziałem co tam zobaczę. Nie wiedziałem jedynie czego tam doświadczę. Dzisiejsza Hiroszima to nowoczesne, trochę bezbarwne miasto. I mimo, ze poza Parkiem Pokoju próżno szukać jakiś pozostałości po „placu zabaw chłopczyka” to czuć atmosferę przeszłości.
Gdy jedziemy tramwajem mijamy zwyczajne budynki. Gdy wysiada się na przystanku Genbaku Dome-mae od razu rzuca nam się w oczy szkielet Kopuły Bomby Atomowej. Widzimy innych „turystów” stojących w zadumie przed tablicą upamiętniającą pomordowanych. Porażające jest to, że do dziś nie wiadomo ile osób wtedy zginęło. Szacuje się liczbę ofiar na ponad 230 tyś. Ale ile jest przypadków gdy całe rodziny wyparowały i nie miał kto zgłosić ich zaginięcia? Ale nawet ta ogólnikowa liczba jest przerażająca.
Gdy przechodzimy przez most na rzece Motoyasu-gawa, gdy wchodzimy do parku otacza nas cisza i spokój, miejski gwar pozostaje daleko w tyle. Niby jesteśmy w centrum wielkiego miasta a jednak tu słyszymy jedynie ptaki i szum koron drzew i cichy szmer rozmów. Spacerujemy zacienionymi alejkami i co kilka chwil ciszę przerywa dojmujący, głuchy, głęboki dźwięk buddyjskiego dzwonu. Gdy kierujemy się do źródła widzimy betonowy „baldachim” nad dużym dzwonem i ludzi czekających by specjalną belką ponownie wydobyć przejmujący jęk. Obok nas stoi grupka nastolatków z nauczycielem. Na tablicy informacyjnej czytamy, że stoimy przed Dzwonem Pokoju.
Nieco dalej natykamy się na kolejny monument, poświęcony małej dziewczynce, która zmarła w wyniku napromieniowania. Wokół pomnika w szklanych gablotach znajdują się różnokolorowe papierowe żurawie, będące symbolem szybkiego powrotu do zdrowia. Idąc jeszcze dalej natykamy się na prostokątny Staw Pokoju i symboliczny nagrobek ku czci ofiar bomby atomowej. Pośrodku stawu pali się Płomień Pokoju, który zostanie zgaszony dopiero gdy zniknie ostatnia bomba jądrowa. Idąc jeszcze dalej dochodzimy do Muzeum Pokoju, gdzie można zobaczyć stare fotografie, przedmioty „ocalałe” z wybuchu. Bardzo przejmujące miejsce, podobnie jak stosy ubrań w Oświęcimiu.
Nie musimy się nigdzie śpieszyć dzisiaj. Mamy cały dzień. Kupujemy sobie kawę i ciastka i siadamy na jednej z licznych ławeczek i jeszcze raz obserwujemy Kopułę. Asikowe ADHD zaczyna się powoli ujawniać. Ale nic, chce jeszcze chwilę tu posiedzieć i pomyśleć. Trudno jest wyjaśnić co się myśli czy czuje w takim miejscu, szczególnie gdy czytało się wcześniej przejmujące apokaliptyczne opisy. A teraz siedzi się w ciszy pośród zieleni. Jeszcze tylko kilka chwil i ruszamy na tramwaj by zobaczyć słynną Miyajima.
Jedziemy dobrą godzinę. W końcu dosyć wynudzeni (tzn. Asik) wysiadamy na końcowej stacji i udajemy się na prom. Trochę nas martwi niebo zasnute ciężkimi szarymi chmurami. Z JRpass możemy płynąć specjalnym promem bez dodatkowego biletu. Miotam się po pokładzie jak Żyd po pustym sklepie, bo nie wiem z której strony będzie widać Itsukushimę. Gdy w końcu dopływamy i wychodzimy na ląd zaczyna kropić. Idziemy razem z całym tłumem w kierunku Tori. Między nami pomykają oswojone sarny, które jedzą cokolwiek im się da. Widzieliśmy nawet jak dzieciaki karmiły je gazetami. Wtranżalały z apetytem aż im się uszy trzęsły.
Idziemy spacerkiem dalej, niepomni mżawki, zachwycamy się pięknem nadbrzeżnych lampionów, posągów chińskich lwów. Nazwa Miyajima w dosłownym tłumaczeniu to „wyspa sanktuarium”. I choć niewielka, obwód wyspy to ok 30 km, to pełno tu ciekawych rzeczy do zobaczenia. Poza Chramem Itsukushima z charakterystyczną jaskrawo pomarańczową bramą Tori, można tu zobaczyć jeszcze kilka innych świątyń. Piękną, starożytną pochodzącą z okresu Heian Itsukushima Jinja poświęconą trzem shintoistycznym boginiom morza. Ukrytą pośród klonów pagodę Tahoto.
W drodze powrotnej na prom zahaczamy o uroczą kawiarenkę. Pokrzepieni gorącą czekoladą i pysznym ciachem bananowym (wypiekanym na naszych oczach) wracamy najpierw promem potem tramwajem do centrum Hiroszimy by zwiedzić tutejszy zamek. Podobnie jak reszta starej drewnianej zabudowy miasta, zamek został zniszczony w czasie wybuchu bomby atomowej. Dziś możemy podziwiać wierną betonowo-drewnianą kopię XVI-wiecznego zamku. Na zamkowej wyspie znajduje się Świątynia Gokoku. Zamek Rijo (w tłumaczeniu: Zamek Karpia), mieści zbiory zarówno związane z bogatą kulturą samurajów jak i „poatomowe pamiątki”. I choć wiadomo, że wieża zamku nie jest oryginalna to i tak jesteśmy zachwyceni gdy wyłania się nam ponad pomarańczowymi koronami klonów.
Brak komentarzy. |