Na wstępie, chciałbym bardzo serdecznie przeprosić, że zabrało mi to tak długo by powrócić do Was i podzielić się z ostatnim odcinkiem moich chińskich wojaży. Więc nie przeciągając wracam do kajecika by posiłkować się notatkami o Szanghaju.
Podróż z Suzhou szybkim pociągiem zabrała nam niezłą godzinkę. I choć Magev nie jest tak szybki jak shinkasen to i tak po ponad 14 godzinach podróży zwykłym pociągiem z Xi’an do Suzhou wydawał się nam szczytem luksusu i techniki. Jako, że przybyliśmy około 14-tej a hotel mieliśmy tuż przy dworcu to postanowiliśmy po szybkim prysznicu i lunchu już dzisiaj wybrać się na pierwsze podziwianie Szanghaju z pokładu wycieczkowej łodzi. I choć zmęczeni to dobrze, że zdecydowaliśmy się na tą eskapadę, bo kolejne dni okazały się być mgliste i bardzo parne ze średnią widocznością. A dzisiejszy wieczór był pogodny, ciepły i bezchmurny. Łuna miasta odbijała się od nieba przyćmiewając gwiazdy.
Wolno płynąc rzeką Huangpu mieliśmy cudowną perspektywę na kolorowo oświetlone drapacze chmur oraz nowoczesne budynki: centra handlowe, hotele, banki. Patrząc na to zgrupowanie kolorowej nowoczesności człowiek nie dziwi się, że Szanghaj jest nie tylko najnowocześniejszym ośrodkiem finansowo-gospodarczym Chin ale jednym z głównych w całej Azji. Wydaje mi się, że nawet kosmiczne Tokio pozostało w tyle za Szanghajem.
Druga strona rzeki okupowana jest przez dawną dzielnicę europejską zawiadywaną przez Francuzów, Anglików i Amerykanów. Monumentalne budowle w stylu lat 20-tych i 30-tych przywodzą na myśl Złoty Wiek Szanghaju z jego słynnymi hotelami, klubami nocnymi i nielegalnymi palarniami opium. To wtedy miasto zyskało niechlubną nazwę „prostytutki wschodu”. Ale to wtedy Szanghaj otworzył się na daleko nowocześniejszy zachód. Dziś już trudno szukać tego posmaku orientu, dekadencji i zepsucia. Choć nadal jest to chyba najbardziej „zachodnie” z chińskich miast, nawet nie wiem, czy nie bije o głowę pod tym względem post-brytyjskiego Hong Kongu. Jednym zdaniem kolorowe wieżowce XX! wieku z jednej strony i przepięknie oświetlone bulwary Bundu z drugiej podziwiane z pokładu w powiewach chłodnej bryzy to doskonały pomysł na zakończenie upalnego dnia (było 33 stopnie). Mama pisała mi, że w Londynie było tylko 6, a w Polsce padał śnieg.
Ale tak sobie myślę, że wszystko było by fajnie i pięknie gdyby nie te Chińczyki. Powoli stają się męczący. To ich pchanie się, przeciskanie, potrącanie, wpychanie w kolejkę i w kadr obiektywu powoli zaczynają mnie irytować. Nie daj Bóg jeśli ty ich niechcący potrącisz (co nie jest wcale trudne w tym nieskończonym tłumie) to jak się nie rozdziawią i nie zaczną stękać po swojemu... A chiński jest na tyle językiem specyficznym, że ciągle mi się wydaje, że oni się kłócą i wyzywają o coś. Nawet spytałem o to przewodnika. Na co on stwierdził, że to nie tak. To tylko wymóg języka jego intonacji i akcentu.
Kolejny dzień jest dla nas. Możemy go spędzić jak chcemy. Dostaliśmy wizytówkę naszego hotelu w chińskich krzaczkach i zostaliśmy puszczeni samopas na zwiedzanie i zakupy. Jako, że Szanghaj nie ma zbyt dużo zabytków do pokazania to postanowiłem wybrać się do cudownego Ogrodu Yu i otaczającego go Bazaru. I choć cała „dzielnica” nie jest ani zbyt cenna ani zbyt stara to i tak fikuśne dachy, ozdobne budynki, stawy i ogród warte są spędzenia tu całego dnia. Ogród Yu to zbiór małych stawów, pawilonów, herbaciarni i bardzo widowiskowego smoczego muru. Tuż obok znajduje się datowana na okres dynastii Ming miejska świątynia taoistyczna, która pierwotnie poświęcona była bóstwu opiekuńczemu miasta. Po Rewolucji Kulturalnej świątynie były zamykane. Dziś jednak świątynkę przywrócono do dawnej świetności (prace renowacyjne nadal trwają). Na głównym dziedzińcu można zobaczyć znów Chińczyków palących kadzidła i bijących rytualne pokłony przed posągami bóstw. Swoją drogą fascynujące jest z jaką łatwością stare zwyczaje wracają do życia. Jak szybko odradzają się wszelkiej maści starożytne kulty, świątynie ponownie są otwierane i przywracane do dawnej świetności. Zaskakująca jest również ilość młodych z kadzidłami, których widziałem w świątyni. Patrząc na to miasto, ludzi i ich poziom życia to dochodzi się do wniosku, że w gruncie rzeczy demokracja jest im zbędna. Bo czy to ważne kto jest przy korytku skoro i tak nie mamy wpływu na nic?
W swej bezbrzeżnej naiwności sądziłem, że zbliżam się do końca swoich wspominek. Muszę jednak opowiedzieć o jednej sprawie. Ruch uliczny. Już wcześniej to zauważyłem ale jakby ostatnia podróż taksówką natchnęła mnie do dalszych wypocin. Mianowicie, to, że zapaliło się zielone światło nie oznacza wcale, że nie zginiesz pod kołami wszędobylskich skuterów i samochodów, które skręcają, wyprzedzają się na trzeciego a jak jest cień szansy to i na czwartego. Jeśli już jedziesz taksówką to (!!!!) nie siadaj z przodu mimo, że kierowca tam ci wskaże miejsce, tylko wal na tylnie siedzenie. A jeśli już się wgramoliłeś na przednie to najlepiej patrz przez boczne okno i postaraj się skupić na widokach i to tych dalszych. Obserwowanie jak jedzie kierowca jest najgorszym z możliwych pomysłów, no chyba, że lubisz ekstremę i masz mocne serce. Patrzenie jak koleś z naprzeciwka skręca tuż przed maską twojej taksówki przyprawia o palpitacje, ale patrzenie jak ktoś naparza w stronę twoich drzwi i gwałtownie hamuje kilka cm od ciebie obficie wyrażając swoje oburzenie klaksonem to już murowany zawał serca. Do tego wszystkiego mam niejakie podejrzenia, że skubani zakochani są w dźwięku klaksonów, bo jest on w użyciu prawie cały czas.
Brak komentarzy. |